wtorek, 31 marca 2015

Gęba i paluchy: Get Reel

Jak pisałem w swym dwustuwpisowym podsumowaniu, cykl "Gęba i paluchy" dzięki nowej interpretacji ustawy o prawach autorskich zostaje okrojony do minimum. Nie będzie już coverów, za które Zaiks może zechcieć zlicytować moją rodzinę. Jednak na szczęście sam (no, z kilkoma współgraczami) nagrałem w życiu kilka numerów (a może nawet kilkanaście), zaś niektóre z nich nawet nie przynoszą zbyt wielkiego wstydu. Wśród nich znajdują się utwory, które grałem niegdyś z 11-osobowym neofolkowym zespołem o stanowiącej mokry sen logopedów nazwie Rirliel.

Rirliel był ciekawym tworem, i to nie tylko ze względu na swą nazwę czy skład obejmujący m.in. flet, akordeon czy (przez pewien czas) wiolonczelę. Równie interesujący był repertuar. Rirliel, w przeciwieństwie do większości innych zespołów dłubiących sobie w tradycjach ludowych, nie koncentrował się na jednym tylko rejonie. Repertuar zespołu obejmował współ ześnie podane (stąd "neo" w słowie "neofolk") tradycyjne melodie z praktycznie wszystkich rejonów Europy i Bliskiego Wschodu. Były tu utwory inspirowane twórczością arabską czy żydowską, były kawałki, do których w dawnych wiekach podrygiwali mieszkańcy Bretonii czy Andaluzjii, były też oczywiście, nasze, polskie dziełka, takie, jak "Matula" (z sekcją inspirowaną "St Teresa" Joan Osborne) czy "Lipka". Jednak tym, co najbardziej chyba porywało publikę do specyficznych podrygów, były jednak melodie wywodzące się z post-celtyckiego kręgu kulturowego, czyli skoczne dzieła irlandzkie. Wśród nich zaś prym wiódł numer o pociesznym tytule "Get Reel".

LINK - UWAGA, UTWÓR MOŻE SPOWODOWAĆ WYMACHY KOŃCZYNAMI DOLNYMI

Jak słychać, sekcja rytmiczna jest mocno discowa: prosty, mocno osadzony rytm, bas idący sobie oktawkami - to wszystko, w połączeniu z rewelacyjnym duetem skrzypiec i fletu, powodowało, że na koncertach Rirliela ludność nie przejawiała tendencji do zachowań stacjonarnych. Towarzystwo skakało zbiorowo, wywijając odnóżami w mniej lub bardziej udanych próbach naśladowania tańca, który powstał na skutek zbyt dużych ilości Guinnessa i Tullamore Dew w stosunku do zbyt małej liczby toalet.

Niestety, Rirliel w końcu padł ofiarą niezbyt chyba przemyślanej polityki lidera, którą można skrótowo ująć jako "wymagać jak od zawodowców - oferować tyle, co amatorom". Zespół z założenia miał być hobbystyczny, non-profitowy, jednak kłóciło się to z naciskiem na regularne, długie, męczące próby. Dodatkowo niekorzystny stosunek ich ilości do częstotliwości koncertów spowodował, że muzycy zaczęli po kolei odchodzić, słusznie rozumując, że moment, w którym koszta przewyższają korzyści, jest dobrym momentem na zmiany.

Odszedłem i ja, choć z żalem - po stronie korzyści była fantastyczna muzyka.

Na szczęście nie cała poszła się paść.

Jak niektórzy z Was być może wiedzą, gram m.in. w szantowo-folkowo-chałturniczym zespole o pięknej nazwie Wyciągnięci Z Mesy. Z WZM gramy głównie tzw. muzykę użytkową, czyli taką, która preferująca pewnego rodzaju klimat publika lubi wykorzystać jako podkład pod piwo i podrygi. A jako, że w 3/5 Wyciągniętych stanowią byli członkowie Rirliela, wiadomo było, że w końcu przyjdzie nam ochota na przypomnienie sobie dawnych, dobrych dziejów. A numerem, na który padło, jest właśnie "Get Reel".

W Rirlielu grałem "Get Reel" na Nexusie, który pod względem elektroniki miał nieco musicmanową budowę (acz totalnie inną pod każdym innym względem). Dlatego też, mając jeszcze przez chwilę w domu StingRaya Pińć, stwierdziłem, że można by go wykorzystać w celu nagrania numeru, przy którym chyba najlepiej bawię się na scenie podczas prawie każdego grania Wyciągniętych.

