środa, 27 stycznia 2016

Top 5: Premiumy, które mógłbym

Jak to mawiają, pomarzyć zawsze można. Nic to nie kosztuje, a do tego czasem w głowie może urodzić się jakiś sprytny plan (np. plan zatykania trąby). Jak to już kiedyś zauważyłem, bez marzycieli świat stałby w miejscu. A że ludzie poza sławą i pieniędzmi mają tendencję do fantazjowania o ruchomych pomnikach prestiżu własnego, postanowiłem przyjrzeć się tematowi i wybrać kilka samochodów tzw. segmentu premium, którymi nie wstydziłbym się poruszać. A nawet , jak podejrzewam, odczuwałbym sporą przyjemność.

To, co sądzę o wszelakich motoryzacyjnych premiumach, mówiłem (i pisałem) nie raz, nie dwa i nie piętnaście. W znacznej części przypadków uważam je za niewarte swej nierzadko abstrakcyjnej ceny, zaś prestiż jest dla mnie najmniej potrzebną cechą samochodu (i jakiegokolwiek innego przedmiotu uzytkowego). Ludzie, którzy mieliby tendencje do szanowania mnie bardziej na podstawie wehikułu, którym się poruszam, są akurat tymi, na których opinii zależy mi najmniej, a wręcz ich uznanie byłoby dla mnie sygnałem, że robię coś nie tak. Jednak i w tym segmencie są samochody, które zwyczajnie mnie łechcą. I właśnie pięć takich aut postanowiłem tutaj zgromadzić.

Dobór finalistów nie był zbyt łatwy. Są (tudzież były) wszak marki, które znajdują się na granicy premiumowatości i wielu z Was może stwierdzić że dwie pozycje nie powinny się tu znaleźć. Kierowałem się jednak czymś, co nie podlega jakiejkolwiek dyskusji, czyli moim własnym gustem. W związku z tym zabrakło kilku modeli, które premium zdecydowanie są (lub były w momencie prezentacji) i które bardzo cenię. Nie znajdziecie tu choćby żadnego BMW, choć "piątka" E39 jest autem świetnym i gdybym zrobił toptena, na pewno by się w nim znalazła. Jednak ze względu na jedno z założeń - tylko jeden samochód danej marki - top 10 nie miał szansy powstać.

Innym założeniem była względna współczesność wybranych modeli. Każdy z nich musiał być produkowany po 2000 roku (prezentacja i debiut rynkowy mogły nastąpić wcześniej). Powód jest prosty - wielbię stare żelaza i np. z Mercedesów prawie każdego sprzed 1990 biorę w ciemno, a ze współczesnych to już niekoniecznie. Ba - Audi z lat 80. podobają mi się bez większych zastrzeżeń. Ale dla większości to już graty, a tu musiało być premiumowo.

Dlatego jest.

Zapraszam.

5. Jaguar XF


Słabość do Jaguarów mam od lat. Oczywiście szczególnie do tych starszych. XJ z lat 70. to dla mnie wzorzec klasycznej elegancji. Dlatego gdy S-Type'a zastąpił XF, miałem nieco mieszane uczucia. Jednak po przyjrzeniu się kilka razy (na żywo i z bliska) kilku egzemplarzom wątpliwości ustąpiły miejsca zachwytowi. To wciąż jest Jaguar - klasyczny, elegancki a jednocześnie sportowy. Tyle, że nowoczesny. Do tego zbiera nieporównywalnie lepsze opinie niż modele z ubiegłego wieku. Co ciekawe, w tym jednym przypadku chyba wolałbym sedana niż kombi. I nie chodzi tylko o stylówę - kombiacz ma oczywiście idiotycznie zabudowane boki bagażnika, co drastycznie zmniejsza jego szerokość, zaś do do kufra sedana chyba byłaby szansa zmieścić bas.

XF to wóz dla ludzi z kasą i klasą. Ci, którzy mają tylko kasę, raczej wybiorą Audi.

