poniedziałek, 25 listopada 2013

Wspominatoza 4: Saabolot

God kväll!

W piątek koło południa moja Wybranka zlądowała na Okęciu powróciwszy ze słonecznej Italii, skąd przywiozła nie tylko artefakty wokół których będzie kręcić się jej biznesik (nie omieszkam poinformować na moim fąpażu, uczulam na to szczególnie płeć piękną) ale również niewielką za to bardzo treściwą paczuszkę zdjęć wspaniałych wehikułów spotykanych na włoskich ulicach. To jednak za dni kilka. Dziś natomiast wrócę do zawieszonego ponad rok temu cyklu "wspominatoza", kończąc go jednocześnie. A to dlatego, że z motoryzacyjnych wspomnień pozostało mi już tylko jedno - krótkie, pozbawione happy endu, za to bardzo żywe i wciąż powracające przy każdym kolejnym rajdzie Złomnika czy Stada Baranów.

W zamieszczonym całkiem niedawno miksie prawobrzeżnym prezentowałem m.in. widoczki spod mojej sali prób - są one nader mięsne i pieszczą oko każdego miłośnika tlenku żelaza i aromatu płynów eksploatacyjnych. Tam też zaczęła się (i zakończyła) moja przygoda z wehikułem, który był onegdaj mym największym motoryzacyjnym marzeniem a i do dziś plasuje się wysoko w rankingu "ależ bym jeździł" - a konkretnie z Saabem 900, znanym wszem i wobec jako Krokodyl.


Pewnego dnia pod salą prób zaobserwowałem piękny egzemplarz przedliftowej "dziewięćsetki" w dość rzadkiej wersji. Był to 4-drzwiowy sedan, podczas gdy większość widywanych do dziś Krokodyli występuje jako 3-drzwiowy hatchback. Egzemplarz był polakierowany na piękny rudobrązowy kolor doskonale współgrający z utrzymanym w podobnej tonacji wnętrzem oraz z dość licznymi wykwitami rdzy. Jedynym niezbyt pięknym elementem były tandetne hipermarketowe kołpaki, nie przeszkadzały one jednak moim gruczołom w dziarskiej produkcji śliny, która następnie malowniczo spływała mi po brodzie, nadając memu pyskowi dość naturalny dla mnie wygląd wskazujący na daleko posunięte zidiocenie. Saabina pojawiała się i znikała, co było dość oczywistą wskazówką, że jeździ, ja zaś każde jej pojawienie się witałem radosnym acz dość luźno związanym ze znanymi jednostkami leksykalnymi kwikiem, dalszą nadprodukcją śliny oraz z góry skazaną na niepowodzenie walką z gwałtownym rozluźnieniem zwieraczy. Następną, nieco bardziej świadomą reakcją było zazwyczaj wyciągnięcie dłoni z majtek i pochwycenie w nią aparatu (tym razem fotograficznego) celem zrobienia kolejnych 724734523835 zdjęć przepięknemu pojazdowi. Większość z nich ze względu na pełne ekstazy drżenie mego ciałokształtu nie nadawała się na jakąkolwiek pamiątkę (choć patrząc na tzw. sztukę współczesną zastanawiam się, czy po dorobieniu odpowiedniej ideologii nie uczyniłyby mnie one bogatym), jednak kilka fotek było wystarczająco dobrych, by ozdobić mą twardodyskową kolekcję i towarzyszyć mi następnie w samotne wieczory.


Pewnego razu Saabolot przestał się pojawiać. Zrobiło mi się trochę przykro, ale starałem się o tym nie myśleć - miałem cicha nadzieję, że nadal gdzieś tam jest, że turla się i generalnie wszystko z nim w porządku. Jak się później okazało, całkowicie w porządku nie było, ale Krokodyl jak najbardziej egzystował.

Upłynęło trochę czasu i piękna "dziewięćsetka" znów pojawiła się pod próbownią. I już tam została. Okazało się, że podczas pokonywania niespodziewanie głębokiej kałuży woda dostała się do silnika i skutecznie sobie z nim poradziła, w związku z czym została zakupiona i zainstalowana druga jednostka, jednak coś z nią było nie tak. Saabolot został zatem przywleczony pod salkę, gdzie w warunkach warsztatowych miał być powoli doprowadzany do pożądanego stanu. Niestety właściciele powoli tracili do niego serce, może też nie mieli czasu, prawdopodobnie również trochę brakło im kasy - tak czy inaczej piękny Saab stał. 