Oczywiście ze względu na liczebność składu zostały wprowadzone pewne zmiany - jedną z nich jest mała basowa solówka w miejscu, gdzie w wersji Rirliela było przejście na gitarze akustycznej i przeszkadzajkach. I tę właśnie wersję pozwoliłem sobie niniejszym sieknąć.

Oto:



Dodatkowe odgłosy paszczą (radosny kwik niedaleko początku oraz dźwięki pierdząco-warczące) są dziełem Młodzieża, zaś około połowy nagrania kadr zaszczyciła swą obecnością niejaka Mona, wprowadzając element prawdziwego kociego piękna.

Kolejne odcinki "Gęby i paluchów" będą się czasem pojawiać, ale - jak wspomniałem - dużo rzadziej niż do tej pory, i będę w nich raczej coverował samego siebie. Co chyba podpada pod lekki narcyzm. Wolę jednak być posądzonym o zakochanie we własnym graniu, niż otrzymać rachunek na dziesięćset srylionów od wytwórni nagraniowej czy firmy, która kiedyś gdzieś kupiła prawo do jakiegoś utworu za flaszkę i śledzia.

piątek, 27 marca 2015

Basowisko: Muzyczny Człowiek Płaszczka Pięć

Tak, już dawno nie było wpisu o tematyce stricte basowej. Poprzedni był w lutym, zaś ostatni test basu mieliście okazję przeczytać w zeszłym roku. A i tak najświeższy z nich miał naturę wspominkową. Prawda jest taka, że łatwiej skombinować samochód do testów, niż bas. Po prostu my, muzycy (ależ to dumnie zabrzmiało, właśnie poczułem się oblepiony ciepłą, lekką breją prestiżu własnego), uważamy nasze instrumenty za przedłużenie siebie samych. Swoich rąk. 

Czy innych, bardziej osobistych instrumentów.

Inaczej się dzieje jednak, gdy wpada nam w łapy wiesło o nieuregulowanym jeszcze statusie. Coś, o czym sami jeszcze nie wiemy, czy z nami zostanie, czy będzie nam towarzyszyć na scenie i w studiu, czy przyjmie na siebie pot, naskórek i znużenie hurtowo produkowane w sali prób, czy raczej pogna dalej, w ręce innego grajka, w zamian za odpowiedniej wagi walor finansowy.

Dlatego gdy mój dobry kolega (który miał udział w ściąganiu z jueseja mojego Alembica a wcześniej pożyczył mi swojego ówczesnego) stał się właścicielem pewnego bardzo cenionego, popularnego basu, wykorzystywanego przez rzesze muzyków na całym świecie, a nie powziął jeszcze decyzji co do jego dalszych losów, będąc zajebistym gościem pomyślał o mnie. I napisał.

"Nadal szukasz Music Mana do testów?"

Jasne, że szukałem.


Music Man StingRay 5. Chyba pierwszy naprawdę popularny pięciostrunowy bas, choć w momencie jego debiutu piątki funkcjonowały już od kilkunastu lat. Ale to właśnie on, już pod skrzydłami Erniego Balla (czyli Erneścika Piłki), przyczynił się do spopularyzowania niskiego H w świecie muzyki.

Zacznijmy jednak od początku.

Gdy Leo Fender sprzedał swe pierworodne biznesowo-muzyczne dziecko, czyli firmę noszącą jego nazwisko, koncernowi CBS, przez kilka lat nie robił nic. To znaczy robił - jadł, pił, spał i planował. A gdy zaplanował - zrealizował, i w połowie lat 70. zaprezentował pełnej słusznego podziwu publice swe najnowsze dzieło: Music Mana StingRay.

Czyli Muzycznego Człowieka Płaszczkę.

StingRay został tak nazwany prawdopodobnie ze względu na owalną płytkę otaczającą umieszczonego dość blisko mostka humbuckera. I właśnie ten humbucker połączony z praktycznie nieznaną podówczas aktywną elektroniką (to, co kilka lat wczesniej zaprezentował Alembic, to było coś zupełnie innego) stanowił o unikalnym, niespotykanym, totalnie nowym podówczas brzmieniu. Brzmieniu, które szybko się przyjęło, szczególnie wśród basistów lubiących zrobić użytek z kciuka. Nieprzypadkowo jednym z pierwszych użytkowników nowego instrumentu został Louis Johnson. Chodzą zresztą słuchy, że to z myślą o nim został zaprojektowany StingRay.