4. Saab 9-3 SportKombi


Pierwszy z kontrowersyjnych wyborów. Po pierwsze - nie każdy zalicza markę Saab do segmentu premium. Po drugie - dla wielu 9-3 drugiej generacji to jedynie rebrandowana, ciaśniejsza Vectra C w innym opakowaniu (co nota bene jest półprawdą, czyli po polskiemu bzdurą). Po trzecie - Saaba już nie ma. Kto umarł ten nie żyje, zdechł pies, sayo-NARA.

No ale kurdeż.

Po pierwsze - Saab od lat był "czymś więcej". Oczywiście przede wszystkim był czymś innym, ale w tej inności był szyk. Smak. Jakość. Choćby najlepsze fotele, w jakich można było usiąść. Koniec, kropka. Jechałem paroma Saabami w życiu (w tym dwa prowadziłem) i lepszych foteli po prostu nie znam. Oczywiście do tego "czegoś więcej" można dorzucić słynne uturbione czterocylindrówki, nietypową ale zaskakująco logiczną ergonomię i jakże często podkreślaną przez fanów lotniczą proweniencję marki (KASZLUmarketingowybełkotKASZLU), ale to fotel jest tym, co masz pod zadem i plecami, i to za jego pośrednictwem łączysz się z resztą auta. Po drugie - tak, Generał Motors narzucił Szwedom podzespoły Vectry C, ale ci wzięli je, po czym przerobili po swojemu. I dodali oczywiście swoje silniki. Po trzecie - co z tego, że Saaba nie ma? To tylko czyni jego modele materiałem na klasyki.

Poza tym jest po prostu cholernie fajny.

3. Volvo V70/XC70



Tak, wiem, po jednym modelu poszczególnych marek, bla bla bla, yadda yadda. Tak, sam to ustaliłem i sam przedstawiłem to na piśmie. Rzecz w tym, że a) nie zwiększam sztucznie liczby miejsc w zestawieniu, b) XC70 to zasadniczo V70 na koturnach. I oba są świetne. Co prawda nie jest to już klasyczna, tylnonapędowa cegła z mieszkalnym bagażnikiem, ale to wciąż kawał solidnego żelaza o galaktycznym stopniu praktyczności, przyozdobionego świetnym szwedzkim wzornictwem. I nieważne tu, że przedstawiłem na zdjęciach samochody z dwóch kolejnych generacji - obie są fantastyczne. Obie mają doskonałe, długowieczne rzędowe piątki (zarówno benzynowe, które zresztą dobrze znoszą elpegie, jak i diesle), obie łykną dowolną ilość sprzętu i obie są doskonałym miejscem do bezstresowego spędzania wielu godzin.

A że Volvo to dla wielu takie pół-premium? Nie mogłoby to obchodzić mnie mniej.

2. Mercedes W204 (C-klasa) kombi


W przypadku W204 i zajmującego 3. miejsce V70/XC70 miałem zagwozdkę dotyczącą kolejności. Wszak to Volvo dysponuje cechami, które cenię najbardziej: sprzętoprzyjazny bagażnik, nieziemska praktyczność, relaksujący komfort oraz ułatwiające długoletnią eksploatację trwałość i serwisowalność. Mimo tego wszystkiego finalnie Mercedes ląduje wyżej.

Dlaczego?

