niedziela, 30 września 2012

Długodystans: Madzia (cd)

Szalom wszystkim Państwu w ten jesienny wieczór.

Po dwutygodniowej przerwie spowodowanej przepracowaniem w dni powszednie (NA SRYGŁAWA I TWAROGA, POŻĄDAM NORMALNEJ PRACY) i kompletnym wypraniem z kreatywności w weekendy wracam do działalności blogotwórczej. Mam nadzieję, że dzięki nieco sensowniejszemu grafikowi w robocie będę po powrocie do domu pamiętał, jak się nazywam, i że mam coś takiego, jak blog, w którym warto od czasu do czasu coś spłodzić.

W zeszłą sobotę wybraliśmy się z Wybranką na obiad u mej Czcigodnej Staruszki, gdzie kosztowaliśmy specyjały przyszykowane przez jej Mężczyznę (TIRAMISU!!! poproszę jeszcze z kilogram). Podążyliśmy tam per Madzia, gdyż jesteśmy żenująco leniwi i nie chciało się nam tłuc zbiorkomem (a i prognozy nie były sprzyjające). Gdy, opchani do granic możliwości (i daleko poza granice przyzwoitości), wracaliśmy sobie spokojnie w kierunku ogólnodomowym, podczas ruszania na światłach Madzia zgasła. Nie było to jednakowoż typowe zgaśnięcie wywołane pierdołowatym ruszaniem - otóż zgasło wszystko. Światła, nawiew, radio - wszystko martwe. Nauczony doświadczeniem z Melodilą natychmiast pomyślałem o klemach na akumulatorze. W rzeczy samej - jedna z nich raczyła się obluzować. Przytwierdziłem ją tedy solidniej i z wynikającą z dobrze wykonanej roboty miną Znawcy Tematu zasiadłem na swym kierowniczym stanowisku celem kontynuacji podróży. Niestety... okazało się, że dupa postanowiła być bladą a Madzia - choć zabłysła światłami, zabrzmiała radiem i dmuchnęła nawiewem - nie ma w danej chwili planów związanych z świadczeniem usług przewozowych. Za to ma ochotę w dziwnym trybie mrugać awaryjnymi... Jedyne wyjście, jakie przyszło nam z Wybranką do głowy, to telefon do Mężczyzny mej Czcigodnej, jako byłego mechanika i człowieka, który pozytywnie wpłynął na decyzję zakupu tego a nie innego toczydła. Ówże zjawił się niezawodnie w ciągu kilkunastu minut. Zajrzał pod maskę, wysłuchał objawów (dziwne zachowanie awaryjnych, kręcący się rozrusznik, brak zapłonu) i zawyrokował rozładowany akumulator (obluzowana klema mogła wpłynąć na nieprawidłowe ładowanie mimo, że alternator jest sprawny - kontrolka ładowania zawsze spała sobie spokojnie) lub ogłupiały immobilizer. A najprawdopodobniej jedno i drugie. Jako, że próby odpalenia z kabli nie zadziałały, M. sholował nas do domu, po czym dzień później wyczarował dla mnie prostownik, który następnie karmił akumulator przez całą noc. W międzyczasie zakupiliśmy z Wybranką bateryjki do obu pilotów od alarmu. Jako, że był on dotychczas wyłączony (już widzę te tłumy złodziei czające się na 15-letnią Mazdę celem uprowadzenia jej za wschodnią granicę lub rozmontowania jej na części kierując się niezwykłą popularnością tego modelu...), podejrzewaliśmy, że jednak problem jest poważniejszy. Obawy podsyciła nieudana próba odpalenia Madzi rankiem po naładowaniu akumulatora. Bałem się, że w najlepszym wypadku to on jest winien w związku z czym będzie konieczny zakup nowego, zaś w najgorszym czeka nas holowanie do warsztatu, w którym specjalista rozbebeszy całe wnętrze i będzie przez miesiąc oglądał wszystkie kabelki w poszukiwaniu zwarcia licząc sobie pińćset złotych za minutę pracy. Będąc jednak kompletnie nieprzytomny (było ok. 7:15) nie wziąłem jednak pod uwagę faktu, że powinienem wypróbować oba piloty, od obu kompletów kluczyków... Tego samego dnia było już wiadomo: IT'S ALIVE!

W ten oto sposób okazało się, że nieużywany alarm jak najbardziej może sam się uzbroić po odłączeniu i ponownym podłączeniu akumulatora, skutkiem czego doprowadzenie Madzi do stanu jeżdżącego kosztowało 0 złotych (zamiast zakładanych 200 w przypadku akumulatora lub 3928726412500 w przypadku usterki elektryki), trochę nerwów i odrobinę wysiłku. Przy okazji wyszło też na jaw, że jak najszybciej trzeba wymienić świece i przewody zapłonowe (wyziębiony po kilkudniowym postoju silnik przez pierwszych kilka minut ewidentnie nie palił na jednym cylindrze, szarpał i tracił moc, po czym objawy znikły od razu po rozgrzaniu), co zostanie zrobione zaraz po mojej wypłacie razem z planowanym już wcześniej uszczelnieniem rozrządu (trochę kapie). Do zrobienia w najbliższych miesiącach jest też wybierak biegów (dźwignia lata sobie wesoło), zaczyna też kończyć się sprzęgło... Należy jednak pamiętać że Madzia ma 15 lat, w ciągu których nawinęła na swoje 13-calowe kółka ponad 212 tysięcy kilometrów. Przez ostatnie 5000 (poza ostatnią przygodą, nie związaną jednak zupełnie z jakością czy stanem samego auta) ani razu nas nie zawiodła, a i wcześniej ponoć sprawowała się świetnie. Materiały się zużywają, czasem też mechanik przy rutynowych czynnościach położy na sprawę swój sflaczały narząd - kupując używany samochód ze sporym bądź co bądź przebiegiem trzeba liczyć się z pewnymi wydatkami. Biorąc pod uwagę wiek i przebieg, Madzię należy ocenić jako bardzo solidne jeździdło, które - jeśli nie zostaną zaniedbane oczywiste czynności serwisowe - jeszcze długo posłuży. Pojadę nią jeszcze na niejeden koncert (ostatnio zwizytowała Dybki, gdzie publika była zawiedziona, że nie gramy disco-polo...), wyjedziemy z Wybranką na niejeden wywczas i - jak Latający Potwór Spaghetti da a partia pozwoli - udzielę jej jeszcze niejednej lekcji jazdy.

Tak - Madzia okazjonalnie służy też jako "elka" (choć ostatnio było kilka tygodni przerwy... WYBRANKA, OGARNIJ SIĘ). I nadal jeździ. A to o czymś świadczy...


niedziela, 16 września 2012

Pojeździwszy: Coupeta

Dzień drobny.

Na wstępie pragnę donieść, iż koteczka ma się dobrze. Miała epizod smarkawczo-kichalniczy, w związku z czym została ponownie przetransportowana do weta, gdzie wrażono jej igłę. Zabieg zdaje się przynosić oczekiwane efekty - malutka nie rozsiewa już glutów, natomiast jej ulubionymi zajęciami w czasie wolnym od spania pozostaje w dalszym ciągu siedzenie na kolanach Wybranki i okazjonalnie na moich. Z dwiema dorosłymi (metrykalnie, bo raczej nie mentalnie) kotami zaczęła się dogadywać, przynajmniej na tyle, że towarzystwo toleruje się nawzajem (król, rzecz jasna, nadal po królewsku patrzy na to z góry z królewską obojętnością i przeważnie zwisa mu to oklapłym kalafiorem). Szanse, że jednak zostanie u nas, rosną wykładniczo...

Wracając jednakowoż do tematu - zdarzają się dni (tygodnie, miesiące...) gdy nie mamy własnego środka transportu, zaś rodzina z tego czy innego powodu pomóc nie może, gdyż sama jeździ tu i ówdzie. Na szczęście w sukurs potrafią czasem przyjść dobrzy znajomi - szczególnie tacy, którzy mają więcej niż jeden samochód a do tego dysponują kawałem dobrego serca.