A potem... Potem był już mój.

Nie będę wchodził w detale tego, w jaki sposób trafił w moje ręce, jednak było to w dużej mierze zasługą K. (właściciela pięknej Coupety), który wiedział o moim uwielbieniu do Saabów oraz o tym, że Melodila właśnie dokonywała żywota. Tak czy inaczej - przepiękny Saab 900, moje marzenie od wielu lat, nieprawdopodobnie charakterny (i charakterystyczny) wehikuł był moją własnością. Tylko trzeba jeszcze było doprowadzić go do stanu dobrze jeżdżącego.

Niestety, tu już nie było tak pięknie.

Saabolot i Melodila w dniu, gdy odjechała do krainy wiecznie równych autostrad

Saabolot i Fiestka, którą - po zgonie Melodili - przyjeżdżałem bezproduktywnie zastanawiać się nad dłubaniem przy nim

Krokodyl owszem, odpalał, ale po pierwsze niechętnie, po drugie zaś trzeba było go od razu wkręcać na dość wysokie obroty - poniżej ok. 2000 od razu gasł. Jednak gdy udawało się go kręcić, jeździł. I to jak.

Ze względu na jego ogólny stan i brak przeglądu nie wyjechałem nim na drogę publiczną. Kręciłem się nim po okolicznym, dość sporym terenie, co wystarczyło, by stwierdzić, że tak prowadzący się i tak komfortowy samochód odpowiada mi bardzo. Podstawowa, nieuturbiona dwulitrówka (zagazowana, jednak karmiłem go jedynie benzyną przynoszoną w kanisterku z pobliskiej stacji) całkowicie wystarczała, by sprawnie katapultować nielekkie przecież auto do przodu, zaś zawieszenie sprawnie połykało wądoły, które stanowiły zdecydowaną większość powierzchni terenu. Do tego siedzenia - jedne z najlepszych, na których siedziałem w życiu. Mogę bez cienia przesady stwierdzić, że były po prostu genialne. No i ten charakterystyczny zapach starego samochodu, który zawsze kochałem i kocham do dziś. Całość składała się na prawdziwy wulkan charakteru. Jak nigdy wcześniej zrozumiałem, co widzą w tych autach ich miłośnicy. Tak naprawdę mogłem z niego nie wysiadać. I zazwyczaj nie wysiadałem dość długo.

Kabina pilota
To żyje!

Jednak Krokodyl - jak zresztą każdy inny samochód - to nie wrażenia estetyczne tudzież olfaktoryczne, lecz również mechanika. A tu trzeba było zrobić dużo. I to był chyba główny powód tego, że nasz potencjalnie piękny, szczęśliwy związek nie wypalił.