Po pierwsze - tym modelem niemiecka marka wedle opinii wielu Ludzi, Którzy Się Znają, powróciła do swej starej, dobrej (czyli najwyższej) jakości. Po drugie - to zestawienie premiumów, a Merc jest jednak bardziej bezdyskusyjnie premium niż Volvo (bez względu na to, jaka jest moja prywatna opinia na ten temat, a jest taka, że mam to w serdecznym gdziesiu). Po trzecie - RWD. Tak, odkąd jeżdżę Skanssenem zacząłem doceniać przyjemność prowadzenia dużego auta z pędzonymi zadnimi kołami. W małym samochodzie nie ma to aż takiego znaczenia, w dużym jednak różnica jest. Przynajmniej dla mnie. Po czwarte - C-klasa wygrywa jedną, urągającą zdrowemu rozsądkowi wersją: C63 AMG. Abstrahując od osiągów, zadam Wam tylko jedno pytanie: czy kiedykolwiek go słyszeliście? Jeśli nie, marsz na YouTube'a oglądać filmiki. Z DŹWIĘKIEM. Brzmienie mercedesowskich V8 to koncentrat testosteronu. Od soundu wydechu tego auta moim włosom na klacie rośnie broda. Raz stanął taki obok mnie na światłach. Jeszcze długo po tym, jak ruszył, zostawiając resztę świata daleko z tyłu, moje sutki nabrzmiałe były rozkoszą.

I ten AMG dostępny był w kombiaczu. Który zresztą, nawet w "cywilnej" wersji, wyglądał wyśmienicie.

1. Lexus IS Sportcross


Zwycięzca mógł być tylko jeden. I tylko w przypadku tego auta od początku wiedziałem, które miejsce zajmie.

W zasadzie tylko dla niego zrobiłem całe to zestawienie.

Pierwsza generacja Lexusa IS to był cios. Fantastyczny design połączony z genialną wręcz precyzją wykonania i niezawodnością gniótł bardziej popularnych konkurentów, przeżuwał ich i wysmarkiwał kolektorem wydechowym. Widać było, w kogo celowali Japończycy. Niewielki, zwarty, tylnonapędowy sedan o wyraźnie sportowym charakterze ewidentnie miał ochotę podgryźć BMW serii 3. Czy udało się, czy nie - to rzecz drugorzędna. Pierwszorzędną zaś jest to, jak bardzo to auto w nieco później zaprezentowanej wersji kombi (nazwanej SportCross) trafia w moje gusta. I jak bardzo go chcę.

Zgoda - SportCross nie jest tak genialnie narysowany, jak sedan. Do tego trudno nazwać go pełnoprawnym kombiakiem - to raczej coś w rodzaju większego, przedłużonego hatchbacka. Mimo tego zwiększona praktyczność tego nadwozia stawia go wysoko nad sedanem, poza tym szerokość bagażnika za nadkolami (moda na kretyńskie zabudowanie całych boków przyszła nieco później) daje sporą nadzieję na zmieszczenie basu w futerale. Natomiast wnętrze, a przynajmniej pasażerska jego część, jest takie samo w obu wersjach. I w obu znajdziemy ten sam absolutnie genialny zestaw wskaźników, na widok którego moje ślinianki osiągają stan całkowitego osuszenia w ciągu kilku, maksymalnie kilkunastu sekund.

Podsumujmy: doskonale wykonana, niezawodna tylnonapędówka z rzędową szóstką pod maską, genialną stylistyką, fenomenalnym wnętrzem i bagażnikiem, do którego wejdzie bas - czego potrzeba więcej, by wygrać?

Do tego to materiał na klasyka. Konesowałbym. Codziennie i wszędzie.

piątek, 22 stycznia 2016

Spacerkiem i rowerkiem: bierz lagie i skocz na Pragie

Mamy piątek, weekendu początek - cóż zaś jest lepszym sposobem na spędzenie piątkowego wieczoru, niż wygodne zalogowanie ciałokształtu na wybranym, służącym do tego celu meblu i wchłonięcie nerwem wzroku kolejnej porcji tlenku żelaza oraz zieleniejących gdzieniegdzie roślin klasy BryopsidaPorzućcie zatem zgubne myśli o socjalizacji, w szczególności zaś połączonej z intoksykacją, i udajcie się ze mną na złomologiczną eksplorację tej ze stołecznych dzielnic, która według wielu jest właśnie tą, która najlepiej zachowała prawdziwy, warsiaski charakter, czyli na Pragę.

