środa, 27 marca 2013

Śmignąwszy: Duży Pełzacz

Bąsuar.

Mamy końcówkę marca, początek wiosny, natura teoretycznie powinna budzić się do życia a podmuchy cieplejszego, pachnącego elektrycznością wiatru wywoływać radosny niepokój w lędźwiach. Tymczasem za oknem leży sobie śnieg poprzetykany lodem, zaś słupek w termometrze zatrzymał się tuż pod zerem i ewidentnie zabrakło mu mocy przerobowych co by ruszyć w dalszą podróż wzwyż.

W podobnych, tyle, że jeszcze sroższych warunkach (ok. - 10 w Rioooo, dżuma w Santa Feeeee) przyszło mi karnąć się Peugeotem 406 kombi ze znanym i lubianym silnikiem 2.0 HDi, od relacji z czego rozpoczynam nową serię, opisującą krótkie przejażdżki samochodami wszelakiemi.

Ale po kolei.

Jakieś dwa i pół roku temu, niedługo po zgonie Melodili, miałem okazję pojeździć przez weekend należącym podówczas do pewnego świetnego człeka (a mego dobrego znajomego) Peugeotem 406. Był to przedliftingowy sedan z benzynowym silnikiem 1.8, w absolutnie bazowej wersji wyposażeniowej (korbotronic, zegar zamiast obrotomierza i inne luksusy - z burżujskich wynalazków były tylko wspomaganie i radio) i najczerstwiejszym z czerstwych srebrnym kolorze, upstrzonym dość gęsto dołeczkami, które wskazywały na całkiem solidne gradobicie. Wyglądało to jak motoryzacyjny cellulit. Zostałem do tego ostrzeżony, że są pewne problemy z układem kierowniczym i przednim zawieszeniem (nie pamiętam co to dokładnie było).

Samo jeździdło było jednak - jak to czterystaszóstka - niebrzydkie, zaś wnętrze odznaczało się wysoce satysfakcjonującą przestronnością i relaksującą przytulnością zapewnianą przez obszerne, obite miłym w dotyku materiałem fotele. W ciągu weekendu zrobiłem nim ok. 170 km w trakcie których przekonałem się o jednym: był to najprzyjaźniejszy  w prowadzeniu samochód, jakim do tamtej pory jeździłem i jeden z najprzyjaźniejszych do dziś. Komfort jazdy był świetny - zawieszenie zostało zestrojone "po francusku" czyli ze zdecydowanym ukierunkowaniem na wygodę (ale bez amerykańskiej przesady) zaś fotele mógłbym mieć w domu. Dynamika podstawowego silnika nie powalała, jednak do normalnej jazdy całkowicie wystarczała - przy 150 km/h do których rozbujałem tę sporą kobyłę pozostało jeszcze sporo zapasu, ale wolałem nie przeginać ze względu na moje mizerne wtedy doświadczenie i nienajlepszy stan układu kierowniczego, który przy najechaniu na wybój lub wjechaniu w koleinę próbował być bardzo asertywny w kwestii kierunku jazdy. Nie miałem możliwości przetestować wielkości bagażnika i jego praktyczności (a szkoda - miałbym wtedy jakiś materiał wskazujący na to, czy basista może przeboleć niedostatki sedana w dziedzinie uniwersalności i możliwości powiększania wnętrza), gdyż był zawalony jakimiś papierzyskami, których zakazano mi ruszać. Jednak wnętrze okazało się być wystarczająco pojemne, by z tyłu kanapie umieścić dwa basy i niewielkie combo na 12" głośniku. Zużycie paliwa - zgodnie z przewidywaniami - nie urzekło zbytnio, ale przestronność i relaksujący komfort jazdy były tego warte. Nawet zużyte przednie zawieszenie nie zmieniało faktu, że Pełzaczem jeździło mi się świetnie i oddawałem go ze sporym żalem.

