Dobry wieczór.
Lato ma się ku końcu (proszę mnie nie poprawiać! TEMU MISIU!), robi się chłodniej, dni stają się krótsze, z niebios pokapuje smętnie, żyletki (rdzewiejące z nadmiaru wilgoci w atmosferze) same wskakują do rąk wiedzione pragnieniem bliższego zapoznania się z dowolnie wybranym nadgarstkiem... Wszystkie te objawy wskazują na postępujący jesienny spleen. Jeśli jesteś posunięty w leciech, naturalną reakcją będzie chwycenie poobijanego Precla ze zdechłymi strunami i udanie się do baru celem uskutecznienia bluesa. Jednakże dla basistów przed osiemdziesiątką lepszym wyborem będzie spłodzenie jakiejś rzewnej ballady. A nic tak pięknie nie siedzi w rzewnej balladzie, jak melancholijnie mruczący fretless. Czyli bas bezprogowy.
Odkąd Jaco Pastorius wyrwał zębami progi ze swojego Jazza a dziury po nich zakleił swą radioaktywną śliną, tysiące basistów poszło w jego ślady. Wiadomo było jednak, że mało kto dysponuje choćby zbliżonym talentem, więc mogą zdarzać się - nazwijmy to delikatnie - nieścisłości intonacyjne. Niektórzy - choćby legendarny, fenomenalny, genialny, nieprawdopodobny (i wciąż czynny) Pino Palladino - stwierdzili, że są hardkorami i w związku z tym nie potrzebują kresek na gryfie. W większości przypadków (wyjąwszy Pino, który jest hardkorem i prawdopodobnie byłby w stanie zagrać czysto na przezroczystej podstrunnicy) oznaczało to festiwal ćwierćtonów, dlatego pozostali, przekładający intonację nad lans, doszli do wniosku, że skoro Jaco miał kreski, nie jest to żaden obciach - i w taki oto sposób "lined fretless" zyskał na popularności. Oczywiście niektórym nawet to nie pomogło, ale to temat na osobną opowieść...
Ja sam stałem się fanem brzmienia fretlessa dość wcześnie. Cudowne dźwięki wydobywane przez Pino z jego Music Mana na niezliczonych nagraniach z lat 80., płyta "Ur" mistrza Lecha Janerki, fantastyczne linie tworzone przez Brada Housera z Eddie Brickell and the New Bohemians czy choćby przepiękne "Magiczne słowa" Ziyo z niezapomnianą partią basu nagraną przez Pawła Mazura (nie wspomnę tu o Lesie Claypoolu, gdyż po pierwsze używał fretlessa dość nietypowo, a po drugie - powiedzmy sobie szczerze - jego brzmienie było wtedy w zamierzony sposób obrzydliwe... co nie zmienia faktu, że wciąż go wielbię) - wszystko to sprawiło, że gdy wyposażyłem się po około roku grania w mój drugi bas, z pierwszego - enerdowskiej Musimy - natychmiast wyrwałem progi. I tak się zaczęło. Pewien czas później później zdeprogowałem moją pierwszą piątkę (był to Cort Action Bass), jednak po kolejnych kilku latach stwierdziłem, że deska z agathisu niekoniecznie brzmi tak okrągło i mrucząco, jak bym chciał... I wtedy na forum degeneratów i pasożytów zwanych basistami (na którym to forum udzielam się do dziś) pojawiło się ogłoszenie o sprzedaży dziwnego, lutniczego, bezprogowego wynalazku. Wynalazek był wielki, biały, miał przystawkę EMG (a wtedy byłem jeszcze zwolennikiem aktywnej elektroniki), monstrualną główkę z pięcioma kluczami w rzędzie i kosztował bardzo niewielkie pieniądze. Nazywał się Malinek. Było to 7 lat temu... i mam go do dziś.
Gdy kurier pocąc się i stękając dostarczył paczkę ze spoczywającym w niej Malinkiem byłem zadziwiony jej rozmiarem. Po jej otwarciu wszystko stało się jasne... Jakie to bydle wielkie - taka była moja pierwsza myśl. Rzeczywiście - bas jest dość potężny. Kształt deski jest wzorowany na Jazz Bassie, ale jest nieco większa od pierwowzoru. Długa, rzędowa główka też robi swoje. Jednak to wszystko nic w porównaniu z masą tego białego monstrum...
Malinek waży pińcet dwajścia dziewięć (DWAJŚCIA DZIEWIĘĆ!!!) ton. Cała ta masa bierze się z rozmiarów oraz użytego drewna - z mojej rozmowy z twórcą tego dzieła, dębickim lutnikiem Ernestem Malinowskim, wynika, że pod białym lakierem kryje się solidny kawał ciężkiego jesionu. A ciężki jesion, jak może to co bardziej domyślnym (w kategorii "basista") czytelnikom sugerować nazwa, jest ciężki... Mój kręgosłup tego nie docenia. Na szczęście potęga wymiaru i ciężaru przekłada się w tym przypadku na potęgę brzmieniową.
Brzmienie Malinka traktowanego palcami (nierówno za to nieczysto)
Zazwyczaj w mej pisaninie staram się nie powtarzać tego samego słowa w zbyt bliskiej odległości, ale brzmienie tego basu trudno określić inaczej jak potężne. Owszem, przy delikatnej grze na krawędzi podstrunnicy Malinek potrafi zabrzmieć tak, jak fretless brzmieć powinien - śpiewnie, z ciepłym pomrukiem i charakterystycznym miauknięciem (można je uzyskać jedynie stosując struny z okrągłą owijką, najlepiej niklową - ja tak właśnie robię, wbrew poradom niektórych basistów, by do bezprogowca zakładać flaty, gdyż wtedy niestety gubi się ten charakterystyczny dźwięk) - jednak dominującym pasmem zawsze jest wszechogarniający dół. Niestety, często jest go wręcz zbyt wiele. Winą za to obarczam przystawkę. Aktywne EMG znane są z dość konturowego brzmienia (odpowiednik tzw. uśmiechu Romana w graficznej equalizacji) - niektórzy lubią tę charakterystykę, ja jednak niekoniecznie. Od dawna planuję wymianę przystawki na pasywnego humbuckera Bartollini z rozłączanymi cewkami - niestety, jak do tej pory finanse nie pozwoliły mi na to... Na szczęście brzmienie EMG jest tu częściowo neutralizowane przez tonalną charakterystykę zastosowanych drewien oraz klasyczną konstrukcję bolt-on (poza jesionem jest tu przykręcany czterema śrubami gryf z klonu przekładanego cienkimi paskami ciemnego drewna, bodajże wenge, oraz dobrze spisująca się we fretlessie palisandrowa podstrunnica), dzięki czemu bas nie traci tak istotnego dolnego środka. W razie potrzeby można wydobyć z Malinka również dość wyrazistą górkę - ze względu na zastosowany do budowy korpusu jesion oraz umiejscowienie przystawki, instrument zaskakująco dobrze brzmi... w klangu, co rzadko zdarza się w przypadku basów bezprogowych. Przy sieknięciu kciukiem uzyskujemy brzmienie nieco zbliżone do Music Mana, czyli de facto jeden z najfajniejszych, najskuteczniejszych klangowych soundów.