Tak zdarzyło się i w moim przypadku.

Wokół salki, w której miewam próby ze swym głównym zespołem, kręci się nieco specyficznego (w sympatyczny sposób) towarzystwa. Salka pełni również funkcję swego rodzaju klubu, więc niejednokrotnie odbywają się tam imprezy sponsorowane przez Narodowy Fundusz Utraty Zdrowia. Natomiast jako, że do budynku przyklejony jest mały warsztat, gromadząca się periodycznie ludność jest częstokroć usposobiona zarówno promuzycznie jak i promotoryzacyjnie. Jednym z obywateli, korzystających z uroków napicia się piwa przy muzyce a następnie pogrzebania w mechanizmach, jest K. - człowiek rozmiarów znacznych, zarówno ciałem, jak i sercem. Ówże K. lubi szczególnie nieco starsze samochody, zaś jego ulubioną marką jest Audi. Miał ich już kilka, natomiast najciekawszym egzemplarzem, który pozostaje w jego majsterkowiczowskich rękach po dziś dzień, jest oparte na modelu 80 B2 śliczne coupe, rocznik '81.


Gdy poznałem K., byłem akurat w trakcie finalnego etapu robienia prawka. K. miał podówczas również inną 80 - B4 Avant Quattro z pięknie brzmiącym, 5-cylindrowym silnikiem 2.3 - i obiecał mi, że gdy będę już miał dokument w kieszeni, da mi ją poprowadzić. Obietnicy dotrzymał. Samochód prowadził się świetnie, silnik brzmiał cudownie, a ja nie za bardzo miałem ochotę po takiej przejażdżce wsiadać z powrotem do Melodili. Jako miłośnik motoryzacji nieco starszej, miałem jednak znacznie większą ochotę na przejechanie się znajdującą się wtedy w stanie niezbyt mobilnym Coupetą. Marzenie miało wkrótce się spełnić...

Mając już prawo jazdy od około roku i tymczasowo będąc niezmotoryzowanym (Melodila śmigała od pewnego czasu po krainie wiecznie równych autostrad), miałem możliwość czasem pożyczyć Fiestkę - jednak nie zawsze było to wykonalne, a sprzęt jakoś trzeba było wozić. W międzyczasie Coupeta została uruchomiona, a jako, że K. jeździł głównie Avantem, przeważnie stała sobie bezczynnie na placyku pod salą. Któregoś dnia K. poinstruował mnie, jak walczyć z niektórymi nadal występującymi przypadłościami, po czym z przybliżonym terminem zwrotu wręczył mi kluczyki.

Tylko dzięki opanowaniu się w ostatniej chwili nie musiałem natychmiast zmieniać spodni.

Po zajęciu miejsca za kierownicą (zanim jeszcze poczułem się jak mistrz bezbłędnej stylówy) od razu wiedziałem, że trzeba będzie się przyzwyczaić do kilku rzeczy. Przede wszystkim - pozycja za kierownicą była zupełnie inna niż w Fiestce czy Melodili: dużo niższa, znacznie bardziej "sportowa", z daleko wyciągniętymi, znacznie bardziej wyprostowanymi niż w małych hatchbackach nogami. Do tego specyficzna widoczność - z przodu widać było krawędź długiej, płaskiej, niemalże zupełnie poziomej maski, zaś z tyłu... nie było w ogóle zbyt wiele widać. Linia coupe z masywnymi słupkami C i wymuszoną przez konstrukcję tyłu (mała tylna klapa, jak w popularnych niegdyś nadwoziach typu fastback) wysoko poprowadzoną dolną krawędzią szyby ograniczała widoczność wstecz do domysłów i ewentualnych modlitw. Również sama deska rozdzielcza różniła się mocno od dzisiejszych konstrukcji - prosta, wręcz toporna, wykonana z twardego plastiku, zaś przy kolumnie kierownicy były tylko dwie cieniutkie dźwigienki: włącznik wycieraczek i przełącznik kierunkowskazów. Włączniki świateł pod postacią klawiszy były ulokowane po bokach panelu wskaźników. Wszystko to bardzo mocno coś mi przypominało... No tak. Wiele lat temu w mojej rodzinie jeździł sobie VW Passat z '87 roku. Deska rozdzielcza była praktycznie identyczna...

Wrażenia z jazdy też okazały się inne niż w nowocześniejszych samochodach. A już na pewno nie takie, jakich można byłoby się spodziewać po quasi-sportowym coupe. Nie chodzi tu o osiągi - te były niezłe, pomimo niezbyt mocnego silnika 1.8 (pod warunkiem, że akurat nie płatał figli - zdarzało mu się dławić i tracić moc, co nie jednak nie dziwi w przypadku dość wyeksploatowanego 30-letniego samochodu, do tego wyposażonego w rozregulowaną instalację gazową) - a raczej o... komfort jazdy. Dziennikarze motoryzacyjni zdają się kochać twarde zawieszenia, podnieca ich gwałtowne przemieszczanie organów wewnętrznych na każdym wyboju, wypadające plomby przyprawiają ich o radosne mrowienie w lędźwiach a każdy brutalny cios w kręgosłup kończy się niekontrolowanym wystrzałem w bieliznę osobistą. A tutaj - nic z tych rzeczy. Audiczka nie była może przesadnie miękka, nie bujała się na nierównościach, ale jechało się nią zaskakująco wygodnie. Zawieszenie można było nazwać przyjemnie sprężystym. Wrażenie komfortu potęgowały obszerne fotele. Wspomaganie kierownicy z kolei było słabsze niż w nowych samochodach - sprawiało wrażenie solidnej mięsistości i dawało niezłe wyczucie tego, co działo się z przednimi (napędzanymi) kołami. Ogólnie jazda Coupetą dawała poczucie obcowania z tworem całkowicie mechanicznym, dziełem inżynierów a nie informatyków. A to bardzo mi się podobało.

Mniej natomiast podobała mi się ograniczona praktyczność. Tak, wiem, że to coupe, zdaję sobie sprawę z tego, że tego typu samochody nie mają być praktyczne - jednak mała tylna klapa otwierana bez szyby i brak możliwości złożenia oparcia tylnej kanapy czyniły transport co bardziej gabarytowych sprzętów niemożliwym. Do tego butla gazowa w bagażniku (nie tak znowu małym) - i w rezultacie otrzymujemy pojazd, którym możemy wozić skrzypce, flet lub ukulele. Do bagażnika nie wejdzie żaden bas poza Steinbergerem tudzież jego kopiami (a nikt o zdrowych zmysłach nie kupi basu w kształcie wiosła do kanoe - tym bardziej, że owo wiosło po naciągnięciu nań gumy od majtek nie zabrzmiałoby wiele gorzej), standardowych rozmiarów instrumenty pozostaje wozić na tylnym siedzeniu zaś o przewożeniu dużego comba czy kolumny można zupełnie zapomnieć. Co prawda na tylną kanapę po jakiejś godzinie manewrów wejdzie paczka 4x10, ale po pierwsze taki sposób przewożenia wprowadza element niepokoju podczas hamowania, a po drugie - gdzie wtedy wcisnąć bas?

Mimo to z żalem oddawałem K. jego Audi. Jeździło się nim niezwykle przyjemnie, nie potrzebowałem akurat przewozić nagłośnienia a jedynie dwa basy, więc większych problemów nie było, zaś poczucie wyjątkowości i spojrzenia przechodniów oraz innych kierowców były warte drobnych niedogodności. Czy kupiłbym zatem taki samochód? Raczej... nie. Przynajmniej nie jako mój jedyny środek transportu sprzętu. Potrzebuję sporej praktyczności na co dzień, czego żadne coupe nie jest w stanie zapewnić. Jednak jeśli masz już inny, bardziej pakowny samochód lub jeżeli nie potrzebujesz przewozić pieca, kręcą cię tzw. youngtimery ale ważna jest dla ciebie dobra dostępność części zamiennych i ich ceny, jeżeli lubisz poczuć się wyjątkowo i przedkładasz analog nad cyfrę... Ładnie utrzymane Audi Coupe jest świetnym wyborem.