Pardąsik, na Pragie.

Zapraszam.

Na pierwszym tle dziura, na dalszym - blok, w którym ongiś mieszkałem

Ten Skorpion już raczej nie użądli

O, przedlifcik, dawno nie widziałem

"A, zajrzę, ale raczej nie znajdę nic ciekawego"

Rzeczywiście, niezbyt interesująco

Z Niemiec do USA do Polski

TRZEPAŁA ZOŚKA DYYYWAN

O, Ka na czarnych!

Ależ bym zrobił test bagażnika. Całej reszty też.

+ 666 do prestiżu

Na podwórku przy ul. Małej, uznanej za przedwojenną Warszawę w pigułce, WITa Baldwinka

To pod plandeką na trzeciego VW mi raczej nie wygląda.

ZDZISIEK, COŻEŚ DEBILU KUPIŁ, MÓWIŁEM ŻEBY GOLFA BRAĆ

Opony się wykrwawiły

Wizualnie zostawiłbym jak jest

W takiej Nysie to rzeczywiście Adventure - czasem coś odpadnie, czasem wybuchnie...

Właściciel zapewne poszedł po kredyt na lakierowanie na jakiś prestiżowy kolor

Skoro jesteśmy przy VAG-ach - takim bym mógł.

Fakt, że oba te modele wytwarzano w podonnych latach, to niezły mindfuck

Na pożegnanie - Podwójna Szóstka. Szkoda, że nie potrójna. Byłoby jak znalazł.
W następnym odcinku - bardziej południowe rejony prawobrzeża.

Dobranoc i polecam się na przyszłość.

niedziela, 17 stycznia 2016

Basowisko: azjatycka moderna

Tak, jak przewidywałem, niestety nie zapowiada się na razie na intensyfikację wpisów. Nawał obowiązków zarówno zawodowych jak i rodzinnych sprawił, że od ostatniego wpisu upłynęły już prawie dwa tygodnie. Czytałem gdzieś, że "aby być odnoszącym sukcesy blogerem, trzeba codziennie zamieszczać wpis". Jestem ogromnie ciekaw, kto utrzymuje autora tych słów. Ponadto fakt, że nie pamiętam, który z "odnoszących sukcesy blogerów" poczynił ową obserwację, co w zasadzie może być wskaźnikiem jakości jego codziennych wpisów.

Przejdźmy jednak do meritum, czyli mięska (ewentualnie, jeśli nie jadacie mięska, smakowitej zieleniny) na dziś.

Jak zapewne niektórzy z Was mogli zauważyć, nazwa tego bloga brzmi "Basista za Kierownicą". Czyli przede wszystkim basista, dopiero w drugiej kolejności kierowca. Gdyby było odwrotnie, pisaninę swą uskuteczniałbym pod szyldem "Kierowca Któremu Zdarza Się Plumknąć Coś Na Basie" lub coś w ten deseń. Mimo tego, wpisy motoryzacyjne zdecydowanie przeważają tu nad muzycznymi. Trudno będzie odwrócić tę tendencję - eventów motoryzacyjnych (nawet jeśli ograniczymy się jeno do starych trupów) jest nieporównywalnie więcej niż basowych, a i wbrew pozorom o jeździdło do testów jest łatwiej niż o basetlę. Tym razem jednak się udało i w me ręce na kilka dni trafiło coś, co ma grube struny, gryf i nie jest żadnym z mych opisywanych już tu instrumentów.

Yamaha to dobrze znana i dość ceniona firma zajmująca się... w zasadzie wszystkim od motocykli po fortepiany. Fiestka, która swego czasu była w mej rodzinie miała silnik skonstruowany przez inżynierów Yamahy. Sam miałem dwa basy tej firmy i wspominam je bardzo miło. Miałem okazję też wziąć w łapy sporo innych instrumentów tej firmy i muszę przyznać, że zdecydowana większość z nich trzymała poziom - przynajmniej w swej klasie cenowej. Z tym większą ciekawością pochwyciłem jedną z budżetowych (choć nie najniżej pozycjonowanych) piątek tej firmy - model RBX 375.