Malinek slapowany
Brzmienie jest najistotniejszą cechą każdego instrumentu, ale ważna jest również jakość wykonania. Tu niestety nie jest już szczególnie bajkowo... Kieszeń na gryf jest nierówna i gdzieniegdzie straszy poszarpanymi brzegami, z boku korpusu zieje dziura po gnieździe (prawdopodobnie bas miał niegdyś aktywną equalizację, zaś po demontażu wejście na jacka powędrowało w miejsce jednego z pokręteł) natomiast jakość lutowania pasywnej elektroniki (po jednym potencjometrze głośności i tonu) woła wręcz o pomstę do nieba lub innych mitologicznych instytucji. Nie pomnę już, ile razy oderwał się kabel masy, co skutkowało koniecznością ponownego lutowania. Gniazdo lata na boki i nie sposób go dobrze dokręcić, zaś otwór na nie jest dramatycznie nierówny. Podejrzewam jednak, że jest to jedno z wcześniejszych dzieł p. Malinowskiego (numer seryjny 0101) - słyszałem, że jego współczesnym konstrukcjom, noszącym już niestety nieco mniej uroczą nazwę Malwood, trudno cokolwiek zarzucić. Więcej problemów na szczęście brak. Gryf jest pokryty solidnym, przezroczystym lakierem (co lubię) i daje się łatwo ustawić zaś markery w miejscach progów są równe a na ich brzegach nie ma pęknięć ani śladów postrzępienia drewna. Podstrunnicę trzeba było przeszlifować, co fachowo zrobił Jacek Kobylski (szerzej znany jako Nexus), jednak podejrzewam, że wynikało to z lat wcześniejszego użytkowania.
Niestety, to nie koniec wad. Malinek ma jeszcze dwie - jedną usuwalną (przy pewnym nakładzie kosztów, drugą zaś niestety bez przedsięwzięcia drastycznych środków raczej nieuleczalną...
Pierwszą z nich jest mostek - najprawdopodobniej (pewności nie mam, gdyż loga brak) ceniony niegdyś Schaller 3D. Tak naprawdę nie wiem, za co był ceniony - ustawienie go to może nie koszmar, ale zdecydowanie wrzód na miejscu, gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę, zaś użyty do jego produkcji stop ma nienajlepszy wpływ na brzmienie basu. Na szczęście mostek łatwo wymienić - choćby na Hipshota, ABM-a lub legendarnego już Badassa - jednak wiąże się to z kosztami, na które aktualnie nie mogę sobie pozwolić.
Drugą zaś jest... rozmiar. Podobno duży może więcej... W tym przypadku jednak niekoniecznie. Otóż Malinek nie chce się zmieścić do większości dostępnych na rynku pokrowców, a o znalezieniu w sklepie sztywnego futerału, do którego dałoby się go wcisnąć, należy w ogóle zapomnieć. Szukanie odpowiednio długiego pokrowca było prawdziwym wyzwaniem...
Można by było w tym miejscu spytać - skoro Malinek ma tyle wad (a ma), czemu nie pozbyłem się go przez te 7 lat i nie zastąpiłem czymś lepszym? Otóż... w tym czasie miałem w rękach sporo pięciostrunowych basów bezprogowych. I prawie żaden z nich nie brzmiał tak dobrze, jak mój biały potwór, zaś te, które brzmiały, kosztowały kwoty, które w stosunku do mych dochodów można by spokojnie nazwać abstrakcyjnymi. Malinka można usłyszeć na kilku płytach, korzystałem z niego na niezliczonych koncertach - i wszędzie jego brzmienie spotykało się z komplementami. A to chyba coś znaczy.
Mimo to wiem jedno: jego ciężar i wielkość na tyle dały mi się we znaki, że moja następna bezprogowa piątka prawie na pewno będzie... obrzynem.
Podsumowując, czyli zady i walety...
Plusy:
* potężne brzmienie, przy odpowiedniej artykulacji - wręcz piękne
* niepowtarzalność
* rewelacyjny stosunek ceny do brzmienia
* można używać go do samoobrony
Minusy:
* jakość wykonania
* EMG (kwestia subiektywna - ale jeśli ktokolwiek poza mną narzekał na cokolwiek, to na zbyt potężny dół)
* mostek
* rozmiar i masa
Czym go wozić:
Powiedzmy sobie szczerze: ten bas był tani. Uważam, że jest wart sporo więcej, niż kwota, którą za niego dałem, jednak sprzedając go, prawdopodobnie też nie zaśpiewam zbyt wiele. Dlatego też samochód, którym będziemy go wozić, też nie musi być wysokiej klasy. Jednak powinien mieć przyzwoity bagażnik - najlepiej sprawdzi się kombi. Co prawda woziłem Malinka Clio I, ZX-em, pożyczonymi Fiestą i Suzuki SX4 (a także - raz - Peugeotem 406) zaś aktualnie Mazdą 323 (pod kolor!), jednakże to właśnie kombiak byłby najlepszym wyborem - jeśli chcemy, by z tyłu jeszcze ktoś się zmieścił. A biorąc pod uwagę, że powstał w Polsce, możemy spokojnie załadować go do dzieła polskiej myśli inżynieryjnej - na przykład Poloneza kombi. Nie powstało ich wiele, ale można czasem takiego upolować - i biorąc pod uwagę ceny tych aut oraz ekstremalnie tanie naprawy, chyba warto. Innym dobrym wyborem byłaby również produkowana w Polsce Astra Classic kombi - wiem, bo jeden z mych muzycznych współpracowników jeździ taką i bardzo sobie ją chwali. A jest on multiinstrumentalistą - i na koncerty innego składu w bagażniku jego Asteroidy często jeździ inny polski basik...
Załaduj zatem Malinka do niedrogiego kombi i ruszaj na sztukę, gdzie oczarujesz publikę śpiewnym brzmieniem fretlessa. Tylko pamiętaj - patrz na kreski na podstrunnicy. Nie jesteś Pino.