Jakiś czas później Leo Fender sprzedał zdobywającego coraz większą renomę Music Mana firmie Ernie Ball. Czy to dobrze czy źle - dyskusje trwają do dziś, zaś większość znanych mi basistów znacznie większą estymą darzy instrumenty "pre-EB", czyli powstałe jeszcze za czasów Fendera. Jednak trzeba przyznać, że za Erniego Balla zaczęto wprowadzać innowacje. Najważniejszą zaś z nich był StingRay 5 - czyli bas, którego egzemplarz lata później (czyli teraz) wpadł mi w łapy.


Cokolwiek nie powiedzieć o StingRayu i jego 5-strunowej odmianie, są to instrumenty łatwo rozpoznawalne. Ich kształt, choć dość konserwatywny, jest dość charakterystyczny, szczególnie główka "czwórki" w nietypowym układzie 3 + 1. Zresztą muszę przyznać, że główka ta zawsze mi się podobała, w przeciwieństwie do dość przyciężkawej z wyglądu główki "piątki".

Równie klasyczna co wygląd jest konstrukcja - klonowy gryf z 21-progową, klonową lub palisandrową (jak w "moim" egzemplarzu) podstrunnicą jest przykręcony do solidnej deski wykonanej zazwyczaj z jesionu (sam Music Man zawsze podaje jedynie "select hardwood", ale najczęściej jest to właśnie jesion, rzadziej olcha). Mniej klasyczny jest sposób przykręcenia gryfu do korpusu - służy do tego aż 6 śrub, co ma gwarantować stabilność połączenia. I rzeczywiście - nie tylko punkt styku szyjki z dechą, ale cały bas sprawiają niezwykle solidne wrażenie. Ma się odczucie obcowania ze świetnie wykonanym obiektem, który przetrwa długie dziesięciolecia.

Osobną kwestią jest elektronika. Znakiem rozpoznawczym basów Music Mana jest umieszczony niedaleko tzw. sweet spotu humbucker o potężnych nadbiegunnikach. Przystawka owa przesyła sygnał przez trójdrożną aktywną elektronikę, umożliwiającą regulację tonów niskich, średnich i wysokich. W pięciostrunowej odmianie dochodzi do tego trójpozycyjny przełącznik umożliwiający rozłączanie cewek przystawki. Gdy przełącznik znajduje się w pozycji najbliżej gryfu są one połączone szeregowo, w środkowej pozycji gra tylko jedna cewka, co czyni z przystawki singla, zaś po przesunięciu pstryczka w kierunku mostka uzyskujemy klasyczne stingrayowskie ustawienie równoległe. Ten właśnie przełącznik, poza innym kształtem płytki, jest tym, co najbardziej odróżnia StingRaya 5 od znanej od lat 70. czterostrunowej odmiany. Tak naprawdę piątce bliżej jest pod tym względem do modelu Sterling.

Innym ciekawym patentem jest wykończenie gryfu. Wielu muzyków woli, gdy gryf jest matowy, dzięki czemu łatwiej jest przesuwać po nim kciuk, jednak wykończenie na wysoki połysk ładniej ukazuje słoje drewna. W Music Manie poradzono sobie z tym tak, że do wysokości siodełka gryf jest woskowany, zaś główka - pokryta lakierem. Wygląda to według mnie dość dziwnie - wolałbym jednorodne wykończenie (najlepiej twardym lakierem), ale ja sam jestem dziwny, więc mój gust nie do końca musi pokrywać się z gustem Generała Publicznego.


Ergonomia jest kolejną kwestią, do której twórcy StingRaya podeszli dość tradycyjnie. Zarówno gryf, jak i korpus, są dość grube (co też w jakiś sposób przyczynia się do wrażenia solidności), ale dobrze wyprofilowane. Mimo znacznego ciężaru nawet długi koncert z Music Manem w rękach nie jest męczarnią.

Nie będzie on męczarnią również ze względu na brzmienie. A ściślej mówiąc - kawał solidnego, tłustego soundu.

Nie będę ukrywał - nie jestem fanem musicmanowskiego brzmienia, szczególnie nowszych modeli tej firmy (każde Bongo, które miałem w rękach, brzmiało tak, jak wyglądało - obrzydliwie). Owszem, kiedyś lubiłem je, i to bardzo, ale w miarę gromadzenia materiału porównawczego zaczęło ono zdawać mi się zbyt "suche" a jednocześnie przebasowione. Oczywiście najwięksi wciąż używają swych Music Manów w sposób, który powoduje natychmiastowy opad szczęki i spodni (choćby dwaj spośród mych największych mistrzów i wzorców - Tony Levin i Lech Janerka), jednak wolałem inne konstrukcje - z tradycyjnych głównie Jazza a z nowoczesnych Alembica. Mimo to testowy StingRay 5 mocno mnie zaskoczył.