Niestety, nie zrobiłem mu żadnego zdjęcia - mogę jedynie zapewnić, że wyglądał jak zwykły, pospolicie srebrny, nieco zmęczony Peugeot 406 sedan w przedlifingowej wersji.

Zdjęcie za to zrobiłem czterystaszóstce innego mego kolegi (i - w tym wypadku - również wieloletniego współgracza). Niestety, również srebrnej - za to kombi, po liftingu i z najpopularniejszym chyba w Polsce silniku, z jakim ten model występował, czyli niezłym dwulitrowym dieslem HDi.

Zimą na stalówkach - jeśli kiedyś wiosna w końcu przyjdzie, znów pojawią się aluski z letnim obuwiem

W ostatnią sobotę graliśmy z mym szantowo-folkowo-coverowym zespołem w czcigodnym grodzie Wołominie. Pojechaliśmy tam w dwa samochody - oba kombiaki, z czego jednym był właśnie inkryminowany Pełzacz. Właściciel (i lider zespołu), z którym się zabrałem, zostawiwszy uprzednio Madzię pod jego domem, znając mą mało alkoholową naturę a samemu mając ochotę wychylić podczas grania browarek lub trzy, przystał na mą propozycję, że poprowadzę w drodze powrotnej.

Tak też się stało.

Najpierw jednak należało się spakować - zarówno w jedną jak i w drugą stronę. Tu w sukurs przyszedł zacnej pojemności bagażnik sporego kombi. Co prawda nie jest on równie przepastny jak choćby w legendarnym "baleronie" czyli Mercedesie W124 czy nawet nieco mniejszej Skodzie Octavii, ale i tak jest nieźle. Moja paczka 1x15 i główka weszły akuracik, bez konieczności kładzenia tylnego oparcia. Na to zmieściło się jeszcze troszkę sprzętu, w tym jeden z mych basów, za to drugi oraz kolumny mające służyć za nagłośnienie musiały już pójść na kanapę, gdzie zmieściły się bez problemu, mimo obecności fotelika.

Tak, wiem. Zdjęcie z Otomoto. Ale to TEN egzemplarz.
W drogę powrotną zabraliśmy się w takiej samej konfiguracji, tyle, że ze mną za kierownicą.

Pamiętałem, jak wygodnie siedziało się w starszej 406 - tu nie było inaczej... dopóki nie oparłem się mocniej, co zaowocowało lekkim huśtnięciem do tyłu. Okazało się, ze oparcie jest nadłamane w środku, co ponoć wcale nie jest jednostkowym przypadkiem jeśli chodzi o ten model. Drugą niemiłą niespodzianką było straszliwie zaparowane wnętrze, co skutkowało brakiem jakiejkolwiek widoczności. Kwiatki wyrzeźbione przez wiosenny mrozik (przyjazne -10 czy -12, niech cholera weźmie taki marzec) miały prawo się pojawić, ale zamglone szyby były już nieco słabszą sprawą - tym bardziej, że zamontowanej w tym egzemplarzu klimatyzacji opornie szło usuwanie zaparowania.

W końcu było coś tam widać i ruszyliśmy. Od razu zauważyłem, że przy delikatnym operowaniu gazem samochód... nie jedzie. Szczególnie na pierwszych dwóch biegach. Przyzwyczajony do Madzi reagującej na jakikolwiek nacisk stopy na pedał gazu (nawet mimo, że jej 73-konny silniczek nie jest agregatem do wciskania w fotel i nagłych teleportacji) musiałem chwilę przywyknąć do tego, że aby przyspieszać, należy śmielej operować prawą stopą. Jednak po odpowiednio głębokim wduszeniu gazu dynamika okazywała się być nader satysfakcjonująca - solidny moment obrotowy dwulitrowego HDi bardzo żwawo ciągnął niezbyt lekkie auto do przodu. Generalnie - zupełnie inna charakterystyka, niż w przypadku silnika benzynowego, jednak przyzwyczaić można się łatwo. Nieco trudniej przywyknąć do dość gumowato działającego przeniesienia napędu - sprzęgło i dźwignia zmiany biegów nie grzeszą precyzją i bez przyzwyczajenia momentami nieco trudno orzec, czy bieg wszedł, czy nie. Na szczęście pamiętałem podobne doświadczenie ze wspomnianego wcześniej benzynowego sedana i posiadającego wiele wspólnych mechanizmów z 406 Citroena Xantii, którym też raz się przejechałem (i zapewne również o nim tu napiszę - szczególnie jeśli wypali plan porównania go z innym, bardzo ciekawym egzemplarzem... ale o tym póki co cicho sza) więc problemu nie było.