Na początku byłem pełen zapału. "Wszystko się ogarnie, będzie śmigał jak złoto" - myślałem sobie. I niestety na tym myśleniu się skończyło. Czemuż? Otóż moja wiedza dotycząca spraw mechanicznych i serwisowych jest zbliżona do rozeznania Władysława Łokietka w kwestii bezzałogowych lotów kosmicznych. Potrafię wymienić uszczelkę pod głowicą równie sprawnie, co Stephen Hawking jeździć na motocyklu crossowym, zaś w ustawianiu kąta wyprzedzenia zapłonu osiągnąłem podobne mistrzostwo, co Antoni Macierewicz w mówieniu do rzeczy (i nie chodzi mi tu o żarliwe przemowy wygłaszane do szafy, co zresztą w przypadku wzmiankowanego pana nie zdziwiłoby mnie zanadto). Byłem (i nadal jestem) wzorcowym idiotą w kwestiach naprawy samochodu. Umiem co prawda zmienić koło, akumulator, świece (o ile nie są, cholery jedne, zapieczone na amen w głowicy) a nawet filtr powietrza, podejrzewam także, że poradziłbym sobie z wymianą żarówki w reflektorze (jak do tej pory nie musiałem), ale dowolna czynność wymagająca jakiejkolwiek rzetelnej wiedzy i zrozumienia tematu jest już daleko poza moim zasięgiem. Przyznaję to ze sporym wstydem, gdyż motoryzacja jest moją pasją od wczesnych lat szczenięcych - także pod względem praktycznym. Zawsze marzyłem o praktycznej umiejętności upieprzenia się smarem. To znaczy podejrzewam, że upieprzyć się umiałbym bez problemu, ale nie wynikałaby z tego jakakolwiek zmiana w mechanicznej kondycji wehikułu (prawdopodobnie nastąpiłoby wręcz drastyczne pogorszenie stanu), a mi chodzi o upieprzenie się produktywne i skuteczne. Mam być upieprzony a w wyniku tego samochód ma jeździć. Niestety - nigdy jakoś nie miałem okazji nabyć tej wiedzy. Zawsze miałem inne rzeczy do roboty, inne obowiązki, lub po prostu wrodzony mamwdupizm skutecznie powstrzemywał mnie przed nauczeniem się czegoś sensownego w tej kwestii. Co prawda jak zawsze nieoceniony K. oferował mi swoją pomoc, ale chyba i jemu w końcu opadły witki na moją ciągłą niemoc twórczą polegającą zazwyczaj na byciu gdzie indziej. Do tego doszedł aspekt finansowy. Zabawa w doprowadzanie tzw. klasyka do pożądanego stanu zawsze kosztuje jakiś tam pieniądz. Może być to pieniądz stosunkowo niewielki, jak choćby w przypadku Skody 105/120, do której części są dostępne w warzywniakach i kosztują mniej niż nadgniła rzepa, do tego jej konstrukcja jest do ogarnięcia przez średnio rozgarniętego bakłażana, jednak ani części do Saaba 900 nie należą do tanich, ani też jego konstrukcja nie cechuje się zbytnim nagromadzeniem prostych w rozkminieniu rozwiązań. W skrócie - żeby uczciwie wziąć się za renowację Krokodyla trzeba mieć trzy rzeczy: czas, umiejętności i pieniądze. Czyli dokładnie wszystko to, czego ja właśnie nie miałem.

Jakiekolwiek plany zostały finalnie pogrzebane przez utratę przeze mnie pracy w lipcu 2010 - następna, jaką udało mi się znaleźć, polegała na siedzeniu na słuchawce i wciskaniu ludziom chłamu, którego nie potrzebowali, na skrajnie nieuczciwych warunkach. Jak nietrudno się domyślić, nie byłem w tym zbyt dobry, czego efektem był osiągany przeze mnie dochód w wysokości ok. 600 zł miesięcznie. Walka o inną pracę chwilowo nie przynosiła efektów, powoli acz skutecznie pogrążałem się w długach (m.in. dwukrotnie wyłączano mi prąd), zaś Saabina stała i gniła smętnie. Widywałem się z nią jedynie w dniach, gdy przyjeżdżałem na próby - czasem podnosiłem imponującą maskę i gapiłem się bezmyślnie, czasem wsiadałem do środka, ale piękny wehikuł już w ogóle nie odpalał.

Nie mam pojęcia, co tu się dzieje

Jest taki samotny wrost...

Mijały kolejne tygodnie, mijały i miesiące, spadł śnieg i w końcu stało się jasne, że za Saabolota już się nie wezmę. Było mi z tego powodu cholernie przykro oraz zwyczajnie głupio w stosunku do K. dzięki któremu wszedłem w posiadanie tego niegdyś wspaniałego pojazdu a teraz (czyli w momencie jego wrastania) już tylko nieruchomości. Nie chciałem jednak, by Krokodyl zgnił do szczętu, wystawiłem go więc na sprzedaż.

I poszedł. Za pińcet.

Otrzymałem telefon - "właśnie jadę lawetą, proszę o wskazówki jak dotrzeć". Pół godniny później transakcja była już dokonana a Saabinka została wciągnięta na rzeczoną lawetę i uniesiona na niej w kierunkiu Mińska Mazowieckiego.

