Są rzeczy, które podobno każdy człowiek parający się takim czy innym zajęciem, tudzież mający takie czy inne zamiłowania, mieć powinien. Nie inaczej jest z muzykami, szczególnie zaś z gitarzystami i basistami. Niektórzy mawiają, że każdy gitarzysta powinien mieć Strata i Les Paula (choć znam wielu, prawie żaden nie ma obu na raz, a są tacy, którzy nie mają ani jednego ani drugiego i jakoś sobie radzą), zaś w arsenale każdego basisty powinno znaleźć się choć jedno dzieło Leo Fendera - czyli Precision lub Jazz Bass, a najlepiej oba.
Samemu nie będąc tradycjonalistą a do wszelkich ortodoksów mając stosunek... no, przemilczę, jaki konkretnie, długo i namiętnie wypinałem się na powyższe twierdzenia. Miałem już zresztą kiedyś Jazz Bassa - była to meksykańska piątka - i choć lubiłem go, był to dla mnie instrument przejściowy, na którym grałem w oczekiwaniu na przybycie Alembica. Jednak któregoś dnia los (czy cokolwiek w tym guście) skrzyżował mą drogę z pewnym ponadprzeciętnie utalentowanym i doświadczonym realizatorem dźwięku, będącym jednocześnie wyśmienitym basistą. I zapalonym fenderowcem. Po kilku wizytach w jego studiu, gdzie demonstrował zgromadzonym miłośnikom grubych strun dlaczego Precel i Jazz mają sens, stwierdziłem, że coś w tym niestety jest. I zapragnąłem Jazza.
Wiedziałem, że nie musi być to Fender - wszak Japończycy w latach 70. i na początku 80. natłukli masę znakomitych kopii tych instrumentów (przodowały w tym takie firmy jak Tokai i Greco, dużo wspaniałych Jazz Bassów pochodziło również z wytwórni Ibaneza i Arii). Zazwyczaj nie ustępowały one brzmieniowo swoim amerykańskim odpowiednikom, zaś jakość wykonania, w przeciwieństwie do oryginału, prezentowała równy, wysoki poziom. Wiedziałem natomiast, że musi mieć klonową podstrunnicę. Po pierwsze, dodaje ona charakterystycznej, agresywnej górki (a ja Jazza, jak sama nazwa wskazuje, chciałem używać głównie do grania rocka), a po drugie... we wszystkich fenderokształtnych jasna podstrunnica po prostu bardziej mi się podoba. Okazało się jednak, że spośród wszystkich propozycji spełniających moje wymagania i mieszczących się w mym niezbyt wybujałym budżecie, na rynku używanych instrumentów najłatwiej właśnie o Fendera - a konkretnie o model sygnowany nazwiskiem jednego z moich basowych idoli, lidera zespołu Rush, Geddy'ego Lee. Jako, że wielbię Rush, a Jazz Geddy'ego zawsze mi się podobał - zarówno estetycznie, jak i brzmieniowo - decyzja zapadła. Wpłata żądanej kwoty, krótkie oczekiwanie - i instrument znalazł się w moich rękach...
Jazz Bass, jaki jest, każdy widzi. Spory, charakterystycznie ukształtowany kawałek deski z przykręconym do niej gryfem, 20 progów, klasyczna główka z kluczami w rzędowym układzie... Ale to nie oddaje wrażenia, jakie robi Geddy. Ten bas jest PIĘKNY. Wygląda jeszcze lepiej niż na zdjęciach. Utrzymany jest dokładnie w tej estetyce, która najbardziej mi odpowiada, jeśli chodzi o klasyczne konstrukcje: czarny korpus, jasna, klonowa podstrunnica otoczona bindingiem i do tego duże, prostokątne markery. Cudeńko. Jedynym zgrzytem była nieoryginalna, szylkretowa (dla anglojęzycznych znafcuf: tortoise shell) płytka na desce - w oryginale jest biała - ale i tak miałem w planach ją zdjąć, co też szybko uczyniłem. Po prostu czarny Jazz z klonową podstrunnicą wygląda lepiej bez maskownicy (zaś wspomniany już przeze mnie realizator utrzymuje, że również lepiej brzmi, i to bez względu na rodzaj podstrunnicy i kolor deski - ale on ma ewidentnie lepszy słuch niż ja). Miłym dodatkiem jest seryjnie montowany w tej wersji mostek Badass (dla nieanglojęzycznych: Zładupa), który nie dość, że fajnie wygląda, to jeszcze dodaje pazura brzmieniu i poprawia długość sustainu.
Jeśli chodzi o to, czego nie widać - pod czarnym lakierem kryje się korpus wystrugany z olchy. Trochę mnie to martwiło - z wyniesionej przeze mnie ze studyjnych spotkań wiedzy wynikało, że do moich potrzeb bardziej nada się cięższy, mocniej brzmiący jesion - ale wątpliwości okazały się być zbędne. Geddy brzmi tak, jak powinien brzmieć bas lidera Rush: dynamicznie, wyraziście i agresywnie. Dół nie jest "przedmuchany", jest go tyle, ile być powinno; środkowe pasmo jest pięknie uwypuklone i podczas gry z zespołem (a do tego przecież zazwyczaj służy przyrząd zwany gitarą basową) sprawia, że nie giniemy wśród innych instrumentów; góra zaś jest szklista, wyraźna, ale nie krzykliwa ani "odklejona". Ogólnie rzecz biorąc - świetny rockowy bas. I to bez względu na to, jaką techniką gramy - czy, jak Geddy Lee, palcami, czy kciukiem, czy kostką. Tapping na sygnaturze Geddy'ego też brzmi świetnie - wiadomo, że nie jest to często używana technika, przydaje się raczej rzadko, ale i tak miło, że gdy przyjdzie nam ochota na z góry skazane na porażkę próby zaimponowania nowo poznanej koleżance naszą basową maestrią, przynajmniej zabrzmią one jak powinny. Oczywiście o ile niczego nie skaszanimy (a zapewne tak właśnie się stanie).
