czwartek, 3 sierpnia 2017

Śmignąwszy: Ameryjaponiec

Nie lubię sedanów.

No, może nie tyle nie lubię, co uważam je za całkowicie nieprzystające do moich potrzeb. Co mi po eleganckiej linii (która tez jest wszak kwestią gustu), jeżeli bagażnika nie da się powiększyć jak w kombi czy nawet w co ustawniejszym hatchbacku poprzez zdjęcie półki lub zwinięcie rolety? Do tego po złożeniu oparcia kanapy (o ile w ogóle się składa - vide Audi 80 B3 lub Mercedesy W124 i W201) tworzy się żałośnie mały przesmyk. Bas jeszcze przewieziesz, ale większej paczki już niezabałdzo. Generalnie - bida z nyndzą pod względem praktyczności, dzie mi z tym szajsem, wypad, do widzenia.

Są jednak przedstawiciele tego gatunku, którzy - mimo wrodzonych wad dotykających ich zadnich rejonów - mają w sobie tyle uroku, tyle wewnętrznego "mniam" i ogólnej fajności, że jeżdżąc nimi zapominam o niedostatkach bagażowych. Tak było z Lexusem GS300, tak było ze wspomnianą już stodziewięćdziesiątką i tak też było z pewną dojrzałą Japonką zza oceanu, czyli Toyotą Camry V20 z - o ile pamiętam - kanadyjskim paszportem.


Sylwetka 4-drzwiowej Camry trzeciej generacji (lub drugiej, jeśli nie liczyć Celiki Camry z lat '79 - '82) jest zdecydowanie konserwatywna. To najklasyczniejszy sedan, jaki tylko może być, z bardzo wyraźnie zarysowanymi wszystkimi trzema bryłami nadwozia. Widać, że to dość stary samochód. Mimo tego uświadomienie sobie, że jest to już ponadtrzydziestoletni projekt, może nieco zaskoczyć. Inna rzecz, że takie zadziwienie ogarnie raczej tkwiącego mentalnie w zamierzchłych czasach piernika. Takiego, jak ja.


Wiek Camry dużo bardziej rzuca się w oczy we wnętrzu - szczególnie zaś w wersji przeznaczonej na północnoamerykański rynek. Dopasowane kolorystycznie do lakieru wiśniowe obicie deski rozdzielczej, tapicerka i dywaniki na kilometr walą latami osiemdziesiątymi (raz jeszcze udowadniając, że była to zajebista dekada), wątpliwości nie pozostawia też kształt wyposażonej w srylion przycisków deski rozdzielczej, zaś wielka kierownica z cienkim wieńcem mogłaby spokojnie znaleźć się w aucie jeszcze o dekadę starszym. I przyznaję, że strasznie mi się to podoba.


Jednak tym, co najmocniej wali w nerw wzrokowy, są... pasy bezpieczeństwa.

Tak - mamy tu wszak do czynienia z amerykańską wersją z lat, gdy karmionych pędzonym na hormonach kurczakiem tubylców należało zachęcać do przypinania się za pomocą właśnie takiego wynalazku, czyli automatycznych pasów. Po zajęciu miejsca za kierownicą i przekręceniu kluczyka w stacyjce, pasy ramieniowe delikatnie przytulają kierowcę i pasażera. Nie mam pojęcia, w jaki sposób miało to być wygodne, skoro wsiadanie wymaga przez to pewnego przyzwyczajenia, a zamocowany osobno pas biodrowy i tak trzeba przypiąć własnoręcznie. Może dlatego rozwiązanie to nie było stosowane zbyt długo. A może dlatego, że oprócz wątpliwej wygody (i, jak się okazało, gorszej ochrony podczas zderzenia) było zwyczajnie kretyńskie.