Dobranoc.
środa, 29 sierpnia 2012
sobota, 25 sierpnia 2012
Eventualnie
W życiu każdego jeżdżącego basisty zdarzają się dni, gdy nie ma próby ani sztuki do zagrania, a i jechać nie bardzo jest gdzie. Można wtedy chwycić instrument i poćwiczyć sobie nieco (polecam "Hit Me With Your Rhythm Stick" Iana Dury'ego - Norman Watt-Roy niszczy), można pokrzepić zwoje mózgowe i przeczyścić styki na synapsach literaturą, co też ostatnimi czasy czynię w ilościach hurtowych, można komentować słitaśne focie na fejsie, można prowadzić ożywioną dyskusję z butelką ulubionego specyfiku, siedzieć i gapić się w ścianę, kiwając się tam i nazad oraz śliniąc się dyskretnie (Co oznaczają dwie równe strużki śliny cieknące z kącików ust perkusisty? Scena jest równa.) albo pochwycić Połowicę i przerzuciwszy ją sobie przez ramię zanieść w kierunku barłogu celem dokonania czynów. Opcji jest wiele, acz większość z nich wymaga odpowiednich warunków tudzież możliwości - szczególnie ostatnia (potrzebny jest do tego barłóg spełniający wymagania prywatności, Połowica oraz jej przyzwolenie, najlepiej aktywne). Poza tym czasem nosi nas gdzieś na zewnątrz, a na walkę z kuflem w hałaśliwym lokalu nie zawsze jest ochota...
Na szczęście co pewien czas - przynajmniej w większych miastach - odbywają się imprezy o tematyce motoryzacyjnej, które ucieszą każdego zainteresowanego sprawami czterech kółek basistę (i nie tylko). Warto zatem, gdy tylko poczujemy zbliżającą się kulawym krokiem falę nudy, zajrzeć w internety i sprawdzić - jak to określił Adolf H. - jakie eventy się kręcą.
Sam byłem w tym roku na czterech, z czego na jednym niejako służbowo...
1. Classic and Custom Saturday Night Cruise
Raz na pewien czas zbierają się w Warszawie miłośnicy klasycznej (przynajmniej w miarę) amerykańskiej motoryzacji, fryzur na brylantynę, tatuaży oraz rockabilly i sieją zamęt na stołecznych ulicach basowym bulgotem potężnych "fałósemek". Impreza jest cykliczna, odbywa się kilka razy do roku i zazwyczaj polega na zebraniu się w jednym miejscu, kolektywnym zabłyśnięciu stylówą, a następnie wspólnym przemieszczeniu się w inne miejsce - przeważnie w okolice takiej czy innej klimatycznej knajpy. Tam uczestnicy raczą się złocistym napojem (przynajmniej ci, którzy nie prowadzą lub planują zostać do rana), słuchają muzyki z odpowiedniej tematycznie epoki oraz szerokości geograficznej i generalnie bawią się dobrze.
W tym roku wybrałem się na jedną z tych imprez po raz pierwszy (była to końcówka maja) i zaobserwowałem znaczną ilość pięknie ukształtowanej amerykańskiej blachy:
(w tym przedstawiciela mej ukochanej generacji Buicka Riviery) |
Poza silną reprezentacją zaoceanicznych fur pojawiają się również Garbusy, zazwyczaj smakowicie upiększone (lub równie pięknie zardzewiałe, czyli tzw. rat-rody)...
...oraz przedstawiciele nieodżałowanej FSO, zazwyczaj również po mniejszym lub większym tuningu:
Pojawiło się też kilka innych europejskich konstrukcji - głównie Fordy (kilka Taunusów i jedno Capri).
Wybierałem się też na lipcowe wydanie Saturday Night Cruise - niestety, wrodzony mamwdupizm i lenistwo przeważyły... Na szczęście evencik odbędzie się również we wrześniu - mam w planach pojawić się z aparatem (o ile obowiązki muzyczne nie staną mi w poprzek) i zdać relację.
2. Autonostalgia
W naszym pięknym kraju jest spora grupa dziwolągów (w tym i ja) lubujących się w starszej motoryzacji ze wszystkich stron świata. Niektórzy z nich są szczęśliwcami dysponującymi warunkami (głównie finansowymi) pozwalającymi na czynną realizację tejże pasji. Niestety, do tej drugiej grupy nijak nie mogę się zaliczyć - na szczęście jednak ci w bardziej satysfakcjonującej monetarnie sytuacji (podejrzewam, że nie są basistami) lubią trochę poszpanować i zbierają się tłumnie na corocznej imprezie, odbywającej się każdego czerwca w pokaźnej hali umiejscowionej w mieście stołecznym na styku Wawra i Rembertowa. Impreza pełni funkcję wystawy, w pewnym sensie targów, oraz źródła obfitego ślinotoku dla wszystkich tych, którzy nie są obojętni na walory estetyczne kilkudziesięcioletniej blachy.
Wystawionych egzemplarzy była znaczna ilość, jednak me serce, oczy i lędźwia najmocniej wyrywały się do poniższych okazów:
Wielbię te stare Saaby, szczególnie z fordowskim V4 |
Saabina z dwusuwem i kurołapami - poproszę, z rocznym zapasem mixolu |
Mojem skromnem zdaniem najpiękniejszy Jaguar ever |
Jechaliśmy raz takim z mą Wybranką... Matko Bosko kochano, jak ja go chcę, kocham DS-y miłością opentańczą |
Jeździłbym nią na próby - wtedy niechby były i codziennie |
Red alert, red alert, cuteness overload |
Tatraplan, woziłbym nim najrzadsze modele Jolany |
6.9 - najwłaściwsza pojemność silnika |
Zatęskniłem za NFS: Porsche Unleashed |
Dwusuw, rama, bezbłędna stylówa - poproszę w kombiaku, cały sprzęt wejdzie! |
Ogólnie rzecz biorąc, ilość tzw. eye candy była zacna. Gdybym jednak mógł wybrać któreś z wystawionych cudeniek, ale tylko jedno - w zasadzie nie zastanawiałbym się długo. DS. Może zresztą kiedyś opowiem tu krótką historyjkę o tym, jak Wybrance i mnie udało się raz załapać na przejażdżkę takowym, co tylko utrwaliło mą miłość do tego modelu...
W przyszłym roku też się wybieram na Autonostalgię. Warto.