Podsumowując, czyli zady i walety:

Plusy:

* niezły komfort jazdy
* dobra dostępność niezbyt drogich części
* prosta konstrukcja ułatwiająca naprawy
* bezbłędna stylówa

Minusy:

* bardzo ograniczona praktyczność
* kiepska widoczność do tyłu
* to jednak stare auto - będzie wymagać regularnej troski

Co nim wozić:

 Jak już napisałem - paczki basowej tym raczej nie przewieziesz. Ale bas czy dwa - już tak. Mi zdarzyło się przewieźć nim Alembica, Malinka, oraz pożyczone: Laklanda Skyline 55-02 i bezprogową szóstkę GMR-a. Jednak z jakichś powodów najbardziej do tego auta pasowałby mi Rickenbacker...

środa, 12 września 2012

Ogłoszenia parafialne: meow, kitten alert!

Wczoraj nagle, ni z gruchy ni z pietruchy, pojawiło się u nas nowe Zwierzę.

Znajomy mej Wybranki wracał z północnych rubieży naszego pięknego kraju i przejeżdżając przez jakąś podolsztyńską miejscowość odczuł potrzebę zatrzymania się na - zdawałoby się - opustoszałym przystanku PKS. Wysiadłszy z samochodu usłyszał odgłos, który zdecydowanie brzmiał jak "miau". Jak się okazało, zaiste było to "miau", zaś werbalizowane było wewnątrz pozostawionego na przystanku pudła... Pudło zaś zawierało Zwierzę. Zwierzę marki Kot. Rozmiar XXS.

Znajomy pochwycił zawartość pudła, załadował do samochodu i pognał w kierunku stołecznym. Jako, że w międzyczasie do owej zawartości zapałał, powziął postanowienie pozostawienia jej w charakterze domownika. Niestety, jego pies - również znajda - miał inne zdanie na ten temat...

W ten oto sposób maleństwo trafiło do nas.




Następnego dnia kociak został zabrany do weta na przegląd, gdzie okazał się być koteczką. Poza tym przegląd i standardowa obsługa, czyli rozrząd... yyy, znaczy odrobaczenie i przeczyszczenie uszek. Ogólnie sprawna, w dobrym stanie, dopuszczona do ruchu. Przy czym ruch zazwyczaj ogranicza się do siedzenia na Wybrance, spania na Wybrance, okazjonalnego siedzenia na mnie i polowania na moje palce u stóp. Ogólnie jest przesłodka, Wybranka jest zakochana (z wzajemnością), ale...

Właśnie. Ale.

Mamy już dwie dorosłe koty. Raczej nie zapałały miłością do malutkiej, szczególnie starsza, która na nią fuka i buczy. Malutka zresztą nie pozostaje dłużna (choć ostatnie godziny są już dużo spokojniejsze). Młodsza i bardziej puchata była skłonna się zaprzyjaźnić, ale... maleńka najeżyła się, fukła, bukła, i teoretycznie dorosła kota oddaliła się w trybie natychmiastowym, prezentując zdumiewającą odwagę i instynkt łowcy. Do tego jest jeszcze król, który co prawda przejawia sobą swój wrodzony mamwdupizm i ogólne wyluzowanie, ale jego królewski tryb poruszania się (patataj patataj patataj) mógłby poważnie zestresować maleństwo (do tej pory nieco stresuje panie koty, a cała trójka mieszka ze sobą od marca), więc póki co nie opuszcza króloklatki, którego to stanu rzeczy nie można przedłużać w nieskończoność. Dodajmy do tego moją alergię, która jakoś tam stolerowała trzy futrzaki ale przy czwartym ewidentnie zaczyna protestować... I staje się jasne, że kociątko raczej nie może z nami zostać na dłużej.

W związku spożywczym ogłaszam co następuje: do przygarnięcia jest urocza, przylepna koteczka. Rok produkcji 2012, prawdopodobnie lipiec. Stan bardzo dobry, po przeglądzie. Kolor "krowa". W niedrogiej opcji można dokupić transporterek, który pokochała i w którym lubi parkować celem zwinięcia się w kłębuszek do snu. Dla konesera, jedyna taka w Polsce... czyli po prostu w dobre, kochające ręce, i najlepiej do takiego domu, gdzie będziemy mogli czasem zaglądać celem zobaczenia, co u niej.

A, i można ją wozić. Drogę spod Olsztyna do Warszawy pokonała w niezidentyfikowanym dostawczaku zaś do nas została przywieziona Peugeotem 106 i nie protestowała, więc podejrzewam, że raczej nie będzie miała nic przeciwko wyprawom motoryzacyjnym. Nie sprawdziłem jeszcze tylko, czy można grać jej na basie...

poniedziałek, 10 września 2012

Basowisko: BB from Taiwan

Całkiem niedawno temu (w moim wieku czas płynie zaskakująco szybko... no chyba, że akurat siedzi się w pracy) podzieliłem się tu swymi przemyśleniami na temat wartości wspomnień. Wspomnienia mamy wszyscy (choć biorąc pod uwagę to, jak dziarsko przyspiesza czas, w moim przypadku prawdopodobnie zostaną one wkrótce zastąpione zastanawianiem się, jak nazywa się ten Niemiec, który wszystko mi chowa) - jedne gorsze, drugie lepsze, a jeszcze inne na tyle dobre, że nabieramy ochoty na ponowne wejście do tej samej rzeki. I czasami nawet okazuje się, że wcale nie był to zły pomysł.

Wiele lat temu (czyli w zasadzie też całkiem niedawno) podjąłem decyzję o zakupie czwartego w swej karierze basu. Mój ówczesny instrument - Cort Action Bass V - miał mocno wytarte progi i doszedłem do wniosku, że zamiast je wyrównywać tudzież wymieniać, najlepiej będzie je w ogóle usunąć (co wkrótce okazało się całkiem niezłym pomysłem) i zakupić inne progowe basiwo. Z nieco wyższej półki. Wiedziałem, że musi mieć pięć strun (Cort był moją pierwszą piątką i możliwości oferowane przez strunę H bardzo mi się spodobały - zresztą podobają mi się do dziś) a jako, że byłem podówczas basistą młodym i naiwnym, stwierdziłem, że chciałbym mieć w nim aktywną elektronikę. Taką na bateryjkę. Dziś wiem już, że jedynym naprawdę fajnym w pełni aktywnym basem jest Alembic, ale wtedy byłem przekonany, że zasilane dziewięciowoltówką przystawki i możliwość kręcenia gałkami sprawią, że od razu zacznę grać lepiej. Miałem już wtedy odrobinę doświadczenia i wiedziałem co mi się podoba, a co nie. A w założonym budżecie najbardziej spodobała mi się Yamaha BBG5S.


Wychodząc z dawno już nieistniejącego sklepu Z. Hołdysa z nowiutką Yamahą schowaną w futerale, czułem się wyjątkowo. Miałem wrażenie, że oto dokonał się milowy krok w mej karierze muzycznej. Od tej pory studia nagraniowe miały stać przede mną otworem (jeszcze nie wiedziałem za dobrze, co to za otwór) a moje nowe brzmienie miało uczynić mnie sławnym. Nie było istotne to, że BBG5S to produkowany w Tajwanie model ze średniej półki - byłem dumny, blady i podniecony jak prawiczek w sex shopie.