Na szczęście, poza tym jednym upiornym wynalazkiem, do wnętrza Camry nie sposób się przyczepić. Fotele są wygodne, ergonomia nie pozostawia wiele do życzenia, zaś miejsca jest najzwyczajniej w świecie dość. Do tego wszystkiego dochodzi wyśmienita widoczność we wszystkich kierunkach i coś, z czego Toyoty są znane: jakość wykonania. Tworzywa nie noszą prawie żadnych śladów zużycia, elementy są świetnie spasowane, a do tego WSZYSTKO DZIAŁA. Po 30 latach od wyjechania z fabryki we wnętrzu japońskiego sedana trudno doszukać się jakiegokolwiek zużytego czy zepsutego elementu wyposażenia. Jeśli ktokolwiek wątpi w toyotowską jakość, powinien przejechać się starą Camry a następnie udławić się własnymi słowami.

Wiadomo jednak, że jakość i przestronność wnętrza nie muszą przekładać się na pakowność bagażnika. Do tego trzeba pamiętać, że mamy tu do czynienia z sedanem, czyli karoserią charakteryzującą się przerostem tzw. prestiżu nad walorami praktycznymi. Na szczęście sama jego pojemność i przede wszystkim ustawność okazują się całkiem zacne.


Tak - znów będę narzekał na debilną modę na zabudowywanie boków bagażników w nowych samochodach. Co najgorsze, dziennikarze motoryzacyjni, którzy pojemność pagażnika mierzą zawsze prostopadłościennymi pudełkami (chyba na buty) pałują się tym kretynizmem niemal równie mocno, co jeszcze do niedawna okrutnie sztywnymi nastawami zawieszenia (na szczęście w tej kwestii obserwuję od pewnego czasu powrót do cenienia komfortu). Doszło wręcz do tego, że całkowicie zabudowany po bokach kufer aktualnego Superba w tegotygodniowym numerze "Motoru" został pochwalony za "idealny kształt"! Idealny do czego? Przewożenia butów w pudełkach? Skrzynek piwa? Serio, idealne dla was jest OGRANICZENIE użytecznej szerokości bagażnika?! Walnijcie się swoimi prostopadłościennymi pudełkami w mózgoczaszkę, oderwane od  realiów Transportowych Potrzeb Basisty pismaki.

Na szczęście w Camry tego problemu nie ma. Nikt nie wpadł na poroniony pomysł zwężania kufra plastikiem, nie ma nienadających się do czegokolwiek poza przechowywaniem prestiżu własnego schowków w burtach. Za nadkolami bagażnik rozszerza się pięknie i gościnnie a bas w pokrowcu wchodzi z luzem sugerującym, że i sztywny futerał zmieściłby się tu bez problemu. Co więcej - do węższej części między nadkolami spokojnie daje się wcisnąć obrzyna w pokrowcu.

No taki bagażnik to ja szanuję. Nawet mimo tego, że to sedan.


Wiadomo jednak, że sama możliwość przechowania basetli bez konieczności zajmowania nią miejsca na nogi pasażerów tylnej kanapy nie na wiele się zda, jeśli nie zapewnimy onemu schowkowi możliwości przemieszczania się. A przemieszczanie się 30-letnią Camry jest nader przyjeme.

Wiśniowa Toyota nie była niestety wyposażona w najfajniejszy silnik, jaki można było mieć w Camry z tamtych lat, czyli w 2,5-litrowe V6. Na szczęście skromniejsza, za to niewątpliwie tańsza w eksploatacji dwulitrowa rzędowa czwórka okazuje się agregatem całkowicie wystarczającym by żwawo wprawiać w ruch sporego sedana. Zapewne spora w tym zasługa niewielkiej, jak na te rozmiary, masy własnej japońskiego auta, jednak fakt jest faktem - osiągi okazują się całkowicie wystarczające. Oczywiście nie jest to jednak maszyna do bezlitosnego ciśnięcia lewym - relaksująco miękkie zawieszenie w połączeniu z pluszową przytulnością foteli i gładką pracą 4-biegowego automatu skłaniają raczej do leniwego, amerykańskiego tempa jazdy. Niestety, amerykańska okazuje się też średnica zawracania. W tej konkurencji tylnonapędowe Volvo i Mercedesy wciąż okazują się nie do pobicia - szczególnie przez pokaźnych rozmiarów przednionapędówkę.