3. Rajd po Ursynowie im. Stefana Karwowskiego
Jak już chyba niegdyś wspominałem, mam swój ulubiony blog motoryzacyjny - znany i lubiany Złomnik. Obywatel prowadzący onego bloga, człowiek znany jako Notlauf, ma słabość do samochodów dziwnych, raczej rzadkich, czasem idiotycznych a przede wszystkim niebanalnych. I, rzecz jasna, starszawych. Onże Notlauf, na co dzień członek zespołu redakcyjnego jednego z najpoczytniejszych polskich periodyków motoryzacyjnych, zorganizował pod koniec czerwca rajd po warszawskim Ursynowie. Rzecz jasna, nie byłby Notlaufem, gdyby poza zaliczeniem jak największej ilości punktów kontrolnych i prawidłowymi odpowiedziami na podchwytliwe pytania, nie premiował uczestników za stawiennictwo jak najbardziej złomnikowymi wehikułami... Co prawda przybyłem jedynie na start (uczestnictwo w całości rajdu było niemożliwe ze względu na wykon, który uskuteczniałem tego samego dnia z jednym z mych składów), ale i tak było wiele radości - prawie tyle, co po zjedzeniu minstreli sir Robina. Czym ludzie tam nie poprzyjeżdżali...
Vauxhall Viva, CHCĘ |
Citroen BX, BARDZO CHCĘ - ale w kombiaczu |
Jeden z najładniejszych Garbusów 1303, jakie widziałem |
Woziłbym nim sprzęt całego zespołu... tylko sam zespół już by nie wszedł |
Dziadek miał 601, tyle, że sedana - od niego zaczęła się moja miłość do motoryzacji |
Na Srygława i Twaroga, pożądam!!! |
Był też na Saturday Night Cruise |
Kto ostatnio widział Zastavę? |
A kto KIEDYKOLWIEK widział Yugo Cabrio??? |
Biały kruk... a w zasadzie srebrny |
Woziłbym nim cały swój sprzęt, DO WANT |
Stary Crown, jeszcze na ramie... kocham samochody na ramie |
Gdyby większości nie zżarła rdza, prawie wszystkie (te, które nie zginęły w wypadkach) jeździłyby do dziś |
626 coupe - jeszcze tylnonapędowa - plus felgi z RX-7... Mniam |
Sam Notlauf pojawił się w swej eksperymentalnej hodowli rdzy... |
Ja zaś za walor finansowy w wysokości 3 złotych polskich zanabyłem stylową naklejkę. +5 do szacunku ludzi ulicy. |
Czy impreza była udana - nie mogę się autorytatywnie wypowiedzieć (a szkoda, bo lubię), gdyż nie dane mi było uczestniczyć w całokształcie... Jednakowoż bawiłem się przednio. Obiecałem sobie również, że będę uczestniczył we wszelkich złomnikowych eventach - niestety, musiałem tę obietnicę złamać, gdyż równo tydzień temu, gdy odbywał się zlot gwiaździsty Złomnika, byłem zmuszony udać się z jednym z mych zespołów na wschód, gdzie graliśmy na tej oto imprezie...
4. Night Power
Jest na wschodzie miasto Łomża.
Gdy na wschód się dalej zdąża,
Las wyrasta na bezkresie,
Ciemny wąwóz jest w tym lesie (...)
My jednak, nie mając czego szukać w lesie czy w wąwozie (chyba, że lis Witalis wyasygnowałby stosowną kwotę za wykon), zatrzymaliśmy się w Łomży, aby tam udźwiękowić motoryzacyjny event o równie szumnej co pretensjonalnej nazwie Night Power.
Same założenia imprezy były całkiem sensowne - zamiast nielegalnych wyścigów ulicznych promował legalne (również uliczne), odbywane pod patronatem tego i owego, a także bezpieczeństwo ruchu drogowego na co dzień i od święta. Jak można było się spodziewać, nazjeżdżało się tam sporo wysokoobrotowego żelastwa, ociekającego momentem obrotowym i wyposażonego w licznie zgromadzone, groźnie prychające konie mechaniczne. Wśród tuningowanych Golfów II i BMW 3 "Łomża Stajl" można było wyłowić kilka nader sympatycznych jeździdeł:
Najprawdziwsza maszynka do prowadzenia; miała znaczek Lotusa, ale stawiam kulę sierści króla Euzebiusza, że to Caterham; oj, śmignąłbym |
964 Turbo |
911 Turbo policyjna, czyli 997 |
1000 KM |
1600 KM - ciekawe, czy umie skręcać... |
Nie kryję, lubię rudzielce, a Corvetty w szczególności |
Szybcy i wściekli Łomża edyszyn |
Po ochłonięciu, koniecznym po wrażeniach dostarczonych przez widok jednej z maszyn rolniczych Jędrusia, oraz po dość sprawnym rozstawieniu się na scenie i próbie dźwięku, pozostało nam czekać na moment wyjścia na scenę. Spędziliśmy następne 4 godziny siedząc w busie, łażąc wokół niego, paląc papierosy i słuchając następujących występów:
- trio beatboxerów wyznających zasadę "nierówno za to nieczysto" - jednym z nich był sześciolatek specjalizujący się w dźwiękach przypominających wielokrotnie przejeżdżanego psa oraz sodomizowaną fokę (przed naszym koncertem mieli ok. 6 wejść);
- żeńskie trio taneczne asynchronicznie potrząsające znaczną nadwagą w rytm ścieżki dźwiękowej brzmiącej następująco: "gimmegimmegimmegimmegimmegimmegimmegimmegimmegimmegimmegimmegimmegimmegimme gimmegimmegimmegimmegimmegimmegimmegimmegimmegimmegimmegimmeGIMMEGIMMEGIMMEEE!!!" (panie miały chyba 3 wejścia);
- podstawówkowo-gimnazjalny żeński zespół wokalny wykonujący stare i naprawdę dobre szlagiery ("Brzydcy", "Czas nas uczy pogody" itd.) wykazując przy tym całkiem przyzwoity talent skutecznie przytłumiony przez zupełny brak zaangażowania;
- zespół niewątpliwie zdolnych tancerzy break dance, który jednakowoż zupełnie mnie nie kręcił (nie mój repertuar, ponadto taniec w dowolnej formie nigdy do mnie nie przemawiał).
Zasada była prosta: im bardziej dramatycznie zły występ, tym więcej wejść na scenę. Dlatego, gdy przyszła pora na nas, byliśmy już wykończeni. Może z tego między innymi powodu nasz koncert sam oceniam słabo - grało się ciężko a publika nie reagowała (choć to drugie może dlatego, że nie uprawiamy hip-hopu ani disco-polo, które zapewne spotkałyby się w Łomży z dużo cieplejszym przyjęciem). Podejrzewam, że gdybyśmy grali w którymś z pozostałych trzech miast,
w których organizowany był Night Power (Płock, gdzie grałem dwukrotnie i było świetnie, Gdynia, gdzie grałem - o ile pamiętam - raz i było bardzo fajnie, i Olsztyn, gdzie chyba jeszcze nie grałem ale chętnie bym zagrał),
sprawa mogłaby wyglądać inaczej...