Ogólnie rzecz biorąc miałem powody do zadowolenia - Yamaszka okazała się kawałem przyzwoitego basu, szczególnie w swej klasie cenowej. Kwota, którą należało podówczas wyasygnować za taki instrument (było to 11 lat temu... Jeżu Kolczasty, ale jestem stary) wynosiła ok. 1700 zł, a ja jeszcze coś urwałem po znajomości. Za tę niezbyt wygórowaną sumę można było otrzymać solidną olchową deskę polakierowaną na jeden z czterech dostępnych kolorów (ja wybrałem śliczny sunburst), przykręcony doń klonowy gryf z 24-progową palisandrową podstrunnicą, dwa aktywne humbuckery i dwuzakresową aktywną elektronikę (potencjometry głośności, balansu między przystawkami oraz niskich i wysokich częstotliwości). Całość była przyzwoicie zmontowana, dość klasycznie ukształtowana i bardzo miła dla oka a także - co ważniejsze - dla ucha.

Brzmienie BBG5S było - można rzec - mocne, z solidnym dołem i wyraźnie zaznaczoną górką. Basik miał może troszkę za mało dolnego środka, co zapewne było winą tanich aktywnych przystawek, jednak zupełnie przyzwoicie sprawdzał się w gatunkach muzycznych, które wtenczas uprawiałem, czyli generalnie w rockowiźnie. Szczególnie dobrze odzywał się z kciuka. Na Yamaszce zagrałem mnóstwo koncertów, nagrałem też dwie demówki i w każdej sytuacji byłem usatysfakcjonowany. Na tyle usatysfakcjonowany, że gdy lata później (czyli w zeszłym roku) postanowiłem zainwestować w drugą piątkę (na wykony w miejscach, gdzie nie za bardzo chciałem zabierać Alembica), od razu pomyślałem o basie z serii BB. Tym razem jednak wybór padł na nieco inny model - BB 615.


W odróżnieniu od BBG5S, Yamaha BB 615 ma pasywne przystawki w układzie PJ, trójpasmowy aktywny układ (dodatkowo jest regulacja środka), 22-progową podstrunnicę i nieco bardziej klasyczne wzornictwo, nawiązujące do Yamah BB z lat 80. I - mówiąc prawdę - ten wygląd bardzo mi się podoba, szczególnie w naturalnym wykończeniu bezbarwnym lakierem. Ten bas jest naprawdę ładny. Poza tym konstrukcja jest taka sama - olchowy korpus, klonowy gryf i palisandrowa podstrunnica. I - zapewne dzięki pasywnym przystawkom - te drewna znacznie lepiej słychać, niż w BBG5S. BB 615 brzmi ciepło a jednocześnie nie muliście, ma charakterystyczny łagodny, "słodki" środek typowy dla kombinacji olchy z palisandrem. Najlepsze brzmienie można uzyskać faworyzując jedną z przystawek - przekręcając potencjometr balansu w stronę gryfowej przystawki uzyskujemy fajny, rockowy sound a'la Precision, doskonały do gry kostką, zaś korzystając z przystawki przy mostku i grając palcami mamy doskonale przebijający się w miksie, nieco jazzowy dźwięk. Z kolei pozycja środkowa (obie przystawki) jest najlepsza do klangu, choć i z samej przystawki P można wyciągnąć w ten sposób bardzo przyjemne brzmienia przywodzące na myśl funkowe nagrania z lat 70.

Oto kilka próbek brzmienia BB 615 (ostrzegam uczciwie - jakość wykonania jest średniopółsłaba):

1. Palce - obie przystawki
2. Palce - przystawka gryfowa
3. Palce - przystawka mostkowa
4. Kostka, przystawka gryfowa (więcej nie nagrałem, spod kochy najlepiej gada właśnie z przystawki P)
5. Klang - obie przystawki
6. Klang - przystawka gryfowa
7. Klang - przystawka mostkowa

Niestety, w maju tego roku (notka dla potomności: piszę to we wrześniu 2012) z powodów typowych dla basisty (czyli finansowych) musiałem pożegnać Yamahę. Był to jedyny bas, który nie był mi niezbędny, a z kasą było bardzo słabo... Jednak gdybym znów miał kupować instrument "roboczy" (czyli de facto chałturniczy), zdecydowanie znów rozważyłbym któryś modeli z serii BB. To fajne, solidne, uniwersalne basy. I do tego ładne.

Podsumowując, czyli zady i walety:

Plusy:

* dobre, uniwersalne brzmienie (szczególnie BB 615)
* świetna relacja ceny do jakości
* solidne wykonanie

Minusy:

* słaba aktywna elektronika
* kiepskie aktywne przystawki (BBG5S)
* niezbyt przekonujące brzmienie z obu przystawek naraz (BB 615)

Czym je wozić:

To proste, niedrogie basy dobrze spełniające swoją funkcję - i do takiego samochodu będą pasowały. Zupełnie wystarczy skromny, niezawodny Daewoo Lanos. Ja sam BB 615 woziłem Citroenem ZX i Mazdą 323, zaś BBG5S - zbiorkomem... Ale nawet wtedy zawsze dojeżdżałem na miejsce.

piątek, 7 września 2012

Koalicja niszczycieli muzyki

Dobry wieczór się z Państwem.

Gdy niedawno odwiedziłem stację benzynową celem nakarmienia Madzi, złapałem się na myśli: "5,71... niedrogo", po czym przystanąłem, zastanowiłem się chwilę i mentalnie strzeliłem się w pysk krzesłem (również mentalnym). 5,71 za litr to nie jest niedrogo. 5,71 to absolutny skandal. A fakt, że była to tego dnia jedna z najniższych kwot koniecznych do wyasygnowania w Warszawie za litr bezołowiowej 95, jest po prostu horrorem.

Zacząłem się tedy zastanawiać nad nakręcaną coraz intensywniej spiralą cen eksploatacji samochodu i nad tym, jak wielowymiarowy efekt - bezpośredni i pośredni - wywiera to na normalnym człowieku. Oraz na tym nienormalnym, czyli muzyku. Wziąłem pod uwagę nie tylko wystrzeliwujące w stratosferę ceny paliw, ale również koszty serwisu, które z każdym nowym modelem wypuszczanym na rynek przez koncerny motoryzacyjne stają się coraz bardziej groteskowe, oraz mnożące się jak skrzyżowanie grzybów po deszczu z królikami po zażyciu hiszpańskiej muchy przepisy dotyczące emisji spalin, wyposażenia zastępującego proces myślowy u kierowcy i kilku (czy też kilkuset) innych kwestii... i doszedłem do pewnego nieciekawego wniosku: koalicja rządów, ekoterrorystów i koncernów w procesie napychania sobie kieszeni naszymi pieniędzmi niszczy (między innymi) muzykę.

Ale po kolei.

Zacznijmy od wesołej kompanii, trudniącej się przytulaniem drzew, głaskaniem misiów polarnych i rzucaniem w kierowców mięsem i przedmiotami wszelakimi. Czyli ekoterrorystów. Jest to grupka ludzi, której teoretycznie przyświeca bardzo zacny cel, czyli zminimalizowanie szkodliwego wpływu działalności człowieka na staruszkę Ziemię. Jednakowoż w swych działaniach już dawno straciła resztki zdrowego rozsądku. No chyba, że tak naprawdę kręci na tym grubsze lody (OMG, IZ CONSPIRAYSHUNZ!!!!1)... Otóż owa radosna grupka jako sprawcę całego zła, jakie czai się na naszej biednej planecie, upatrzyła sobie nas - czyli kierowców. Ich zdaniem CO2 wypluwane z rur wydechowych naszych samochodów przyczynia się do efektu cieplarnianego, dziury ozonowej, raka, dżumy, cholery i rozwolnienia. Umknęło jakoś ich uwadze, że dużo większym źródłem gazów cieplarnianych są choćby... krowy (co powinno sugerować, że receptą na ocalenie lodowców byłoby zwiększenie konsumpcji wołowiny, na co przystałbym nader chętnie). A już najszczodrzej wszelkiego rodzaju wyziewami, z dwutlenkiem węgla i metanem na czele, obdarzył nas stosunkowo niedawno islandzki wulkan Eyjafjallajokull, jednym potężnym pierdnięciem prześcigając wieloletni wolumen emisji wszystkich samochodów jeżdżących po naszym globie. Jakoś nie zauważyłem jednak, by członkowie Greenpiss, przepraszam, Greenpeace wystosowywali listy protestacyjne do rządu Islandii, domagając się zaczopowania wulkanu. No ale wulkanu nie dałoby się opodatkować, dzieląc się przychodami z nowej daniny z zielonymi... Za to kierowców opodatkować się da, i to skutecznie. Da się zamknąć dla nich centra miast, da się podwyższać akcyzę na paliwo... Da się również narzucić producentom stosowanie coraz to nowszych (i bardziej awaryjnych oraz kosztogennych) rozwiązań, dzięki którym nowe auta mają wydzielać mniej. I na mniej wystarczać...