Mam nadzieję, że Saabolot już śmiga. Lub że przynajmniej próbuje. Lub chociaż że facet uczciwie próbował go zrobić. Ja niestety poległem w tej walce - i nie była to walka z mechanikaliami, gdyż tej nie podjąłem w ogóle. Poległem w walce z własnym brakiem umiejętności, czasu, pieniędzy i sił. A to dyskwalifikuje mnie jako saabiarza. Niestety.

Pa pa, Saabolocie

Podsumowanie czyli zady i walety:

Saab 900, Krokodylem zwany, jest zwierzęciem specyficznym: posiadanie go wymaga dobrej znajomości mechaniki (szczególnie tego konkretnego modelu) i odpowiedniej ilości kasy na robienie tego i owego. Nie dlatego, że to szczególnie awaryjny model - jest tak naprawdę dość trwały, ale trapią go pewne problemy, na których mało kto się zna, do tego części są DROGIE. Bardzo. A jeżeli wchodzimy w posiadanie egzemplarza, który - tak, jak tenże Saabolot - kwalifikuje się do solidnego remontu, musimy być bardzo dobrzy w mechaniczne klocki, mieć bardzo dużo kasy i bardzo dużo czasu. A jako, że dwie ostatnie rzeczy się wykluczają, trzeba mieć bardzo bardzo dużo kasy. To podwójne bardzo. Ale tak naprawdę warto - pięknie utrzymany Krokodyl cieszy oczy swoją bezbłędną stylówą oraz resztę zmysłów komfortem i prowadzeniem, a do tego jest absolutnie nie do pomylenia z czymkolwiek innym. To już w zasadzie motoryzacyjna legenda. I słusznie. Ale legendy mają swoje wymagania - Saab 900 nie jest samochodem dla początkujących miłośników motoryzacji starszej. Jeśli nie masz grubego portfela i solidnego skilla - zacznij od rzeczy tańszych i prostszych. O ile naprawdę jesteś gotów się za nie brać. Ja chyba już jestem - bo wtedy nie byłem, i to nie tylko na Krokodyla. Zresztą na niego nadal na pewno bym się nie porwał. A żałuję.

Plusy:

* charakter i wyjątkowość
* komfort
* przyjemność z prowadzenia
* świetny klub Saaba, gdzie w razie czego można szukać pomocy
* ogromny bagażnik

Minusy:

* koszty eksploatacji
* ceny części
* utrudniony serwis

Co nim wozić:

Niestety, nie miałem okazji wozić Saabolotem żadnego sprzętu. A szkoda, bo bagażnik jest w stanie łyknąć naprawdę dużo. Tak czy inaczej - niebanalnym autem można wozić niebanalne basy. Alembic, Wal, Status czy choćby ośmiostrunowy szwedzki Hagstrom z przełomu lat 60. i 70. - każdy z nich będzie czuł świetnie w Krokodylu. I Ty też - pod warunkiem, że umiesz o ten piękny samochód odpowiednio zadbać.


 BØRK!

środa, 20 listopada 2013

Spacerkiem i rowerkiem: Niewielki Mix Śródmiejski

Dzień dobry.

W naszych (znaczy moich) peregrynacjach po stolycy nadeszła pora by odwiedzić jej serce, tętniące biznesem (i seksem - wszak Warszawa, tak samo, jak Radom, Turek, Ostrołęka i wiele innych, to miasto seksu i biznesu), handlem, ulotkami, dyskretnymi wymuszeniami rozbójniczymi i zmysłowo nawołującymi do radosnego zadłużania się witrynami banków, czyli Śródmieście. Zazwyczaj nie widać tam zbyt wiele interesującego żelaza - królują taksówki i służbowe nośniki prestiżu - jednak czasem wyczulone na prawdziwą motoryzację oko jest w stanie wychwycić interesującego gruchota.

Zaczynamy od północnej, najspokojniejszej i najbardziej mieszkalnej części Śródmieścia, czyli Muranowa. Jest to jedyna chyba część miasta stołecznego, gdzie częściej usłyszymy okrzyki sławiące Polonię niż Legię (wiem, gdyż mieszkałem tam wiele lat temu przez pewien czas) i gdzie nietrudno o sympatyczne żelazo zalegające gdzieś przy ulicy.