Podsumowując - gdybym wiedział, jakim kosztem zdobędę 200zł, które otrzymałem w ramach wynagrodzenia za tę torturę (i gdyby moja aktualna sytuacja finansowa była nieco lepsza od obywatela dowolnie wybranego dworca), chyba zostałbym w Warszawie i pojechałbym na zlot Złomnika. Jakoś jestem dziwnie spokojny, że bawiłbym się przednio.
wtorek, 21 sierpnia 2012
Długodystans: Madzia
Jak powszechnie wiadomo, wszystko, co dobre, ma w zwyczaju kończyć się stanowczo za szybko. W szczególności urlopy. Tak jest i w moim przypadku - dziś przyszło mi powrócić do roboty (choć moje aktualne zajęcie pozamuzyczne nazwałbym raczej ekstremalnie niskopłatnym sposobem marnowania czasu, społecznie pożytecznym niczym wąglik i równie satysfakcjonującym co nadepnięcie na zardzewiały gwóźdź), i - jak nietrudno się domyślić - nie mam w planach na najbliższą przyszłość wskazujących na poważne problemy z koordynacją ruchową tańców radości czy pełnych skretyniałego zachwytu nieartykułowanych kwiknięć. Przynajmniej dopóki nie znajdę zajęcia nieco bliższego definicji "sensownej pracy", wykonywanego na podstawie umowy z ZUS-em, SRUS-em i paroma innymi elementami umożliwiającymi mi pójście do lekarza gdy np. mózg obficie pocieknie mi uchem oraz pozwalającego na osiągnięcie dochodu dającego się zapisać liczbą zawierającą cztery cyfry. Choćby nawet i z jedynką na przedzie. Podejrzewam, że wtedy powroty z urlopów - choćby i równie bezpłatnych, co aktualnie - będą dużo mniej inwazyjne mentalnie.
Dobrze przynajmniej, że było czym na taki urlop pojechać a następnie zeń wrócić.
Gdy kilka miesięcy temu stało się jasne, że Chaimek (którego tu wkrótce opiszę w dziale Wspominatoza) nie ma zamiaru dłużej współpracować ze mną ani z kimkolwiek, kto dysponuje umiejętnościami mechanicznymi nie wykraczającymi poza umiejętność wymiany koła i ewentualnie żarówek oraz stwierdzenia, że "nie działa", było wiadomo, że trzeba będzie go czymś zastąpić. Aktywne zajęcie polegające na wydawaniu dźwięków za pomocą instrumentu muzycznego wymaga mobilności - a przy dość znacznym rozmiarowo i wagowo oraz dość cennym sprzęcie oczywistą staje się konieczność posiadania urządzenia do przewozu tegoż. Dlatego też, gdy tylko pojawił się duch cienia szansy na nieco lepszy dochód (jak się później okazało, całkowicie fałszywy), rozpoczęliśmy z mą Wybranką poszukiwanie jeździdła.
Poszukiwania trwały może niezbyt długo, za to były intensywne - przerzuciliśmy setki ogłoszeń, obejrzeliśmy nieco egzemplarzy, jeden gorszy od drugiego (co nie dziwi przy założonym budżecie), sam przejechałem się kilkoma, za każdym razem dochodząc do wniosku, że w bezpośrednim porównaniu Chaimek w sumie był jeszcze całkiem sprawny... Aż w końcu udało się znaleźć dwie sensowne i - w ocenie zaprzyjaźnionego człowieka, który w niedalekiej przeszłości parał się mechaniką - nie wymagające natychmiastowych i kosztownych interwencji propozycje. Jedną było ładnie prezentujące się zielone Suzuki Swift, które budziło niedowierzanie brakiem rdzy (starsze Swifty bez dziur w progach i podłodze występują w naturze równie często co jednorożce), drugą zaś sprawiająca przyjemne wrażenie biała Mazda 323P emanująca aurą ogólnej solidności. Oba auta trzydrzwiowe, oba w podstawowych wersjach silnikowych i wyposażeniowych (żadne nie miało wspomagania, w obu radio było założone niefabrycznie, zaś Swift nie miał nawet kieszeni w drzwiach). Suzuki było młodsze o rok i miało (licznikowo) znacznie niższy przebieg, jednak po podsumowaniu wszystkich za i przeciw, uwzględniających również praktyczność, solidność i przynajmniej pozory bezpieczeństwa, wybór padł na Mazdę.
W taki to sposób biała Mazda 323P 1.3, generacja BA, rocznik 1997, przebieg (licznikowy) ok. 207300 km, stała się naszą wspólną - Wybranki i moją - własnością za kwotę poniżej jednego średniego wynagrodzenia brutto.
Mazda - jak to Mazda - szybko została Madzią.
Wkrótce okazało się, że to niepozorne, dość spartańsko wyposażone auto (z opcjonalnego wyposażenia posiada tylko centralny zamek) ma kilka niezaprzeczalnych zalet. Przede wszystkim - literka P po nazwie modelu nie została nadana na darmo. Jak na niewielki, 3-drzwiowy samochód, Madzia jest zaskakująco praktyczna. Przede wszystkim warto tu wspomnieć o bardzo prostym sposobie składania tylnego oparcia: jedno wciśnięcie przycisku, lekkie pchnięcie i wybrana część dzielonego w proporcjach 1/3 - 2/3 oparcia leży sobie wygodnie na siedzisku. Ponadto uzyskana w ten sposób powierzchnia jest prawie płaska. Wiem, prawie to spora różnica, ale w tym przypadku nie aż tak. Otóż pochyłość jest nieznaczna, stopień - niewielki, zaś niższa część powierzchni znajduje się... po stronie przedziału pasażerskiego. Każdy z was, kto ładował ciężką kolumnę, na przykład 4x10, do tak powiększonego bagażnika w hatchbacku, w którym złożone oparcie tworzy pokaźny podwyższony stopień, upychając tę samą paczkę do Madzi zmęczy się znacznie mniej. Ja sam jak do tej pory ładowałem tam paczuchę 1x15, do tego głowa w racku 4U i dwa basy... i przy odrobinie sensownego układania można było zostawić węższą część oparcia postawioną i jeszcze zmieścić dodatkowego pasażera, co może się przydać, gdy na granie jedziesz np. z ukochaną i nagle na krzywy ryj zechce się jeszcze zabrać ktoś, kogo akurat lubisz. Jeśli krzywych ryjów brak dzięki czemu można złożyć całe oparcie, zaś ty z ukochaną (lub kimkolwiek bądź) planujesz wyjazd urlopowy - poza dwoma basami, średniej wielkości paczką, wzmacniaczem w racku i statywem mieści się tam torba z odzieżą na zmianę, kosz z półproduktami spożywczymi oraz łupem z napadu na hurtownię zupek chińskich, zgrzewka wody mineralnej, królicza klatka (rozmontowana), jej mieszkaniec mości Król w osobnym nosidełku, dwie koty (z czego jedna w transporterze a druga, w stanie histerii, na kolanach pasażerki), spora ilość włóczki, dmuchany materac (wypompowany) oraz poupychane po kątach plecaki z pierdółkami i zwinięty namiot.