Tak, koncerny motoryzacyjne pilnie uczą się od zielonych. W rozwiązaniach "pro-eko" zwęszyli doskonały biznes zwielokrotniający obroty ASO i producentów części. O ile katalizatory spalin (prawidłowo zwane konwerterami katalitycznymi, ale nikt normalny nie będzie używał na co dzień takiego terminu) były doskonałym rozwiązaniem, rzeczywiście zmniejszającym emisję a do tego nie generującym straszliwych kosztów, o tyle kolejne kroki okazują się być coraz bardziej przerażające. Weźmy choćby niesławne filtry cząstek stałych (czyli DPF lub FAP) montowane obecnie we wszystkich chyba dieslach. Otóż owe filtry mają tendencję do zatykania się, jeżeli nie są regularnie "przepalane" w określonych warunkach eksploatacyjnych (zazwyczaj powinna to być minimum kilkunastominutowa jazda stałym tempem, z dość wysokimi obrotami). Problem w tym, że warunki są bardzo trudne do osiągnięcia, jeżeli ktoś nie mieszka w pobliżu autostrady lub przynajmniej drogi szybkiego ruchu. Zatkany DPF w niektórych przypadkach można przepalić w serwisie, ale przeważnie konieczna jest jego wymiana, co kosztuje od ok. 3 do ok. 8 tysięcy... Na szczęście okazało się, że można wycinać je bez szkody dla silnika (i praktycznie bez śladu pozwalającego diagnoście w stacji kontroli pojazdów wykryć modyfikację). Innym przykładem jest niezwykle modny ostatnimi czasy tzw. downsizing. Chodzi w skrócie o to, by zbliżone parametry osiągać z niższej pojemności silnika. Sposoby na to są zazwyczaj takie same: bezpośredni wtrysk paliwa, turbosprężarki... i oczywiście coraz bezczelniej panosząca się elektronika. Efekt? Niższa trwałość silników i coraz większa ilość kosztownych awarii. Oczywiście, silniki są tak zaprojektowane, by zaczynały się sypać zaraz po wygaśnięciu gwarancji... Jednym z najpotworniejszych chyba pomysłów jest system start-stop, szczególnie w przypadku jednostek z turbosprężarką. System ten wyłącza silnik przy każdym zatrzymaniu się samochodu (np. na światłach), co teoretycznie ma zmniejszać spalanie. W praktyce jednak jedynym odczuwalnym efektem jego działania jest przyspieszony zgon turbiny. Otóż turbosprężarkę - bez względu na to, czy wyposażona jest w nią jednostka benzynowa, czy wysokoprężna - przed wyłączeniem silnika trzeba najpierw schłodzić. Po prostu po zaparkowaniu nie przekręcamy od razu kluczyka w stacyjce, tylko trzymamy silnik na wolnych obrotach przez ok. pół minuty. Jaki zatem jest "uboczny" skutek działania systemu start-stop, działającego po każdym zatrzymaniu samochodu, nie trzeba chyba wyjaśniać... I są to tylko niektóre przykłady radosnej twórczości koncernów motoryzacyjnych, zmierzające do tego, by wyciągać od nas - kierowców - jak najwięcej kasy i skłaniać nas do jak najczęstszej wymiany samochodów... Na szczęście nie wszyscy producenci działają w ten sposób - jest to modus operandi głównie producentów europejskich. Choć DPF w dieslach stosują już chyba wszyscy, zaś liderem w wyciąganiu kasy za rozsypujące się wtryskiwacze w "ropniakach" jest aktualnie Mazda (wymiana tychże, firmy Denso, w modelu 6 kosztuje ok. 14 tysięcy, a zamienników nie ma), azjatyckie firmy póki co w przypadku silników benzynowych trzymają się dobrych, sprawdzonych rozwiązań. Nawet do tej nieszczęsnej ekologii podchodzą bardziej sensownie - tu warto przytoczyć przykład Toyoty i jej słynnych hybryd, które oprócz tego, że rzeczywiście wykazują się obniżoną konsumpcją (przynajmniej w warunkach miejskich, gdzie ze względu na tryb jazdy można częściej korzystać z dobrodziejstw silnika elektrycznego), to do tego okazały się być bardzo niezawodne, co jest zasługą nie tylko dopracowanych akumulatorów i silników elektrycznych, ale również stosowanych w tych modelach niewysilonych jednostek benzynowych o stosunkowo prostej, trwałej konstrukcji. Niestety, są do tego cholernie drogie... Choć i to powoli się zmienia - nowy Yaris z napędem hybrydowym ma cenę zbliżoną do diesla i już w podstawowej wersji oferuje zupełnie sensowne wyposażenie. Niestety - hybryda, do tego połączona z bezstopniową przekładnią CVT, nigdy nie dostarczy takiej przyjemności z jazdy co stary, dobry benzyniak o solidnej pojemności... Pożyjemy, zobaczymy. Ale nawet jeśli i to się zmieni, i tak będziemy na przegranej pozycji w stosunku do trzeciego elementu tej koalicji: naszych kochanych rządów.

Polityka fiskalna kolejnych ekip, oprócz dławienia przedsiębiorczości i nakładania opłat na wszystko, co jest możliwe do opodatkowania (a jeśli nie jest możliwe teraz, w przyszłości na pewno będzie), celuje przede wszystkim w drenowanie kieszeni kierowców. Wszak samochód jest dobrem luksusowym, i jeśli już mogliśmy pozwolić sobie na taki nieracjonalny wydatek, to z pewnością stać nas na uiszczanie kolejnych, coraz wyższych opłat, prawda? Na przykład na płacenie coraz wyższych rachunków na stacjach... Tak, rozumiem - konflikty na Bliskim Wschodzie, kończąca się (podobno) ropa naftowa - to wszystko musi przekładać się na to, ile płacimy przy dystrybutorze. Warto natomiast zdać sobie sprawę z tego, że zdecydowana większość tej kwoty stanowią... podatki. Akcyza na paliwo stanowi większą część ceny tegoż. Tak naprawdę jednak nie napisałem tu niczego odkrywczego, zaś walka z pazernością rządów to walka z wiatrakami, niestety. Gdybyśmy jeszcze wiedzieli na co idą te podatki, gdyby wpływy z nich były wykorzystywane na remonty dróg i budowę nowych... Niestety. Obawiam się, że nasza ciężko zarobiona kasa idzie na pozory łatania dziury budżetowej, radośnie wydłubanej przez kolejne rządy. Dodatkowo powstają coraz to nowe projekty mające na celu wyciągnąć resztkę kasy z kieszeni tych słabiej zarabiających kierowców, poruszających się starszymi (i trwalszymi) samochodami, niespełniającymi coraz bardziej wyśrubowanych norm emisji. Oczywiście kasa trafi w odpowiednich proporcjach do kieszeni miłościwie nam rządzących oraz ekoterrorystów, którzy podsuwają politykierom coraz to nowe pomysły na wydrenowanie naszych kieszeni i utrudnienie nam życia...