Takiego Golfa to ja rozumiem. Jeździłbym mimo mojej niechęci do VAG-ów.

Chwilę przed uchwyceniem ten oto Malczan zalogował się na swym miejscu i wysiadła z niego obywatelka w wieku ok. 253 lat

Chwilę później zza rogu wyjechało piękne Carry. Tymoooon!

Nawet jeśli nie jest jeżdżony jestem dziwnie spokojny, że wystarczyłby nowy akumulator i można ruszać choćby na drugi koniec Europy
Opuszczając Muranów i podążając zakosami troszkę bardziej na południe możemy znaleźć takie oto sympatycznostki:

Stanowiła jedno z pytań z Rajdu po Skarpie

Ładne chromy

Zakaz fotografowania

Antyczny wehikuł i English Level Master

Złowiony bardzo dawno temu - mam nadzieję, że nadal dzielnie się turla

Wiem, to nie złom, ale mieć coś takiego jako bus zespołowy... i jeszcze własną rafinerię

Notlauf dobrze zna ten egzemplarz

Jedziesz sobie Marszałkowską i spotykasz Tatę. Konkretnie Sumo.

Stoi sobie między Zbawixem a pl. Konstytucji

...a w podwórku obok takie rzeczy. Kiedyś mieszkał tam Saab 99 z pierwszego wypustu i to jego szukałem, a zanalazłem to

Ktoś gnije sobie DWA Accordy Aerodecki (Qropatwa, dla Ciebie!)

W okolicach al. Ujazdowskich widywany jest natomiast PRZEORGAZMICZNY Amazon. Moja pierwsza postać z Wilkołaka miała takiego.

Dla odmiany Ascona mieszkająca na stałe pod Rock'n'Rollem orgazmiczna nie jest

Przedliftowa Corsa I. W sedanie. Kto da więcej?

Zaczęliśmy Golfem i Golfem kończymy. Tak, tym też bym jeździł, poza asfaltem zawstydzając krawaciarzy w nowoczesnych SUV-ach
To tyle jeśli chodzi o rejony śródmiejskie. Już wkrótce - jak buk da a partia pozwoli - pierwszy u mnie gościnny mix zagraniczny. I miejmy nadzieję, że nie ostatni.

piątek, 15 listopada 2013

Basowisko: Action!

Dobry wieczór miastu, światu i powiatu.

Ostatnio zauważyłem, że mam więcej możliwości przejechać się nowym (nowym dla mnie, niekoniecznie nówką salonówką) samochodem niż rzetelnie przetestować jakieś basiwo, dlatego jeśli chodzi o wpisy z cyklu "basowisko" na obecna chwilę pozostaje mi basowa wspominatoza. Dlatego chciałbym zaapelować: jeśli ktoś ma możliwość użyczenia na kilka dni interesujacego basiwa (i mieszka w stolycy lub okolycy - dostałem pewien czas temu niezwykle ciekawą propozycję z Puław, za którą ogromnie dziękuję, ale po prostu nie mam kiedy wybrać się w tamte okolice), byłbym niesamowicie wręcz wdzięczny, zobowiązany i fokle.

Tymczasem jednak wróćmy do wspominatozy.

Mając lat 19 i grając na basie od ok. 3 lat rozglądałem się za czymś, co zastąpi mój drugi w tzw. karierze bas, którym był Zak B4, czyli najtańszy podówczas model Mayonesa (posługiwali się oni wtedy m.in. takiej właśnie marką). Nie był to zły bas, ale marzyłem o czymś innym. Przede wszystkim o Ibanezie Roadstarze (którego, jak się okazało, miałem zaposiąść dopiero kilka lat później), ale byłem otwarty na propozycje. W ogóle nie rozważałem wtedy piątki. Jednak to się właśnie trafiło pod postacią sprzedawanego przez znajomego Corta Action Bass V.