Podsumowanie, czyli zady i walety:

Mimo kiepskiej zwrotności i paru innych drobnych (kretyńskie automatyczne pasy, na szczęście dostępne tylko w wersji USDM) lub mniej drobnych (podatność na korozję, która wytępiła większość egzemplarzy) wad trudno nie polubić 30-letniej Toyoty Camry. Ponadprzeciętna wygoda, całkowicie satysfakcjonujące osiągi, do tego fantastyczna wręcz niezawodność oraz niezła dostępność części - wszystko to sprawia, że Camry V20 okazuje się doskonałym youngtimerem do upalania na co dzień (przynajmniej w tzw. sezonie).
Szkoda tylko, że to sedan. Ale i tak bagażnik wystarcza do większości zastosowań. A nawet jeśli nie - było też kombi.


Plusy:
  • ponadprzeciętny komfort
  • legendarna niezawodność - po 30 latach wszystko działa bez zarzutu
  • bardzo przyzwoity bagażnik
  • widoczność
  • cudna kolorystyka wnętrza (szkoda, że tylko w wersji na rynek amerykański)
Minusy:
  • podatność na rdzę (choć i tak mniejsza, niż u większości japońskiej konkurencji z tamtych lat)
  • słaba zwrotność
  • bezsensowne automatyczne pasy (tylko w wersji amerykańskiej - zresztą można je uznać za pocieszny smaczek)
  • sedan z jego ograniczoną praktycznością (ale było też kombi)
Co nią wozić:


Do Camry pasuje orgomna ilość japońskich basów z lat 80. Idealna byłaby choćby klasyczna Yamaha BB lub Aria serii SB. Jeśli jednak chcesz przewieźć również głowę z paczką - wybierz kombi. Ja właśnie tak bym zrobił.

7 komentarzy:

  1. Ooooo, to właśnie ten samochód, którym przejażdżka ominęła mnie ze względu na moje miejsce zamieszkania.

    Bardzo fajne auto i bardzo fajnie bapisany test. A wyjaśnienie jakości Toyot znajdzie się w dwuczęściowym wpisie o Toyota Way, ktorego pierwszy odcinek pojawi się u mnie 15 sierpnia (drugi jeszcze nie zaczął powstawać, ale jakoś to ogarnę).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hm... To chyba pierwszy przypadek, kiedy tematyka wpisu na Automobilowni jest wcześniej zapowiedziana!

      Usuń
    2. No, niezupełnie - Droga Toyoty jako temat wpisu została wybrana przez Czytelników w ankiecie, teraz zdradziłem tylko termin :-)

      Usuń
  2. Ja tam akurat wątpię w toyotowską jakość. Bezawaryjność i jakość Toyoty to obecnie taki sam mit jak bezawaryjność Mercedesa - kiedyś tak, dziś już niekoniecznie i jest to już głównie marketing, który widzieliśmy choćby w nachalnych reklamach Włodka "Toyo" Zientarskiego. Na tle średniej jest może i nawet dobrze, ale słyszałem już masę "wspaniałych" opinii choćby o Avensisach z klekotami pod maską.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie no, 2.0 D-4D i 2.2 D-CAT to dramat gorszy od 2.0 TDI PD, to wiadomix. Ale np. hybrydy zdanżają zupełnie zdrowo. Poza tym, będąc mną, wyraziłem się nieprecyzyjnie - chodzi mi oczywiście głównie o te starsze modele.

      Usuń
    2. Wtedy jak najbardziej tak. Tyle, że wśród Japończyków to był wtedy wręcz standard - stare Hondy, Nissany, Lexusy to były synonimy niezawodności i jakości.

      Usuń
  3. Niniejszym dementuję informację jakoby wszystko działało. Prawy głośnik działa jak mu się chce (zwykle mu się nie chce). A no i klima nie działa, niby jest szczelna ale czynnika brak...

    A do pasów idzie się przyzwyczaić, śmigam tym na daily i raczej nie przeszkadzają. Upierdliwe stają się dopiero przy mocno minusowych temperaturach bo przesuwają się w żółwim tempie.

    Musze przemalować pas przedni z powrotem w kolor bo za opierdzielenie go barankiem poprzedni właściciel powinien pójść siedzieć. Z resztą nie tylko za to.

    OdpowiedzUsuń