Seria RBX została zaprezentowana w 1987 roku jako oferta dla utapirowanych fanów Europe. Bas był wyględny (wedle ówczesnych standardów), przyzwoicie wykonany i, co ważne, niedrogi. Od tamtej pory seria przeszła około sryliona ewolucji, zawsze jednak pozostając we w miarę rozsądnych rejonach cenowych. Obecnie wszystkie znaki na ziemi, niebie i w internetach zdają się wskazywać, że RBX-y są powoli wycofywane i zastępowane serią TRBX (hybryda RBX-a i TRB - niezbyt piękna, ale nawet nienajgorsza, grałem przez chwilkę), jednak masa egzemplarzy z tej linii zalega jeszcze w sklepach, nie mówiąc o rynku wtórnym. Modele 374 i 375 są zaś jednymi z najpopularniejszych (i najmłodszych) przedstawicieli serii. I właśnie na takiej piąteczce miałem okazję odrobinę sobie pograć.

Patrząc na RBX 375, szczególnie w czarnym kolorze, trudno oprzeć się wrażeniu, że model ten projektowany był z myślą o miłośnikach dość nowoczesnych i raczej mocnawych brzmień. Dość charakterystyczny kształt korpusu i główki jest dodatkowo wyostrzony przez specyficznie ukształtowane wycięcie pod ramię. Całości dopełnia lakierowany na matową czerń tył gryfu i... dziwaczna plastikowa nakładka na główce. Być może ma ona na celu przypominać przetłoczenie, które znajdowało się na główkach wczesnych RBX-ów, jeszcze z rzędowym układem kluczy. Nie wiem, nie znam się zarobiony jestem - tak czy inaczej, pomysł jest nieco bezsensowny. Sam kształt to oczywiście kwestia gustu (sam obrys główki jest według mnie akurat niebrzydki), ale zastosowanie plastikowej nakładki nie jakiegokolwiek praktycznego uzasadnienia, a i efekt jest nieco wątpliwy. Ogólnie całość sprawia w pewien sposób nieco plastikowe wrażenie (szczególnie w innych, metalicznych kolorach) i w tej kwestii przypomina nieco Music Mana Bongo. Oczywiście Yamaha wygląda od niego lepiej, co samo w sobie nie jest szczególnym osiągnięciem. Wszystko wygląda lepiej niż Bongo, łącznie ze świeżo wytworzoną zawartością pieluchy Młodzieża.


W przeciwieństwie do ewidentnie nowoczesnej stylówy, sama konstrukcja jest ze wszech miar klasyczna: do olchowej deski za pomocą czterech śrub przykręcony jest klonowy gryf wyposażony w palisandrową podstrunnicę o 24 progach. Elektronika jest co prawda nieco mniej tradycyjna, ale nie ma w niej nic nietypowego - dwa pasywne humbuckery o odkrytych nadbiegunnikach przekazują sygnał przez dwudrożny aktywny układ umożliwiający podbijanie i obcinanie niskiego i wysokiego pasma. Przyzwoite wrażenie robi solidny mostek typu quick release, czyli z nacięciami umożliwiającymi szybszą zmianę strun.

Niestety wrażenie wywierane przez jakość niektórych detali nie jest już tak solidne.

Zdecydowanie największym minusem są progi, a konkretnie ich krawędzie, które zwyczajnie wystają poza brzeg podstrunnicy. Co prawda mówimy tu o ułamkach milimetra, ale i tak możliwość skrobania się po palcach dość ostro zakończonym metalem nie jest najprzyjemniejszym doznaniem, jakiego miałem okazję doświadczyć. Tragedii jednak nie ma - nie jest to poziom przy którym można się pokaleczyć (a i takie basy miewałem w rękach) a jedna wizyta u lutnika powinna trwale załatwić problem.