Cort to dość znana od lat, choć niezbyt wysoko ceniona firma. Czemu niezbyt wysoko? Otóż praktycznie od zawsze kojarzy się ona z tanimi gitarami. Owszem, w swojej cenie oferującymi bardzo dużo, ale jednak tanimi. Action Bass zaś to najtańsza chyba seria basów Corta. Jednak... wcale nie było źle.

Cort po odprogowaniu - ale o tem potem
Action Bass był prostym instrumentem: klonowy gryf z 24-progową palisandrową podstrunnicą przykręcony do deski z drewna o intrygującej nazwie agathis (nie, nie są to szprasowane i utwardzone doczesne szczątki Agathy Christie, tylko popularne i tanie azjatyckie drzewko), do tego dwa pasywne single (w czwórce był układ PJ), dwa potencjometry głośności i jedno pokrętło tonu.  Żadnych bateryjek, żadnych wymyślnych drewien - prosto i na temat. I choć agathis nie jest do końca lutniczym drewnem, całość zupełnie przyzwoicie dawała radę.

Bas przede wszystkim był bardzo lekki. Niestety, nie sprawiał przy tym solidnego wrażenia, jednak na szczęście było ono mylne, gdyż przez cały okres męczenia go przeze mnie nie miałem z nim żadnych poważnych problemów. No... prawie żadnych. Otóż po ok. 2 latach okazało się, że progi nie są ze zbyt trwałego stopu - 3 i 4 próg zostały starte niemalże do podstrunnicy. Poradziłem sobie z tym na swój sposób, ale nie wyprzedzajmy wydarzeń.

Brzmienie Corta nie zaliczało się do powalających na kolana, ale wtedy było dla mnie zupełnie wystarczające - dość wyraziste, bez mulenia, z w miarę wyrazistym środkiem. Zdecydowanie najlepiej sprawdzało się w tradycyjnej grze palcami. Brakowało nieco dołu, ale za tę cenę sound był zupełnie przyzwoity. Przyzwoity był też komfort grania - poza wspomnianą już niską masą, która oszczędzała mój nieszczęsny kręgosłup, można z uznaniem wypowiedzieć się o nieźle wyprofilowanym, niezbyt męczącym lewą łapę gryfie. Corcik sprawdził się nawet w studiu, gdzie wykorzystałem go do pierwszej w swym życiu demówki i kilku kolejnych. Ogólnie było w porządku.

Do momentu, kiedy przez dematerializujące się w niektórych pozycjach progi praktycznie nie dało się grać.

Problem narastał i narastał, aż w końcu udało mi się zostać szczęśliwym posiadaczem Yamahy BBG5S. Cort jednak nie oddalił się, uprowadzony przez nabywcę, tylko utracił najsłabszy swój element, czyli właśnie progi. I zaczął brzmieć sporo lepiej.

To interesujące, że tani bas z niezbyt wymyślnych drewien po zabiegu defretyzacji może zacząć brzmieć o klasę lepiej, jednak tak właśnie było w tym przypadku. Nadal troszkę brakowało dołu, jednak brzmienie stało się cieplejsze i okrąglejsze, nie tracąc przy tym wyrazistości. Grałem tak przez w przybliżeniu następne dwa lata, wykorzystałem go nawet do jeszcze jednego nagrania, po czym musiał ustąpić pola swojemu następcy, czyli Malinkowi, którego mam do dziś. Jednak wspominam go miło - szczególnie jako fretlessa. Może dlatego, że jego bezprogowego wcielenia użyłem do nagrania jeden z najpiękniejszych utworów, jakie miałem okazję nagrać w całym moim życiu.

Nexx - One Tide One River

Podsumowanie czyli zady i walety:

Cort Action Bass V to po prostu niedroga piątka. Nie znaczy to, że jest to kiepski instrument - za swoją cenę oferuje sporo: komfort, niezłą jakość (jeśli nie liczyć stopu użytego do wytworzenia progów) i przyzwoite brzmienie. Jednak jeśli chcesz tani, uniwersalny bas, Cort oferuje w podobnej cenie coś według mnie lepszego: bardzo uniwersalny model GB-35. Ale jeżeli masz już Actiona, najlepszym pomysłem będzie... odprogowanie go. Bas zyska nowe życie, a Ty otrzymasz zaskakująco śpiewnego, przyjaznego fretlessa.