Oto jakie brzmienia można wydobyć z tego Fendera:
1. Palce - obie przystawki (cóż można grać na sygnaturze Geddy'ego, jak nie Rush?)
2. Palce - przystawka mostkowa
3. Klang
4. Kostka
Rzecz jasna, poza odpowiedniej jakości drewnami na świetny sound Jazza spory wpływ mają też inne komponenty - w tym pasywne przystawki Vintage 60s Jazz Bass i już wspomniany mostek Badass, który dzięki swej masie i konstrukcji odpowiednio wpływa na brzmienie instrumentu. Również do jakości wykonania trudno się przyczepić, co tak kochającego marudzenie człowieka, jak ja, wprawia w niemałą frustrację. Progi są równe, mostek daje się regulować łatwo, dzięki czemu setup... a, nie. Hosanna, alleluja itd. - jednak jest powód do narzekania: sposób regulacji pręta napinającego gryf. Otóż by go napiąć lub poluzować (co przy zmianach pogody jest konieczne w większości instrumentów z drewnianą szyjką) należy rzeczony gryf... odkręcić. Końcówka pręta jest tak umiejscowiona, że nie sposób dostać się do niej bez uprzedniego rozczłonkowania basu. Wiem, tak było w oryginalnych, starych konstrukcjach Fendera (sygnatura Geddy'ego Lee jest oparta na jego Jazzie z 1972 roku), zostało to poprawione bodajże dopiero pod koniec lat 70. - ale czy naprawdę trzeba było aż tak wiernie trzymać się wzorca?... Na szczęście sam gryf jest świetny: megawygodny (niektórzy nazwaliby go wyścigowym), można bez zmęczenia lewej ręki grać na nim godzinami, do tego wykończony solidnym lakierem, co nie tylko wpływa na estetykę, jak i na brzmienie - dobry lakier podkreśla wyrazistą, szklistą górkę, którą tak w tym basie lubię. Jednakże owa górka utrzymuje się tak długo, jak długo struny utrzymują świeżość - w przeciwieństwie do większości Fenderów oraz basów fenderokształtnych, Geddy nie znosi zdechłych strun. Podejrzewam też, że nie zabrzmiałby dobrze z flatami - ten bas ma brzmieć jasno i agresywnie, a głuche "bum" strun z płaską owijką (lub też mocno zużytych roundów), tak fajnie sprawdzające się np. w Precisionie, zupełnie nie pasuje do jego charakteru.
Poza tym - zastrzeżeń brak. Wygląd wywołuje ślinotok, brzmienie targa mosznę, niszczy wszechświaty i przygotowuje fanki do orgazmów, jakość wykonania nie pozostawia wiele do życzenia... a i ceny używanych egzemplarzy utrzymują się na akceptowalnym poziomie.
Podsumowując, czyli zady i walety...
Grasz rocka, nie potrzebujesz piątej struny (albo, jak ja, masz już piątkę) i chcesz bas o klasycznym designie i brzmieniu ale z nieco bardziej wyrazistym charakterem - zarówno estetycznym, jak i tonalnym - niż standardowe propozycje większości producentów, do tego sprawdzający się we wszystkich technikach? Fender Geddy Lee Signature Jazz Bass sprawi, że zrobi ci się ciasno w spodniach. No chyba, że nosisz krok w kolanach - ale wtedy raczej wybierzesz Warwicka i będziesz próbował wmawiać wszystkim, że rozlewający się w miksie, nieczytelny dół jest fajny.
Plusy:
* świetne, wyraziste brzmienie - zdecydowanie rockowe, ale sprawdzi się też w innych gatunkach
* bardzo wygodny gryf
* jakość wykonania
* wygląd (to kwestia subiektywna, ale mi się podoba, a jako, że mam świetny gust, przyjmijmy to jako aksjomat)
Minusy:
* idiotycznie rozwiązana regulacja pręta napinającego gryf
* nie dogaduje się ze starymi strunami
* na czarnym lakierze widać każdy ślad palucha
Czym go wozić:
Fender jak to Fender - najlepiej czułby się w jakimś klasycznym amerykańcu. Mustang byłby nie od rzeczy. Jednak nie jest to koniecznością - ja woziłem go Citroenem ZX (nie narzekał) a aktualnie Mazdą 323. I mam wrażenie, że lepiej czuje się w Madzi. Może dlatego, że choć ma amerykańskie logo na główce, tak naprawdę jest... Japończykiem.
Ej, skoro w Geddym jest regulacja pręta od strony korpusu to ta dziura przy główce jest fake? :D
OdpowiedzUsuńJest zaślepiona drewienkiem.
UsuńJak macałem to nie zauważyłem :)
Usuń