Brzmienie pięciostrunowego Music Mana jest takie, jak jego konstrukcja: solidne. Ciężkie. Potężne. Potężna jest też struna H - odzywa się jednocześnie tłusto i wyraziście, każde uderzenie w nią jest niczym dźwiękowy cios w pysk. Z przebasowieniem wynikającym z konstrukcji przystawki można poradzić sobie podcinając nieco dolne pasmo -  ja jednak nie musiałem tego robić. Z moim składem szantowo-folkowo-chałturniczym StingRay usiadł pięknie, sprawnie zajmując przypadającą mu soniczną przestrzeń. Nawet mimo starych, mocno zdechłych strun nie można było mówić o muleniu - owszem, podczas gry palcami słyszalna była charakterystyczna dla Music Mana "poducha" (która sprawia, że wbrew temu, co wielu myśli, StingRay NIE JEST rockowym basem), jednak w tej stylistyce, przy oszczędnym dość instrumentarium, była ona jak najbardziej na miejscu. Środek był mocny, ładnie uwypuklony, zaś górka - nieco złagodzona przez palisandrową podstrunnicę (w StingRayach, tak, jak w fenderokształtnych, zdecydowanie wolę "strzał" klonu), ale wciąż dość wyrazista, co szczególnie było słychać przy grze kciukiem. Wtedy też właśnie StingRay 5 błyszczał najmocniej - sound ociekał funkiem jak SUV segmentu premium multiinterfejsowością. Z drugiej strony - Music Man nienajlepiej dogadywał się z chorusem (co jest ciekawe, gdyż bezprogowy StingRay mistrza Pino Palladino był przepuszczany przez chorusa prawie cały czas i gadał genialnie), nie przekonywał też przy grze tappingiem. Za to palce, kciuk i kostka - miód. Gdy miałem wrażenie, że bas zaczyna ginąć - wystarczyło odrobinę podbić wybrane pasmo, by znów było dobrze (przy czym objawiła się wada układu - brak wyraźnych pozycji "zerowych" na potencjometrach). Zauważyłem też, że najbardziej pasowało mi brzmienie przystawki z szeregowym ustawieniem cewek. Właśnie wtedy zdawało się najlepiej kleić z resztą instrumentów. A najfajniejsze jest to, że zwyczajnie dobrze czułem się z nim w rękach.



Podsumowanie, czyli zady i walety:

Music Man StingRay 5 to prawdziwy koń roboczy. Solidna konstrukcja i równie solidne brzmienie pozwolą przetrwać niejedną trasę i sprawdzą się doskonale w studiu. Nie, nie jest to rockowy instrument, ale w popie, funku czy tzw. muzyce użytkowej sprawdza się wyśmienicie. I nie kryję, że gdybym był muzykiem sesyjnym, StingRay prawdopodobnie znalazłby się w mym instrumentarium. Tyle, że z klonową podstrunnicą.

Plusy:

* solidne wykonanie
* komfort gry
* potężne brzmienie
* frajda z grania

Minusy:

* zdecydowanie mało rockowy charakter
* ciężar
* brak wyraźnej "pozycji centralnej" na pokrętłach equalizacji - utrudnia to znalezienie "opcji zero", czyli bez podbicia i obcięcia

Czym go wozić:

Konia roboczego wśród basów można wozić koniem roboczym wśród samochodów. Czy to będzie Volvo V70, czy Toyota Avensis kombi, Music Man będzie się tam czuł dobrze. Acz podejrzewam, że w bagażniku Mustanga jego właściciela czuje się jeszcze lepiej.

sobota, 21 marca 2015

Spacerkiem i rowerkiem: dolnomokotowskie kontrasty

Z oczywistych powodów (dotlenianie Młodzieża) ostatniemi czasy dużo chodzę po mieście. Jamochłon spoczywa sobie w wózku, trochę śpi, trochę się rozgląda, ja zaś, przy okazji wypełniania jednego ze swych ojcowskich obowiązków, poluję. Jednym zaś z najlepszych rejonów do polowania jest leżąca pod Skarpą Warszawską część Mokotowa. Jest tam zaiste grubo - obok nowobogackich prestiżoosiedli i domków stoją peerelowskie bloki, koło bryk wartych więcej niż moje mieszkanie stacjonują omszałe wrosty. Co i rusz mój aparat wypręża obiektyw w radosnym podnieceniu. Efekty tejże ekscytacji znajdziecie w dzisiejszym miksie. Będzie sporo VW, będą Cytryny, będzie też coś dla Ojca Baldwina oraz miłośników tłustego lansu.