Ale jak to wszystko ma się do muzyki?

Otóż dla wielu z nas samochód - oprócz bycia źródłem sporej frajdy - jest po prostu narzędziem pracy. Także dla muzyków. Musimy jakoś wozić swój sprzęt na próby, grania i nagrania. Stacku Marshalla nie przewiezie się zatłoczonym autobusem. Lodówkę Ampega może i wcisnęłoby się do wagonu metra, ale najpierw trzeba by było te kilkadziesiąt kilogramów dociągnąć na stację. A pokaźny zestaw perkusyjny byłby nader kłopotliwy do załadowania na rower... Dlatego samochód jest nam zwyczajnie niezbędny do tego, byśmy mogli nadal nie tylko tworzyć piękne dźwięki dla siebie ale i przekazać je innym. Dla tych z nas, dla których muzyka jest jedynym lub głównym źródłem utrzymania (i którzy dysponują sprzętem, którego lepiej nie ciągać w deszczu na przystanek), samochód jest koniecznością. A jako, że zazwyczaj nie zarabiamy dużo, a nawet jeżeli dochód jest niezły, to ze względu na tryb zarobkowania nie dysponujemy tzw. zdolnością kredytową, na spełniające wszystkie idiotyczne normy nowe samochody zwyczajnie nas nie stać. Co więc się stanie, jeżeli przez coraz ostrzejsze przepisy zabraniające wjazdu do kolejnych dzielnic i coraz bardziej awaryjne samochody, na których coraz droższe naprawy nie będziemy mogli sobie pozwolić (bo te stare, trwalsze, kiedyś się niestety jednak skończą...) nie będziemy mogli dojechać do studia czy na koncert? Po prostu nie będziemy mogli dłużej dzielić się swoją muzyką, a jedyne, co będziecie mogli usłyszeć w radiu i w klubach, to rytmiczny łomot produkowany przez DJów Winampów, których jedynym instrumentem będzie laptop mieszczący się w plecaku.

W ten oto sposób egzotyczna koalicja ekoterrorystów, motoryzacyjnych korporacji i pazernych, krótkowzrocznych rządów niszczy drobną przedsiębiorczość (wszak dla wielu ludzi prowadzących własną działalność samochód też jest narzędziem pracy), niszczy rzemiosło... i niszczy też muzykę.

Tylko czy cokolwiek jeszcze możemy z tym zrobić?...

sobota, 1 września 2012

Wspominatoza 3: Chaimek

Guten abend.

Niniejszym nastał nam wrzesień, co oznacza koniec wakacji, który z kolei niesie ze sobą wzmożoną aktywność korkową na drogach. Biorąc natomiast pod uwagę ilość destrukcji czynionej za pomocą ciężkiego sprzętu na stołecznych ulicach, śmiem poczynić przypuszczenie, że korki będą epickie. Stojąc w takim korku można żuć w bezsilnej złości kierownicę, opierać się o klakson lub ochoczo dokonywać rękoczynów, ale można również oddać się bardziej pokojowym czynnościom. Na przykład wspomnieniom.

Każdy z nas ma ciepłe wspomnienia: niektórzy z rozrzewnieniem wspominają swego pierwszego pawia uskutecznionego w krzakach pod wzmagającym radość życia i poczucie nieśmiertelności wpływem wina "Nasze Kawalerskie", inni doświadczają napadów nostalgii na myśl o pierwszych odcinkach "Dynastii", jeszcze inni z ukontentowaniem pławią się w falach sentymentu rozmyślając o tym, jak ich aparat ortodontyczny sczepił się z aparatem Mariolki z 4C... Ja sam z przyjemnością pielęgnuję pamięć o pierwszym koncercie, który zagrałem, o małym kotku, który niegdyś przyplątał się do mnie i którego potem trzymałem w sali prób, przynosząc mu codziennie żarło i napitek i pozwalając mu łazić po mnie, o słowach "zamień się ze mną" (kto ma rozumieć, ten rozumie, wy nie musicie)... I o moim trzecim samochodzie. A drugim, którym udało mi się wyjechać na drogę publiczną.

Był kwiecień 2011 a ja właśnie zostałem pozbawiony możliwości hurtowego przemieszczania swego instrumentarium. Melodila od dawna śmigała po krainie wiecznych autostrad, Saabolot (którego być może kiedyś tu opiszę, choć nigdy nic nim nie przewiozłem) oddalił się na lawecie powożonej przez kogoś, kto miał większe szanse na doprowadzenie go do stanu w pełni jeżdżącego, ja zaś z dźwięcznym gruchnięciem strzeliłem sobie w kolano, pomagając mej Czcigodnej Staruszce znaleźć nowszy wehikuł, czyli Suzuki SX4, które zastąpiło opisaną już przeze mnie Fiestkę, skutecznie pozbawiając się tym samym widoków na okazjonalne pożyczanie środka transportu od Niedaleko Zlokalizowanej Rodziny, gdyż Czcigodna raczej nie była skłonna dzielić się swą świeżo zakupioną Zuzią. Jednak dysponowałem podówczas dochodem, który przy pewnej dozie tolerancji mógł zostać określony jako "akceptowalny" zaś akurat wtedy mój bank stwierdził, że zrobi mi kawał i spytał, czy nie chciałbym może jakiegoś małego, miłego kredyciku.

Chciałem.

Następny tydzień spędziłem z twarzą wtuloną w ekran wyświetlający ogłoszenia z OtoMoto i motoAlledrogo, zaś uchem - w telefon. Znalazłem kilka ciekawych egzemplarzy, którym chciałem się przyjrzeć, a także kilka mniej ciekawych (czyli takich, które przez normalnego człowieka zostałyby określone mianem "rozsądnych"). Przejechałem się kilkoma egzemplarzami, kilka innych (tych "rozsądniejszych") zostało mi sprzątniętych sprzed nosa... Aż któregoś dnia na Alledrogo pojawiło się ogłoszenie o sprzedaży wehikułu, na widok którego ta mniej rozsądna część mojej natury (czyli około 99,99846813% całości tejże) zakwiliła cicho, po czym dyskretnie popuściła. Wehikuł był śliczny, uroczy, cudowny i zapowiadał masę kłopotów, błyskając do mnie ze zdjęcia podwójnym szewronem. Był to pięciodrzwiowy, wiśniowy Citroen ZX Aura 1.8 automat, rocznik 1994. Zagazowany. NA CZARNYCH BLACHACH.

Zakochałem się.