Kolejną wadą są klucze. Wyglądają co prawda nieźle a podczas zmiany strun kręcą się łatwo i gładko, jednak ta łatwość i gładkość okupiona jest słabym trzymaniem stroju. Byle dotknięcie powoduje konieczność poprawy strojenia.

Na minus zaskakują także detale, które w założeniu miały służyć do poprawy komfortu gry, konkretnie zaś ukształtowanie obudów przystawek. Posiadają one wycięcia, które zapewne miały służyć do wygodnego oparcia kciuka przy grze palcami. W teorii brzmi to pięknie, w praktyce jest jednak niewygodne. I to cholernie. Opuszek kciuka opiera się pod nienaturalnym kątem, brzeg przystawki wbija się w skórę znacznie bardziej, niż przy tradycyjnie uformowanej obudowie, całokształtu zaś dopełnia otwór na śrubę, którego krawędź w niezbyt subtelny sposób pieści naskórek.


Na szczęście całokształt solidności i ergonomii konstrukcji jest wyraźnie lepszy od kilku mniej lub bardziej irytujących detali. Całość zmontowana jest solidnie, gryf jest wygodny, zaś ukształtowanie korpusu pozwala na komfortowe ułożenie prawej ręki. Nic tylko grać (poprawiając co pewien czas strój).

Grajmy więc.

Na sucho Yamaszka brzmi całkiem zachęcająco - odzywa się dość żywo i wyraziście. Słychać, że zastosowane zostały drewna nadające się do budowy instrumentu. Oczywiście w basie z tej półki cenowej nie możemy oczekiwać wysokiej klasy, dobrze sezonowanych drewien, jednak nie znajdziemy tu nieszczególnie nadających się do czegokolwiek wynalazków typu agathis ani ślicznych jednak zupełnie "nielutniczych" gatunków w rodzaju ovangkolu. Jest tradycyjnie, niezbyt odkrywczo, ale zupełnie przyzwoicie.

Po podłączeniu jednak z tego drewnianego konserwatyzmu nie zostaje prawie nic.

Nie, absolutnie nie jest źle, szczególnie jeśli weźmiemy pod uwagę cenę basiwa. Jest za to... nowocześnie. Na wskrość. Może to zasługa umieszczenia humbuckerów i ich charakterystyki, może to elektronika kształtuje brzmienie nawet w zerowym położeniu potencjometrów equalizacji - tak czy inaczej brzmienie jest niemalże antytezą vintage'u. Przy grze palcami i - w szczególności - kciukiem słychać tu coś, co nazywam "piłeczką pingpongową" - sound jest twardy, sprężysty i wyraźnie skompresowany. Kompresja ta ma niestety swój minus pod postacią praktycznie zerowej reakcji na artykulacyjne niuanse. Dynamika gry na RBX-ie ogranicza się do spektrum ciszej-głośniej. Nie znajdziemy tu nawet śladu reakcji na artukulację, z której słynie choćby Jazz Bass. Za to sieknięta kciukiem Yamaszka zdecydowanie zdaje się zadowolona, zaś nawet przekręcenie potencjometru balansu całkowicie w stronę przystawki mostkowej nie powoduje utraty tłustości brzmienia (ważne jednak, by nie grać za mocno - przystawka jest mocno "mikrofoniczna"). Z drugiej strony soundomierz samej przystawki gryfowej jest nieco zbyt mało wyrazisty i "przymulony" - zdecydowanie lepiej jest używać obu naraz lub grać z przewagą mostkowej. Elektroniki nie warto za bardzo ruszać - podbijane częstotliwości nie brzmią zbyt naturalnie, szczególnie dół staje się zbyt "napompowany". Podbicie wysokich tonów może mieć sens, gdy struny nie są już pierwszej świeżości. Inna rzecz, że jeśli są zupełnie zdechłe nie pomoże już nic - na flakach dobrze brzmi jedynie Precel.

