poniedziałek, 3 czerwca 2019

Eventualnie: Mińsk i okolice

Sezon w pełni. Oznacza to m.in. to, że trwają rajdowe zmagania w ramach graciarskiej okręgówki. Kolejną zaś rundą była ósma już edycja Rajdu Pojazdów Zabytkowych po Ziemi Mińskiej. Była to zarazem pierwsza, w której miałem okazję wziąć udział. I muszę przyznać, że okazała się całkiem udana - nawet jeśli mam na myśli bardziej aspekt organizacyjny niż nasz wynik.

Wróćmy jednak do początku.

Wejście w zeszłym roku w posiadanie żelaza zdatnego do ciśnięcia w okręgówce poskutkowało wzmożoną potrzebą rajdowania. Wszak jakże to tak - mieć sprzęt mieszczący się rocznikowo w wymogach MOWPZ a nie uczestniczyć? Tak się nie godzi. Toteż gdy ogłoszono kolejną rundę okręgówki, w try miga zapisałem naszą waleczną załogę.

Tym razem tradycji stało się zadość - na miejsce startu, czyli w tym przypadku Zespół Szkół Zawodowych "Mechanik" w Mińsku Mazowieckim, przyjechaliśmy jako jedni z ostatnich.


Mimo tego przed biurem rajdu nadal stała spora kolejka, przemieszczająca się zresztą dość wolno.


Tak czy inaczej - do odprawy pozostało jeszcze parę chwil. Było troszkę czasu, by przejść się po placu i popodziwiać wehikuły rywali.




















Niektórzy doświadczali drobnych problemów technicznych.

125p na lawecie czyli wszystko na swoim miejscu

Na pierwszym planie zebrane konsylium, na drugim - kojenie traumy wynikłej z zetknięcia z krajową motoryzacją
 Mimo, że dojechaliśmy jako jedni z ostatnich, na start przybyło po nas jeszcze kilka załóg.


Do tego wszystkiego przygrywała muzyka - zresztą nader zacna.


Pozostało przystroić DAFuqa w barwy rajdowe...


...i posłuchać odprawy.


Wkrótce potem załogi jęły ruszać w trasę.




W końcu przyszła pora i na nas.


Trasa okazała się niezwykle urokliwa. Okolice Mińska Mazowieckiego urzekły nas tzw. pięknymi okolicznościami przyrody. Nie na podziwianiu landszafcików mieliśmy się jednak skupiać, a na zadaniach - a tych było sporo, wiele z nich zaś nie było łatwych.


Na pierwszym etapie należało m.in. wyszukiwać i rozwiązywać motoryzacyjne rebusy. To akurat jeszcze było dość łatwe.


Pierwsza część rajdu kończyła się niezbyt trudną próbą sportową. Oczywiście, będąc mną, nawet tak prostą "eszetkę" pojechałem w tempie leniwca konającego po przedawkowaniu trankwilizatorów. Na szczęście udało się po raz kolejny uniknąć taryfy.




Niestety, nie była to jedyna przewidziana sprawnościówka. Drugą okazało się montowanie do hydrantu a następnie zwijanie strażackiego węża. Zadanie pozornie proste - ja jednak, jak zawsze w sytuacji wymagającej szybkiego i zdecydowanego działania pogubiłem się całkowicie, mój mózg wyświetlił error 313: insufficient intelligence i mimo podpowiedzi wykrzykiwanych przez Obywatelkę Pilotkę (kompletnie zresztą zagłuszoną przez któregoś z motocyklistów, który uznał za stosowne na&%#wianie decybelami z wydechu) udało mi się koncertowo zawalić zadanie.

Tak należało to robić. Patrzyłem na to chwilę wcześniej i nic mi to nie dało.
Pozostało ruszyć w dalszą - niezmiennie malowniczą - drogę. Ta zaś potrafiła zaskoczyć np. koniecznością pokonania małego, spontanicznie powstałego podczas niedawnych ulew brodziku.