Bagażnik Madzi przygotowany do transportu sprzętu basowego |
Niestety, sam bagażnik (przy standardowym ustawieniu oparć) nie jest już tak imponujący. Owszem, mieści się tam już wspomniana główka i statyw na 3 basy i jeszcze zostaje trochę miejsca, ale... żaden bas tam już nie wejdzie, nawet, jeśli bagażnik jest pusty. Chyba, że bezgłówkowy (nie próbowałem, ale w przypadku nagłego wzbogacenia się mam w planach m.in. Statusa - rzecz jasna, od razu przymierzę go do kufra Madzi a wynik opiszę). Gitarę też najprawdopodobniej dałoby się tam wcisnąć, ale na niniejszym blogu zajmuję się prawdziwymi instrumentami, więc tę kwestię pominę.
Tak czy inaczej - standardowe, wyposażone w główki basy pozostaje transportować na tylnym siedzeniu, ewentualnie na podłodze między nim a przednimi fotelami. Bas w sztywnym futerale mieści się tam idealnie, a umieścić go w onym miejscu jest stosunkowo łatwo, gdyż fotel pasażera po złożeniu oparcia przesuwa się automatycznie do przodu.
Basowa rodzina pomyślnie zameldowana z tyłu |
Instrumentarium (lub - jeśli jesteś minimalistą - jeden bas) zapakowane, opcjonalnie nagłośnienie upchnięte - można ruszać w drogę.
Maniery drogowe Madzi można nazwać nierównymi. Z jednej strony - zupełnie przyzwoita zwrotność i dobre zachowanie w zakrętach, z drugiej zaś - dość twarde, niezbyt komfortowe zawieszenie (do tego hałasujące na wybojach) i wybitnie utrudniający manewrowanie brak wspomagania kierownicy. Zamiast niego został zamontowany oferowany w tym modelu bezpłatnie moduł fitness służący do ćwiczeń obręczy barkowej. Efekt - po wciskaniu się w ciasne miejsca parkingowe wysiadam spocony i obolały... Na szczęście to w zasadzie wszystkie poważniejsze zarzuty dotyczące prowadzenia tego auta. Dynamika jest akceptowalna (po 73-konnym silniku trudno oczekiwać cudów), a gdy jadę sam - wręcz zaskakująco dobra, zaś żwawe przemieszczanie się z miejsca na miejsce nie jest okupione przesadnie wysokim zużyciem paliwa. Co prawda 8 litrów na 100 kilometrów w warunkach miejskich (czyli jazda kilkusetmetrowymi skokami od czerwonego do czerwonego) nie jest wynikiem imponującym, ale 6 litrów (a przy płynnej, dość delikatnej jeździe nawet nieco mniej) na setkę w trasie już cieszy - szczególnie, gdy pamiętamy, że to 15-letni samochód z silnikiem benzynowym. Ogólnie rzecz biorąc, Madzią jeździ się całkiem sympatycznie, a biorąc pod uwagę jej przemyślane, praktyczne wnętrze, ergonomicznie rozplanowaną deskę rozdzielczą i cenę nie przekraczającą wartości przyzwoitego basu - wręcz świetnie.
Pozostają dwie kluczowe kwestie - niezawodność i wiążące się z nią koszta eksploatacji. Powiedzmy sobie szczerze - kupując tani, kilkunastoletni samochód, powinniśmy konieczność wykonania pewnych napraw brać za pewnik. Nie inaczej jest i w tym przypadku. Jak na razie, zostały wymienione przednie tarcze i klocki hamulcowe, oraz wyregulowane i zakonserwowane tylne hamulce bębnowe. Wszystko to, rzecz jasna, razem z wymianą płynu hamulcowego. Łączny koszt - 560 zł i niestety wiem, że to nie koniec. W specjalizującym się w japończykach warsztacie oprócz zajęcia się układem hamulcowym został wykonany ogólny przegląd po którym przedstawiono mi listę koniecznych w niedalekim czasie napraw. Nie jest ona może przesadnie długa, ale łączny koszt jest spory. Niestety - części do Mazdy do tanich nie należą. Na szczęście, nie są one potrzebne zbyt często. Przedstawiciel warsztatu stwierdził, że tak naprawdę do zrobienia nie jest dużo a ogólny stan Madzi ocenia na bardzo przyzwoity, po czym przytoczył kilka historyjek ze stosunkowo nowymi, drogimi samochodami w rolach głównych a dotyczących tego ile i za ile trzeba było w nich zrobić... I w sumie nie powinno to dziwić - trwałość japońskich samochodów z lat 90. do dziś uchodzi za niedoścignioną. Jedyną stałą przypadłością aut z Kraju Kwitnącej Wiśni była... rdza. I w tej kwestii okazałem się być szczęściarzem (nie ukrywam, że szczęściu nieco pomogłem, zaglądając przed zakupem pod spód Madzi) - podłoga oraz progi, czyli to, co wpływa na sztywność i bezpieczeństwo całej konstrukcji (i jest najdroższe w naprawach) są zdrowe i nic nie wskazuje na rychłą zmianę tego stanu rzeczy. Owszem - pojawiają się purchle na tylnych nadkolach (które, nota bene, noszą już ślady wcześniejszych napraw) zaś na przednich słupkach, na styku z szybą, widnieje nieco rdzawego nalotu, jednak z tym akurat można żyć - a w razie konieczności niezbyt drogo naprawić. Problemem jednak mogą okazać się tzw. reperaturki (czyli np. części tylnych nadkoli, służące do wspawania w miejscu przegnitych), które ponoć do tej niezbyt popularnej na naszym rynku wersji nie występują w ogóle...