Plusy:

- cena
- niska masa
- niezłe brzmienie, szczególnie po odprogowaniu

Minusy:

- mało solidnego dołu (przynajmniej póki są progi)
- kiepskiej jakości progi

Czym go wozić:

To tani bas, używany głównie przez początkujących basistów, a tacy jeżdżą przeważnie komunikacją miejską. Tak było i w moim przypadku - i nie ma się co przejmować, nie jest to instrument, którego strach włożyć w miękki pokrowiec, zarzucić na plecy i wskoczyć w autobus czy tramwaj. Jeśli jednak masz taki bas, nie potrzebujesz lepszego, za to rozważasz zakup auta - spokojnie możesz wrzucać Corta do Matiza czy Seicento. Nie sądzę, by się obraził.

niedziela, 3 listopada 2013

Spacerkiem i rowerkiem: Minimix pozastołeczny czyli zamojskie trupy

Dzień dobry.

Przyszedł listopad i rzeczywiście można zaobserwować masowy opad liści. Jako, że kończy się nam weekend tradycyjnie poświęcany przez ludność na tzw. grobing, stwierdziłem, że pora na kolejny miksik, który w znacznej mierze jest niczym innym, jak prezentacją trupów zalegających na ulicach. Tym razem jednak trupy zostały złowione poza miastem stołecznym.

Pod koniec lata nieco bywałem poza stolycą. Najważniejszy wypad (o którym już tu pisałem) łączył się ze srogim wykonem w malowniczym Zamościu, jednak najpierw pozwolę sobie uskutecznić drobniutki wstęp pod postacią dwóch pieszczących oko widoczków ustrzelonych pod Warszawą.

Kupujemy złomy. Ja też bym kupował.

Save Saab, vol. 1587. Na co dzień ten piękny egzemplarz 9000 mieszka w samym centrum Warszawy, ale upolowany został w Wieliszewie. Pozdrowienia dla Marka J.
Po tym skromnym ale jakże smakowitym hors d'oeuvre pora przenieść się na wschód.

Zaraz za Lublinem można było zaobserwować śliczną 205 na czarnych. W ogóle w tamtych rejonach dwieściepiątek jest sporo

A tu już Zamość. Ktoś gdzieś niedawno komentował, że to jego ulubiona wersja Samuraia

A to nie wiem, czyj ulubieniec. 2-drzwiowe, 2-osobowe pseudo-coupe oparte na ramie i mechanizmach terenowej Vitary, LOLWUT

Napis na skrzyni głosi: "Wróciłem do Zamościa, szukam pracy"

Normalny dejli drajwer od lat, bardzo dobrze

Wygląda na jeżdżoną - pytanie tylko, kto naplamił

PKS Zamość i stacja kontroli pojazdów.

H9 ewidentnie jeszcze jeżdżą, Neoplan  DAB i to niebieskie (niechże mnie ktoś oświeci Leyland) raczej wrastają

Jelcz jak najbardziej w czynnej służbie

Co prawda nie taki unikat, jak jedynka, ale też już jaktajmer. Jeździłbym

Creme de la creme, zdecydowanie najpiękniejszy zamojski strzał. Nic się nie zgadzało, wszystko krzywo. Pysk był już na Złomniku

Ktoś normalnie jeździ sobie Fiestą z lat 80. i się nie przejmuje. I słusznie.

Ktoś inny na co dzień upala Mazdę 323 BF, czyli lata '85-'89. Stan na oko salonowy. I jeszcze słuszniej.
I to już wszystko jeśli chodzi o upolowane przeze mnie przykłady zamojskiej motoryzacji. Kilka innych niestety mi zwiało (ładny Kredens, jeszcze ładniejszy Borewicz na czarnych, absolutnie przepiękny biały BX Break ze starszym państwem w środku), inne (front przeraźliwego C124 i ładny stary Kaszlak na czarnej blaszce) pojawiły się już na Złomniku. Gdy znów będę się gdzieś wybierał na pewno wezmę aparat. Mam tylko nadzieję, że będę miał więcej czasu na polowanie.

Do najbliższego zatem.