Podsumowanie, czyli zady i walety:

Yamaha RBX 375 to specyficzny instrument. W słowie "specyficzny" nie kryje się jednak nic złego - w swojej klasie cenowej to zdecydowanie niezła propozycja, przynajmniej jeżeli szukamy basu o zdecydowanie nowoczesnym charakterze. Jeśli chcesz grać bluesa lub co bardziej klasyczne odmiany rocka, lepiej szukać dalej, ale jeżeli chcesz kostką lub kciukiem cisnąć dj0nty, ewentualnie grać nowoczesny popik paluchami - w tej cenie trudno o cokolwiek lepszego.

No i Młodzieżowi odpowiada, a to już mocna rekomendacja.


Plusy:

* wygoda gry (nie licząc nieszczęśliwie ukształtowanych przystawek)
* niezły sound, przynajmniej w kategorii "modern"
* dobra relacja ceny do jakości
* wyrazista stylówa

Minusy:

* jakość wykonania detali
* nie do końca przemyślane pomysły (np. wgłębienia w przystawkach)
* słabej jakości klucze
* nienajlepsza aktywna elektronika

Czym ją wozić:

Niedrogi azjatycki bas można wozić niedrogim azjatyckim samochodem. Dobrym wyborem będzie Kia Rio czy choćby poczciwy Lanos. Ale właściciel tego egzemplarza wozi go Fabią kombi - i też jest dobrze.

wtorek, 5 stycznia 2016

Spacerkiem i rowerkiem: w dzień targowy

Dzień dobry i witam w roku 2016.

Już w zeszłym roku mieliśmy przemieszczać się na latających deskorolkach (nazwy nie pomnę) a wszystkim miał rządzić Biff Tannen, ale jakoś nie wyszło. Choć z tym Tannenem może jeszcze się spełnić, tyle, że w realu nazywa się Trump.

Nie snujmy jednak apokaliptycznych wizji. Zamiast tego lepiej skupić się na czymś, od czego chyba najlepiej zacząć nowy rok - czyli na tłustym, soczystym rdzawym miksie.

Zeszłoroczny cykl miksów zamknęliśmy zwiedzeniem Bielan, które okazały się prawdziwą złomoskarbnicą. Tym razem udajemy się na drugą stronę Wisły aby zeksplorować inną bogatą w żelazo dzielnicę, czyli leżący na północnym wschodzie Warszawy Targówek. Zahaczymy przy tym o okolice, których mój obiektyw jeszcze nie widział. Tym razem jednak trasa będzie nieco chaotyczna - jako, że wiele dobrutek zostało ustrzelonych ładnych kilka miesięcy temu, najzwyczajniej w świecie nie pamiętam, gdzie dokładnie stały niektóre z nich, przez co fotograficzna marszruta może się momentami słabo zgadzać. Inna rzecz, że nie sądzę, by zbyt wielu z Was było tak trzepnięta na punkcie dokładności topograficznej, jak ja.

Zaczynamy na Bródnie, które w świadomości warsiawiaków (w tym mojej) funkcjonuje w zasadzie jako osobna dzielnica. I na pewno nie odkryłem nawet połowy tego, co można tam znaleźć.

Aby znów zaczął jeździć należałoby wydać sporo dukatów, HA HA HA HA HAAA

A w remont jego blacharki trzeba by było włożyć trochę florenów, HO HO HO HO HOOO

Cześć, jestem Bogdan

Takim PKS-em to bym mógł

Jeśli firma w której towary rozwozi się tym L300 poszukuje kierowcy, dajcie mi znać

Trzeba je kupować, póki są tanie. I póki jeżdżą.

Jeden z nich ostatnio dokonał żywota w wypadku. Wartość pozostałych pewnie pójdzie teraz w górę.

Wyciągnięty Z... nie wiem, z Freezera?