Madzią jak na razie przejechałem nieco ponad 4000 km i mam nadzieję zrobić dużo więcej. Ani razu mnie nie zawiodła, zawsze odpala od pierwszego przekręcenia kluczyka, zaś praktycznie cały mój sprzęt (z wyjątkiem Henryka, czyli dość potężnego, ważącego razem z twardym case'em na kółkach ok. 50 kg SWR-a Henry the 8x8, którego na szczęście jeszcze nie musiałem nią przewozić) mieści się do niej bez większych problemów. Jest sympatyczną, dającą się lubić towarzyszką podróży na próby, koncerty i wakacje. Jeśli zatem potrzebujesz taniego (a będąc basistą raczej tylko takie propozycje będziesz brać pod uwagę), niezawodnego (jak na swój wiek), niedrogiego w eksploatacji a do tego praktycznego (mimo rozmiarów) i dającego nieco frajdy z jazdy auta - warto zainteresować się Mazdą 323 z lat 1994 - 1998. Tylko pamiętaj - jak przy każdym używanym samochodzie, a szczególnie starszym japończyku, najpierw zajrzyj pod spód.
Plusy:
* praktyczność (łatwość składania tylnych oparć i uzyskiwana w ten sposób powierzchnia)
* niezawodność (biorąc pod uwagę wiek i przebieg)
* prowadzenie (stabilność w zakrętach itd.)
* akceptowalne zużycie paliwa
Minusy:
* ceny części
* podatność na korozję (powszechna przypadłość starszych japońskich konstrukcji)
* brak wspomagania w standardzie
* niezbyt komfortowe, twarde zawieszenie
Co nią wozić:
Na co dzień Madzia przewozi Alembica Essence 5, bezprogowego Malinka i Fendera Jazza, model Geddy Lee, zaś do niedawna również Yamahę BB 615. Wszystkie zdają się być usatysfakcjonowane, szczególnie Jazz i Yamaha. Natomiast najbardziej pasować do tego auta będą basy - rzecz jasna - japońskie. Greco, Tokai, Aria, starsze Ibanezy i Yamahy - wszystkie będą się czuć w Maździe jak w domu. Załaduj na tylne siedzenie np. Ibaneza Roadstera i Yamahę TRB 5 (jeżeli chcesz jednak zmieścić bas do bagażnika - postaraj się o Westone'a Super Headless, acz raczej nie będzie to łatwe zadanie), jeśli potrzebujesz wziąć głowę i paczkę - złóż tylne oparcie, dziwiąc się, jak łatwo wszystko wchodzi, przekąś jakieś sushi - i ruszaj na próbę lub koncert.
Szerokości!
czwartek, 16 sierpnia 2012
Basowisko: Geddy
Są rzeczy, które podobno każdy człowiek parający się takim czy innym zajęciem, tudzież mający takie czy inne zamiłowania, mieć powinien. Nie inaczej jest z muzykami, szczególnie zaś z gitarzystami i basistami. Niektórzy mawiają, że każdy gitarzysta powinien mieć Strata i Les Paula (choć znam wielu, prawie żaden nie ma obu na raz, a są tacy, którzy nie mają ani jednego ani drugiego i jakoś sobie radzą), zaś w arsenale każdego basisty powinno znaleźć się choć jedno dzieło Leo Fendera - czyli Precision lub Jazz Bass, a najlepiej oba.
Samemu nie będąc tradycjonalistą a do wszelkich ortodoksów mając stosunek... no, przemilczę, jaki konkretnie, długo i namiętnie wypinałem się na powyższe twierdzenia. Miałem już zresztą kiedyś Jazz Bassa - była to meksykańska piątka - i choć lubiłem go, był to dla mnie instrument przejściowy, na którym grałem w oczekiwaniu na przybycie Alembica. Jednak któregoś dnia los (czy cokolwiek w tym guście) skrzyżował mą drogę z pewnym ponadprzeciętnie utalentowanym i doświadczonym realizatorem dźwięku, będącym jednocześnie wyśmienitym basistą. I zapalonym fenderowcem. Po kilku wizytach w jego studiu, gdzie demonstrował zgromadzonym miłośnikom grubych strun dlaczego Precel i Jazz mają sens, stwierdziłem, że coś w tym niestety jest. I zapragnąłem Jazza.
Wiedziałem, że nie musi być to Fender - wszak Japończycy w latach 70. i na początku 80. natłukli masę znakomitych kopii tych instrumentów (przodowały w tym takie firmy jak Tokai i Greco, dużo wspaniałych Jazz Bassów pochodziło również z wytwórni Ibaneza i Arii). Zazwyczaj nie ustępowały one brzmieniowo swoim amerykańskim odpowiednikom, zaś jakość wykonania, w przeciwieństwie do oryginału, prezentowała równy, wysoki poziom. Wiedziałem natomiast, że musi mieć klonową podstrunnicę. Po pierwsze, dodaje ona charakterystycznej, agresywnej górki (a ja Jazza, jak sama nazwa wskazuje, chciałem używać głównie do grania rocka), a po drugie... we wszystkich fenderokształtnych jasna podstrunnica po prostu bardziej mi się podoba. Okazało się jednak, że spośród wszystkich propozycji spełniających moje wymagania i mieszczących się w mym niezbyt wybujałym budżecie, na rynku używanych instrumentów najłatwiej właśnie o Fendera - a konkretnie o model sygnowany nazwiskiem jednego z moich basowych idoli, lidera zespołu Rush, Geddy'ego Lee. Jako, że wielbię Rush, a Jazz Geddy'ego zawsze mi się podobał - zarówno estetycznie, jak i brzmieniowo - decyzja zapadła. Wpłata żądanej kwoty, krótkie oczekiwanie - i instrument znalazł się w moich rękach...
Jazz Bass, jaki jest, każdy widzi. Spory, charakterystycznie ukształtowany kawałek deski z przykręconym do niej gryfem, 20 progów, klasyczna główka z kluczami w rzędowym układzie... Ale to nie oddaje wrażenia, jakie robi Geddy. Ten bas jest PIĘKNY. Wygląda jeszcze lepiej niż na zdjęciach. Utrzymany jest dokładnie w tej estetyce, która najbardziej mi odpowiada, jeśli chodzi o klasyczne konstrukcje: czarny korpus, jasna, klonowa podstrunnica otoczona bindingiem i do tego duże, prostokątne markery. Cudeńko. Jedynym zgrzytem była nieoryginalna, szylkretowa (dla anglojęzycznych znafcuf: tortoise shell) płytka na desce - w oryginale jest biała - ale i tak miałem w planach ją zdjąć, co też szybko uczyniłem. Po prostu czarny Jazz z klonową podstrunnicą wygląda lepiej bez maskownicy (zaś wspomniany już przeze mnie realizator utrzymuje, że również lepiej brzmi, i to bez względu na rodzaj podstrunnicy i kolor deski - ale on ma ewidentnie lepszy słuch niż ja). Miłym dodatkiem jest seryjnie montowany w tej wersji mostek Badass (dla nieanglojęzycznych: Zładupa), który nie dość, że fajnie wygląda, to jeszcze dodaje pazura brzmieniu i poprawia długość sustainu.