Godzinę później byłem w autobusie do Ząbek, gdzie wehikuł był zlokalizowany. Umówiłem się ze sprzedawcą na parkingu przed Makro. Gdy podjechał, zadźwięczał pierwszy dzwonek alarmowy. Facet prawdopodobnie miał własny kod pocztowy. Wylewał się z obu boków siedzenia kierowcy a swój zaiste imponujący brzuch opierał komfortowo o kierownicę. Zacząłem poważnie zastanawiać się nad stanem zawieszenia Cytrynki. Sprzedawca jednak zachowywał się sympatycznie, zaś pierwsza jazda próbna nie wykazała żadnych nieprawidłowości. Zawieszenie - jak to w każdym szanującym się Citroenie - łykało wyboje jak... no... skutecznie je łykało, automat gładko (acz dość leniwie) zmieniał biegi, hamulce działały, auto jechało do przodu, do tyłu, a nawet skręcało. Jednak moje rozsądne 0,00153187% krzyczało alarmująco, więc zrobiłem dwie rzeczy, żeby je uspokoić: zadzwoniłem do Kolegi, Który Znał Się Lepiej i pojechałem przetestować Suzuki Swift z innego ogłoszenia. Swift oczywiście był przerdzewiały, więc wróciłem, by spotkać się z Kolegą, Który Znał Się Lepiej i wspólnie obejrzeć ZX-a. Podjechaliśmy pod dom sprzedającego, który wytoczył się zeń, aby dokładniej zaprezentować nam auto. Chwilę później dzwonek alarmowy dzwonił ponownie, tylko głośniej: komora silnika była zarzygana olejem. Kolega krytycznie oglądał wnętrzności Cytrynki, zaś ja powtarzałem sobie: "to stare auto, silnik ma prawo odrobinę się pocić... prawda? PRAWDA???". Z tego, co pamiętałem, ten konkretny silnik miewał problemy z pokrywą z zaworów, spod której niejednokrotnie hojnie ciekło. Wybraliśmy się na kolejną przejażdżkę - tym razem z Kolegą za kierownicą. Przejażdżka, tak jak i wcześniejsza, nie wykazała żadnych problemów. Następnie Kolega, Który Znał Się Lepiej, raz jeszcze obejrzał auto wokół i - w miarę możliwości - te elementy spodu, które dało się dojrzeć bez wjeżdżania na kanał, po czym zawyrokował, że w zasadzie można, ale warto by było najpierw odwiedzić warsztat i sprawdzić to cudo dokładniej. Jednak była niedziela, warsztaty nie pracowały zaś ja byłem napalony jak szczerbaty na suchary. Postanowiłem sfinalizować transakcję w trybie natychmiastowym... i wtedy, gdy weszliśmy do domu hojnie obdarzonego strefą zgniotu sprzedawcy, dzwonek alarmowy rozległ się po raz trzeci: wszędzie walały się ulotki i gazetki pewnej partii z trzyliterowym skrótem. Tej z samogłoską w środku. Jednak i ten dzwonek postanowiłem zignorować...

Niecałą godzinę później, po drobnych negocjacjach skutkujących spuszczeniem z ceny "na zatankowanie", byłem już posiadaczem Citroena ZX 1.8 Aura automat z podtlenkiem LPG. Miał wspomaganie, elektrykę, szyberdach i był fantastyczny. A ja byłem szczęśliwy.


ZX szybko zyskał imię, nadane mu przez mą ówczesną Połowicę. Otóż słowo "Citroen" przypomina zacne starozakonne nazwisko Cytryn (nie ten od Gumiaka), a jednym z popularniejszych żydowskich imion był Chaim - i tak autko zostało Chaimkiem. Z uchylną jarmułką.

Chaimek pod wieloma względami okazał się być bardzo sympatycznym jeździdłem. Przede wszystkim odznaczał się nieporównywalnym z jakimkolwiek bezpośrednim konkurentem komfortem jazdy. Choć nie miał słynnego citroenowskiego zawieszenia hydropneumatycznego, typowe dla naszego pięknego kraju fantazyjnie ukształtowane powierzchnie asfaltowe na wyrost nazywane drogami nie robiły na nim większego wrażenia. Mimo dość miękkich nastawów, prowadził się bardzo przyzwoicie - zakręty atakował z werwą, przechylając się przy tym wyraźnie ale ani na krok nie zbaczając z obranego toru. Niewątpliwie pomagała w tym specyficzna konstrukcja tylnej osi, pozwalająca na delikatny pasywny skręt kół. Owa konstrukcja również stała się jednym ze źródeł wydatków (na co akurat byłem przygotowany), ale o tem potem. Komfort zwiększała dodatkowo czterostopniowa automatyczna skrzynia biegów i przyjemne wykończenie kabiny - siedzenia i boczki drzwi były obite welurową tapicerką zaś deska rozdzielcza została pokryta miękkim tworzywem.



Sama skrzynia niestety przyczyniała się do lekkiego spętania stadka 103 koni mechanicznych, zmieniając je w potulne kucyki, jednak funkcja kickdown, gdy trzeba było, potrafiła je całkiem skutecznie pogonić. Ponadto, poza elektrycznie sterowanymi przednimi szybami i szyberdachem, na wyposażeniu było całkiem znośnie brzmiące audio. Z KASECIAKIEM. Wreszcie miałem co zrobić z kasetami Primusa, które walały mi się od lat po domu! Do tego dochodziła cecha, która wprawiała mnie w zachwyt za każdym razem, gdy przychodziło mi przewieźć kilka basów i więcej niż jednego pasażera: fantastyczna wręcz jak na niewielkiego hatchbacka praktyczność. Bagażnik, mimo zajmującej ok. 1/3 jego pojemności butli, łykał do 2 basów w miękkich pokrowcach, zaś trzeci, umieszczony w półsztywnym piankowym futerale, spokojnie mieścił się na półce za tylnym oparciem. Samo oparcie było, rzecz jasna, dzielone w proporcji 1/3 - 2/3, zaś tylna kanapa dawała się przesuwać, co dawało możliwość wyboru między większą przestrzenią na nogi pasażerów lub pojemniejszym bagażnikiem. Zazwyczaj wybierałem to drugie. A jeśli sam bagażnik nie wystarczał, zawsze można było złożyć oparcie... Efekt? Załadowane dwa basy, głowa w racku 4U, srogich rozmiarów paczka SWR Henry the 8x8 (i to w kejsie na kółkach!), statyw na basy, do tego dwie gitary i stojaki pod nie oraz gitarzysta (ten ostatni na przednim fotelu pasażera). I jeszcze było trochę miejsca... Doprawdy, gdybym wtedy trafił na wersję kombi, prawdopodobnie mógłbym podjechać nią na Kawęczyńską, załadować do bagażnika bazylikę i oddalić się w dowolnie wybranym kierunku. Jedyny problem w tym, że prawdopodobnie trudno byłoby ją wydłubać z fundamentów. No i po cholerę mi bazylika?...



Niestety, Chaimek nie składał się z samych zalet.

Jedną z najpoważniejszych jego wad było zużycie paliwa. Można bez większej przesady i z czystym sumieniem określić je mianem gigantycznego. Czy to benzyna, czy gaz - Chaimek nie zużywał ich. On je żłopał. Po części była to zapewne zasługa automatu, ale większość odpowiedzialności zapewne spadała na stan silnika. Jestem pewien, że należało przy nim sporo zrobić, do tego dochodziła całkowicie rozregulowana instalacja LPG, ale w końcu nie zrobiłem ani jednego ani drugiego, gdyż zjadły mnie inne wydatki...

Chciałbym tu zaznaczyć jasno i wyraźnie, że jestem przeciwnikiem stereotypów i moje perypetie z Chaimkiem nie wynikały z przypadłości typowych dla tej marki czy modelu (poza tylną osią), a z dwóch czynników: fatalnego stanu technicznego wynikającego z lat zaniedbań i mojej głupoty, która nie pozwoliła mi dokładnie sprawdzić auta przed jego zakupem.

Jakiś miesiąc - półtora po spełnieniu swojej zachcianki, coś zaczęło kapać. Na olej za rzadkie, a innych pomysłów nie miałem... Kolega (ten, który pomagał) zasugerował, że może być to płyn wspomagania kierownicy. Sprawdziłem - zbiornik był pełen. Co to było, okazało się wkrótce, gdy któregoś dnia wskaźnik temperatury cieczy chłodzącej rozpoczął raźną wędrówkę w górę, zaś po dojechaniu na miejsce i otworzeniu maski stwierdziłem brak tegoż płynu. Chłodnica była dziurawa, czego nie udało mi się zauważyć wcześniej. Wkrótce - po intensywnych poszukiwaniach chłodnicy do tego konkretnego modelu, z tym konkretnym silnikiem i skrzynią (za to bez klimy, co było bardzo rzadkim zestawieniem) - nowa chłodnica już mościła się wygodnie pod maską. Za to w kabinie zacząłem czuć delikatny zapaszek aluminium, lecz co oznaczał, przekonałem się dopiero jesienią... Następna w kolejce była tylna oś - to akurat nie było niespodzianką, wiedziałem, że zużywające się w niej łożyska są typową bolączką ZX-a i pochodnych, więc byłem przygotowany na ten wydatek. Pojechałem zatem do specjalizującego się w owym zagadnieniu warsztatu mieszczącego się w jednej z podwarszawskich miejscowości, gdzie Chaimek został wzięty na podnośnik, po czym mechanik wszedł pod spód... "Panie, tu nic nie było wymieniane od nowości!" - obwieścił. Okazało się, że poza tylnym zawieszeniem do zrobienia jest zwrotnica i parę innych rzeczy, których nie pomnę - tak czy inaczej, rachunek był słony... Wyszło również na jaw, że autko zaliczyło niegdyś dzwon. I to potężny. Jakim cudem nie zauważyliśmy tego z Kolegą, Który Znał Się Lepiej - nie wiem. Prawdopodobnie ślady były ukryte pod warstwą oleju szczodrze wyściełającą komorę silnikową...