Jeszcze nie tak dawno marzenie większości Cytrynów i Gumiaków

Ktoś znalazł go pod choinką. I zostawił.

Wyciągnięty Z... no właśnie.

WTEM!!!
Z Bródna przeskakujemy na Zacisze. W sumie to dziwna okolica - spokojne uliczki, domki jednorodzinne, nowe szeregowce, ale nad wszystkim unosi się klimat pierwszej połowy lat 90. z jej estetyką narzuconą przez gusta właścicieli blaszanych szczęk i łóżek polowych. Można by było się spodziewać, że królować tu powinny W123 i W124, jednak... nie.

Wśród zieleni brodzi czy jakoś tak

Pan Grzyb z Panią Grzybową odjeżdżają

Bo ja wiem, czy takie zabawne?
 
Tak, pozostało się tylko upić.
Można zaryzykować twierdzenie, że teraz wygląda lepiej

Jak działa i zarabia na siebie to po co wymieniać?

No niestety. To, że aparat złapał ostrość na siatce, zauważyłem po zrzuceniu zdjęcia na komputer.

WTEM 2!!!
W następnej kolejności udajemy się przez Elsnerów na Targówek Przemysłowy.

A tam praktycznie nie ma niczego.

Przedlift na czarnych. One nadal się zdarzają.

Idealne koła do Kredensa. 
Jeśli mieszkasz w budynku przypominającym kurnik, możesz również kurnikiem jeździć.

Wycieczkę kończymy na Targówku Mieszkaniowym - osiedlu, które nigdy wcześniej nie budziło mojego zainteresowania. Ot, blokowisko jakich wiele, do tego kilka mrocznych okołocmentarnych uliczek i tyle. Jak się jednak okazało, rozumowanie to było błędne. Bo owszem, blokowisko - ale dzięki temu także parkingi. Bo owszem, ponure uliczki - ale co tam ludzie hodują za bramami!

Warto było zeksplorować. Oj, warto.

Jestem dziwnie spokojny, że nadal dzielnie dostarcza cebulę

Kiedyś bardzo podobały mi się te kołpaki.

Tu nie ma żadnych, ale i tak jest fajnie. Tzn. koszmarnie.

Tak skończyła chyba większość W123 T.

O sedany właściciele chyba bardziej dbali.

Skoro jesteśmy przy marce kojarzącej się z luksusem i splendiżem...

Pięknie wypłowiały

Jak nie lubię tuningu, szczególnie w przypadku klasyków, tak to wyszło fajnie.

Ale i tak bardziej przemawia do mnie taka estetyka

Chyba w Bieszczadach szczególnie je lubią

Kaszlak jest na sprzedaż. Tam zresztą stoi ich więcej.

Perfekcyjny transport dla hydraulika

Skoro to jest 309, to znaczy, że jest nowszy niż 308, prawda?

Dobre felgi.

Tu dla odmiany nie ma nic dobrego.

Duże ilości naraz prestiżu

Przyzwoicie utrzymana Baldwinka na czarnych to widok, który jeszcze się zdarza. Jeżdżąca, niezłamana Omega A to rodzyn klasy łojezu.

Nie ma Perły PRL-u bez BBS-ów.

Jeden wszedłby do drugiego

Dzięki maskującemu ubarwienia Tavria wpasowuje się w otoczenie pełne korposłużbowozów. Czytała Krystyna Czubówna.

Tego zamaskować się nie da.

...WHAT

Tyle w temacie pozbawionych pazura francuskich aut.

Wszystko się zgadza - cmentarz nieopodal to i trupa można znaleźć

Wizualnie zostawiłbym jak jest i pocisnął na Rajd Żuka

Na koniec - rzut okiem nad ogrodzeniem na podwórko konesera głębokiego DDR-u.

MATKO BOSKO KOCHANO.
Rok można uznać za zainaugurowany.

Dziękujemy i zapraszamy ponownie.