Jeśli chodzi o to, czego nie widać - pod czarnym lakierem kryje się korpus wystrugany z olchy. Trochę mnie to martwiło - z wyniesionej przeze mnie ze studyjnych spotkań wiedzy wynikało, że do moich potrzeb bardziej nada się cięższy, mocniej brzmiący jesion - ale wątpliwości okazały się być zbędne. Geddy brzmi tak, jak powinien brzmieć bas lidera Rush: dynamicznie, wyraziście i agresywnie. Dół nie jest "przedmuchany", jest go tyle, ile być powinno; środkowe pasmo jest pięknie uwypuklone i podczas gry z zespołem (a do tego przecież zazwyczaj służy przyrząd zwany gitarą basową) sprawia, że nie giniemy wśród innych instrumentów; góra zaś jest szklista, wyraźna, ale nie krzykliwa ani "odklejona". Ogólnie rzecz biorąc - świetny rockowy bas. I to bez względu na to, jaką techniką gramy - czy, jak Geddy Lee, palcami, czy kciukiem, czy kostką. Tapping na sygnaturze Geddy'ego też brzmi świetnie - wiadomo, że nie jest to często używana technika, przydaje się raczej rzadko, ale i tak miło, że gdy przyjdzie nam ochota na z góry skazane na porażkę próby zaimponowania nowo poznanej koleżance naszą basową maestrią, przynajmniej zabrzmią one jak powinny. Oczywiście o ile niczego nie skaszanimy (a zapewne tak właśnie się stanie).
Oto jakie brzmienia można wydobyć z tego Fendera:
1. Palce - obie przystawki (cóż można grać na sygnaturze Geddy'ego, jak nie Rush?)
2. Palce - przystawka mostkowa
3. Klang
4. Kostka
Rzecz jasna, poza odpowiedniej jakości drewnami na świetny sound Jazza spory wpływ mają też inne komponenty - w tym pasywne przystawki Vintage 60s Jazz Bass i już wspomniany mostek Badass, który dzięki swej masie i konstrukcji odpowiednio wpływa na brzmienie instrumentu. Również do jakości wykonania trudno się przyczepić, co tak kochającego marudzenie człowieka, jak ja, wprawia w niemałą frustrację. Progi są równe, mostek daje się regulować łatwo, dzięki czemu setup... a, nie. Hosanna, alleluja itd. - jednak jest powód do narzekania: sposób regulacji pręta napinającego gryf. Otóż by go napiąć lub poluzować (co przy zmianach pogody jest konieczne w większości instrumentów z drewnianą szyjką) należy rzeczony gryf... odkręcić. Końcówka pręta jest tak umiejscowiona, że nie sposób dostać się do niej bez uprzedniego rozczłonkowania basu. Wiem, tak było w oryginalnych, starych konstrukcjach Fendera (sygnatura Geddy'ego Lee jest oparta na jego Jazzie z 1972 roku), zostało to poprawione bodajże dopiero pod koniec lat 70. - ale czy naprawdę trzeba było aż tak wiernie trzymać się wzorca?... Na szczęście sam gryf jest świetny: megawygodny (niektórzy nazwaliby go wyścigowym), można bez zmęczenia lewej ręki grać na nim godzinami, do tego wykończony solidnym lakierem, co nie tylko wpływa na estetykę, jak i na brzmienie - dobry lakier podkreśla wyrazistą, szklistą górkę, którą tak w tym basie lubię. Jednakże owa górka utrzymuje się tak długo, jak długo struny utrzymują świeżość - w przeciwieństwie do większości Fenderów oraz basów fenderokształtnych, Geddy nie znosi zdechłych strun. Podejrzewam też, że nie zabrzmiałby dobrze z flatami - ten bas ma brzmieć jasno i agresywnie, a głuche "bum" strun z płaską owijką (lub też mocno zużytych roundów), tak fajnie sprawdzające się np. w Precisionie, zupełnie nie pasuje do jego charakteru.
Poza tym - zastrzeżeń brak. Wygląd wywołuje ślinotok, brzmienie targa mosznę, niszczy wszechświaty i przygotowuje fanki do orgazmów, jakość wykonania nie pozostawia wiele do życzenia... a i ceny używanych egzemplarzy utrzymują się na akceptowalnym poziomie.
Podsumowując, czyli zady i walety...
Grasz rocka, nie potrzebujesz piątej struny (albo, jak ja, masz już piątkę) i chcesz bas o klasycznym designie i brzmieniu ale z nieco bardziej wyrazistym charakterem - zarówno estetycznym, jak i tonalnym - niż standardowe propozycje większości producentów, do tego sprawdzający się we wszystkich technikach? Fender Geddy Lee Signature Jazz Bass sprawi, że zrobi ci się ciasno w spodniach. No chyba, że nosisz krok w kolanach - ale wtedy raczej wybierzesz Warwicka i będziesz próbował wmawiać wszystkim, że rozlewający się w miksie, nieczytelny dół jest fajny.
Plusy:
* świetne, wyraziste brzmienie - zdecydowanie rockowe, ale sprawdzi się też w innych gatunkach
* bardzo wygodny gryf
* jakość wykonania
* wygląd (to kwestia subiektywna, ale mi się podoba, a jako, że mam świetny gust, przyjmijmy to jako aksjomat)
Minusy:
* idiotycznie rozwiązana regulacja pręta napinającego gryf
* nie dogaduje się ze starymi strunami
* na czarnym lakierze widać każdy ślad palucha
Czym go wozić:
Fender jak to Fender - najlepiej czułby się w jakimś klasycznym amerykańcu. Mustang byłby nie od rzeczy. Jednak nie jest to koniecznością - ja woziłem go Citroenem ZX (nie narzekał) a aktualnie Mazdą 323. I mam wrażenie, że lepiej czuje się w Madzi. Może dlatego, że choć ma amerykańskie logo na główce, tak naprawdę jest... Japończykiem.