Na zdrowie.

Skończyliśmy ostatnio na Gocławiu, zatem przejeżdżamy Trasą Siekierkowską w okolice naszego ukochanego ZUS-u, zaczynając wycieczkę na opiewanym przez przedwojennych bardów Czerniakowie. A tam - tłuste zagęszczenie aut ukochanej marki rodaków. Acz nie tylko.

Prawie jak GTI

Prawie jak limuzyna

Prawie jak Rudolf

Permanentny Parking Prestiżu

Sportowa stylówa + stare hydro. What's wrong with this picture

Dobry pomysł na niskobudżetowego tylnonapędowego jaktajmera

No, Yugo, nie inaczej

Malczanem to i na chodniku się zmieścisz

Idealny rodzinowóz

WURtburg

Opel, którego mógłbym mieć. Tak, serio

205 powodów do smutku

GRANTURISMO

Ooo, a tego to znam
Po przejściu na zachodnią stronę Czerniakowskiej trafiamy na Sielce, będące jednym z najmocniej zagrzybionych rejonów Stolicy.

Zdatny do zamieszkania

Prawdziwy baron

Pełna integracja z ekosystemem

Wrak Gównem Nakrapiany

Śniło mi się raz, że Czcigodna Staruszka wraz z jej Wybrankiem zamienili moją Madzisławę na taką Cromę, tylko grafitową. Byłem wniebowzięty.

Ojcze Balwinie, na ratunek przybywaj

Tu chyba już nie ma czego ratować

A tu chyba jak najbardziej

Tu zaś ratunek chyba nawet nie jest konieczny

Można spotkać takiego w stanie wrastającym? Można. Zdarzają się takie na czarnych? Zdarzają. Znaczy - jaktajmer.

Normalnie jeżdżony

Spot koneserski

Znany wszystkim złomomiłośnikom TownAce. Borze, ależ bym go targał na Rajd Żuka.

Dwudrzwiowy sedan, #najlepiej

Malaise dla amerykańskiego grzyba, #najgorzej

Musi kolekcjoner jakiś

Pan Grzyb regularnie zasiada za kierownicą i oddaje się lekturze prasy

Co to za Subaru bez boxera w ogóle

Niezła stylówa na Nity, zostawiłbym jak jest

Felgi ociekające prestiżem

Co to za tablice w ogóle?

Warszawskie Gruchoty Dogorywają

Cudowne są te kółka

4.2, dlaczego ja nie miałem takiego silnika w swoim?!
 Kilka kroków dalej na południe zaczynają się Stegny. A tam już naprawdę nie ma żartów.

Kup Beczkę, upalaj ją przez dziesięciolecia, #najlepiej

XM-owi opadło hydro, właścicielowi zapewne opadły ręce, mi na ten widok opadają spodnie

Idealna maszyna do frustrowania karków w Audi

Gotów do wycieczki na Zbawixa

Doskonały rodzinowóz. Wyrwać z parkingu i śmigać. O ile od spodu jeszcze istnieje.

Proszę Państwa, trafiliśmy do równoległego wymiaru: oto Omega A przedlift w stanie zdatnym.

I Escort III w stanie jeżdżonym.

WIDać szpachlę

Pewnie pojechałby jeszcze

Ktoś kupił nową, niezbyt tanią Pumę pod koniec zeszłego stulecia i jeździ nią do dziś. Jak to nie jest jaktajmer to ja już nie wiem.

A to podobno Amerykanie mieli zrzucać stonkę

Przyjechała z Dolnego Śląska by dokonać żywota w Stolicy

Wrasta I Cóż.

Wielki Głupi Budyń
 Kończymy na luksusowo-splendiżowej Sadybie, gdzie między willą a apartementowcem można ustrzelić naprawdę grube sztuki żelaza.

964 jako daily driver, doskonale

E28 jako daily driver, też świetnie

WTEM!!!

Stopień skonesowania tego żelaza osiągnął poziom krytyczny. Rdza zardzewiała a mech porósł mchem.

Ktoś wstydliwie chowa Sunfire'a w ogródku. Trudno go za to winić.

Ktoś inny dumnie konesuje Okę przed domem. Trudno mu się dziwić.

#baleronzapincet

Kończymy prawym prestiżowym, poprawiamy lewym luksusowym.
Następny odcinek ma szansę nieco Was zaskoczyć.

Darz rdza!