Na każdym z 3 etapów zadania były troszkę inne - na drugim nie było już rebusów, trzeba było natomiast wyszukiwać porozwieszanych na okolicznym drzewostanie podpowiedzi do motoryzacyjnej krzyżówki.

Motocykliści jechali raźną grupą wyspecjalizowaną m.in. w stawaniu tak, by trzeba było przeciskać się obok 
Ta, autofocus przy strzelaniu na szybko

Nie brakowało również ciekawych checkpointów, na których zresztą robiło się niejednokrotnie dość ciasno.



Jeden z nich polegał na... strzelaniu.


Udało się połowicznie zmazać blamaż z punktu strażackiego (trafiłem w jedną z dwóch puszek) a przy okazji nie trafić do pierdla dzięki powstrzymaniu się się od użycia wiatrówki na jednym z wesołych motocyklistów, który postanowił zademonstrować swoje wysublimowane poczucie humoru sugerując przyspieszenie oddalenia się rodziny przepływającej nieopodal łódką za pomocą kamienia. Dobre i to.

Dobre było również to, że itinerer - choć generalnie dość prosty - pozwalał zgubić się w jednym miejscu. Nie kryję, że daliśmy się wyprowadzić na manowce - a te stanowiły pewne wyzwanie pod względem terenowym.


Na szczęście udało się nam nie zgubić wydechu ani miski olejowej i po kilkunastu minutach byliśmy z powrotem na dobrej drodze.


Położona w Grabinie meta drugiego etapu pozwalała na nieco dłuższy odpoczynek.




Oczywiście i tu czekało na uczestników zadanie - tym razem z dziedziny... survivalu.


Otóż należało za pomocą krzesiwa rozpalić małe ognisko i utrzymać płomień przez pół minuty. Tym razem udało się zaliczyć - głównie za sprawą obycia Obywatelki Pilotki w warunkach polowych połączonego z jej urokiem osobistym.


W końcu, po przejechaniu trzeciego, najkrótszego etapu, dotarliśmy na metę - zresztą położoną w tym samym miejscu, co start.


Okazało się, że tym razem nasz czas przejazdu był całkiem niezły - na mecie było jeszcze niewiele załóg, zaś po nas dość licznie zaczęły przybywać kolejne.


Tym razem wiedzieliśmy doskonale, że nie ma sensu czekać na wyniki - nasz "występ" na próbie strażackiej, kiepski wynik próby sportowej i brak kilku zdjęć z trasy przekreślał jakiekolwiek szanse na choćby zbliżenie się do podium. Postanowiliśmy zatem przejść się chwilkę po dziedzińcu Mechanika, raz jeszcze popodziwiać zgromadzone automobile, pożegnać się z zaprzyjaźnionymi rywalami i odjechać.














Wrażenia? Zupełnie niezłe. Podobało mi się nagromadzenie "pekapów", sympatycznie pomyślane zadania i przede wszystkim niezwykle malownicza trasa, prowadząca niejednokrotnie przez las. Widzieliśmy ukryte za drzewami, oddalone od innych zabudowań posesje i zgodnie doszliśmy do wniosku, że tak właśnie chcielibyśmy mieszkać: dom gdzieś na uboczu, otoczony lasem, na tyle blisko cywilizacji, by nie musieć w razie potrzeby jechać godziny do najbliższych zabudowań, a jednocześnie na tyle oddalony, by móc cieszyć się spokojem, prywatnością i otaczającą przyrodą. 

A wynik? No cóż - 14 miejsce w klasie nie jest szczytem marzeń. Na szczęście jednak nie byliśmy ostatni - poza tym konkurencja była bardzo mocna. A na następny raz będę wiedział, jak zwija się wąż strażacki.

2 komentarze:

  1. O,dafuq przerejestrowany!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Owszem, wreszcie się udało. Co prawda człowiek musiał cisnąć chory i praktycznie niemówiący na drugi koniec miasta, ale bez L4 (zapalenie krtani i tchawicy) raczej nie byłoby szans na wolny dzień.

      Usuń