Wkrótce potem zaczęła niedomagać instalacja gazowa - do wymiany był parownik i kilka innych rzeczy, lecz zbankrutowawszy po poprzednich naprawach nie miałem już na to funduszy, w związku z czym przerzuciłem się całkowicie na benzynę, co poskutkowało ponownym zaprzyjaźnieniem się z komunikacją miejską - Chaimek zaczął służyć wyłącznie jako transport na próby i grania, gdyż na częstsze karmienie go nie było mnie stać. Wolumen jego konsumpcji był przerażający. W zasadzie pod maską równie dobrze mogło kryć się solidne V8 - podejrzewam, że zużycie paliwa byłoby zbliżone. Potem przyszła jesień a wraz z deszczami pojawiła się mgła. Problem w tym, że nie na dworze, tylko w kabinie... Z nawiewów leciały kłęby pary nader skutecznie ograniczające widoczność. Diagnoza mogła być tylko jedna - nagrzewnica dokonała żywota. Oczywiście na naprawę tejże też nie miałem już środków, gdyż w międzyczasie poszerzyłem swój stan posiadania w kwestii basów... Aby widzieć cokolwiek, bez względu na pogodę jeździłem z uchylonymi szybami. Z zewnątrz musiało to robić wrażenie, jakby samochodem podróżował komplet pasażerów raczących się naturalnymi preparatami ziołowymi... Powoli zaczynałem mieć dość. Gdy do tego wszystkiego któregoś październikowego wieczora pocałowałem (z własnej głupoty) Omegę kombi w jej opasły zad, szpecąc sympatyczny pyszczek Chaimka, czara goryczy się przelała.


Chaimek został ze mną łącznie przez rok. Zimą prawie nim nie jeździłem (zamarzł), zaś na wiosnę intensywnie rozpatrywałem możliwości pożegnania się z nim. Mimo wszystkich perypetii strasznie go lubiłem, więc nie chciałem go złomować. Na szczęście pewien sympatyczny i ewidentnie znający się na mechanice dziadek zdecydował się dać mu szansę. Przejechał się nim w kółko, potem stanęliśmy pod moim blokiem, dziadek otworzył maskę, dłubał tam przez godzinę z kawałkiem... i odjechał, pozostawiając mnie z trzycyfrową kwotą w kieszeni i rodzącym się poczuciem, że w zasadzie też mogłem doprowadzić Chaimka do względnego stanu.

W międzyczasie wspólnie z Wybranką (aktualną i docelową) zakupiliśmy Madzię, którą jeździ się nam bardzo przyjemnie i mam nadzieję, że zostanie z nami dopóty, dopóki brak funduszy na coś troszkę nowszego (i z jakimkolwiek wyposażeniem). Jednak... zdarza mi się tęsknić za Chaimkiem, szczególnie, gdy widzę ładnego ZX-a. To było, mimo swych przypadłości, nader sympatyczne, przyjazne jeździdło. Niezwykle komfortowe, bardzo praktyczne, a do tego mające coś, czego większości współczesnych samochodów brakuje: charakter.

Prawdopodobnie większość z was jeszcze wygodniej rozsiądzie się teraz w komfortowym stereotypie, że francuzy to szajs a od ZX-a należy trzymać się z daleka. Otóż... nie. Po pierwsze, znam kilku byłych i obecnych właścicieli tego modelu - wszyscy wypowiadają się o nim ciepło. Po drugie, Chaimek był zwyczajnie zajeżdżony (do tego zaliczył kiedyś spotkanie z czymś dużym, nie wykluczałbym pociągu lub czołgu), ja zaś - zbyt głupi i napalony, by dokładniej sprawdzić go przed zakupem. I nawet mimo jego dość żałosnego stanu jeździło mi się nim świetnie. A naklejkę Klubu Cytrynki mam do dziś.

Czy warto zatem zainteresować się Citroenem ZX? Uważam, że tak. Trzeba tylko trzymać się kilku zasad:
- sprawdzić przed zakupem, najlepiej w warsztacie (ZX, jak wszystkie żabojady, nie znosi niefachowego serwisu, a za jego kompletny brak, jak w przypadku Chaimka, mści się bezlitośnie)
- raczej unikać silnika 1.8 (polecam uchodzący za niezniszczalny 1.9D lub dobrze dogadujący się z gazem benzynowy 1.6)
- zostawić sobie budżet na remont tylnego zawieszenia - jest to raczej nieuniknione (koszt ok. 1000zł)
- sprawdzić przed zakupem
- w razie wyboru decydować się raczej na manual niż automat (ale i tak ZX-y w automacie zdarzają się bardzo rzadko) - ten drugi jest w miarę bezproblemowy, ale mocno podnosi zużycie paliwa
- sprawdzić przed zakupem
- warto polować na wersję Aura - jest bardzo przyzwoicie wyposażona i ma lepiej wykończone wnętrze, niż pozostałe wersje
- DOKŁADNIE SPRAWDZIĆ PRZED ZAKUPEM!
W zasadzie to tyle... Stosując się do powyższych wskazówek można upolować naprawdę ładną Cytrynkę. I cieszyć się autem, które ma kawałek duszy.

Chaimek w GuglStricie, nieopodal mojej dawnej pracy


Podsumowując, czyli zady i walety:

Plusy:

* wyśmienity komfort
* niezłe właściwości jezdne
* ponadprzeciętna praktyczność
* przyjemnie wykończone wnętrze wersji Aura
* charakter

Minusy:

* kłopoty z tylnym zawieszeniem (wytrzymuje ok. 200tys km, potem konieczny jest remont)
* potworne zużycie paliwa wersji 1.8 z automatyczną skrzynią
* wrażliwość na zaniedbania serwisowe - o te auta trzeba umieć dbać
* koszty niektórych części wyższe niż w przypadku bardziej popularnej konkurencji
* awaryjne wersje 1.4 (słyszałem) i 1.8 (wiem)

Co nim wozić:

Chaimek woził sporo mojego sprzętu - jak już pisałem, udało się nawet zapakować doń Henryka... Regularnie jeździły nim Alembic, Malinek, Jazz i Yamaha BB 615, raz również Lakland Joe Osborn. Żaden nie narzekał, acz mam wrażenie, że szczególnie Alembic dobrze czuł się w komfortowym wnętrzu Cytrynki. I jako, że ZX - mimo swej niepozornej aparycji - jest prawdziwym Citroenem, czyli autem z charakterem i kilkoma dziwactwami, warto wozić nim coś niebanalnego. Dobrze będzie się w nim czuł Alembic Spoiler, świetnie będzie się nim wozić Statusa (i to najlepiej obrzyna - nie dlatego, że inny by nie wszedł, wszak miejsca w środku jest dość; po prostu jest wystarczająco nietypowy) i różne ciekawe basowe wynalazki z lat 80. i wczesnych 90. Jakikolwiek bas wrzucisz do środka - będzie mu wygodnie. Do tego winko, bagietka, paczka Galoise'ów i w drogę. Tylko pamiętaj...

...DOKŁADNIE SPRAWDŹ PRZED ZAKUPEM.



Bon voyage!