Po takiej oto spokojnej i niedługiej podróży dotarliśmy na miejsce, gdzie przepakowałem mój sprzęt do Madzi i ruszyłem, lekko odzwyczajony od jej żywszych reakcji na gaz, mniej relaksującego charakteru i przede wszystkim niższego komfortu.

Tak - egzemplarz już ma nowego właściciela
Wcześniej miałem okazję pogadać nie raz i nie dwa z posiadaczem owego Pełzacza na temat jego  radosnych doświadczeń z czterystaszóstką. Niestety - nie wszystkie są radosne... Przede wszystkim problemem jest głupiejąca elektronika. W tamtych latach wyroby koncernu PSA zaczęły być wyposażane w multipleksową instalację elektryczną i takową, wraz z komputerem BSI, otrzymał po lifcie Peugeot 406. I szybko elektronika zaczęła sprawiać kłopoty... Na porządku dziennym jest gasnące podświetlenie tablicy rozdzielczej, nie działające wyświetlacze itd. Wiele egzemplarzy ma też podobno problemy z szybko przepalającymi się żarówkami reflektorów. Ponoć pomaga... włączenie ich na 10 sekund przed włączeniem silnika. Tak czy inaczej - problemy z elektroniką stały się również udziałem mego kolegi. Na szczęście były to najpoważniejsze problemy z jego Peugeotem. Mechanicznie samochód okazał się być solidny. Szczególnie cieszy bezawaryjnie działający silnik - diesle HDi zasłużenie cieszą się dobrą opinią, szczególnie starsze wersje z prostszym, trwalszym osprzętem. Silnik ów do tego poza niezawodnością zapewnia niezłe osiągi i cieszące kieszeń zużycie paliwa na średnim poziomie ok. 6,5 litra na 100 km. Pochwalić można również zabezpieczenie antykorozyjne - ani w tym egzemplarzu ani w starszym sedanie rdza po prostu nie występowała.

Podsumowanie, czyli zady i walety:

Zadbanych Peugeotów 406 jest na rynku coraz mniej. Powiedzmy sobie szczerze - to francuskie samochody, czyli nie znoszą niefachowego serwisu. Ponadto kapryśna elektronika późniejszych egzemplarzy rzeczywiście może zniechęcać. Należy tez uważać na powszechne na naszym rynku zajeżdżone diesle - wyposażona we wtrysk common rail seria HDi, choć udana, jest jednak mniej trwała, niż praktycznie niezniszczalne silniki XUD, które zastąpiła (generalnie powiedzieć o jakimkolwiek współczesnym silniku, że jest mniej solidny niż XUD to tak, jak określić dowolny samochód osobowy jako mniej wytrzymały od czołgu). Tych drugich jednak już prawie nie ma na rynku - mimo ich niezwykłej trwałości kosmiczne przebiegi i zaniedbania eksploatacyjne zrobiły jednak swoje, zaś wciąż jeżdżących, zadbanych egzemplarzy właściciele po prostu się nie pozbywają. Bo i po co? HDi zaś, jak każdy nowoczesny diesel, jest wrażliwe na złej jakości paliwo i nieprawidłową obsługę. Rozwiązanie? Długo i wytrwale polować na dobrze utrzymany egzemplarz lub... zdecydować się na wersję benzynową. Też są dobre.

I warto pamiętać, że im sroższy wypas, tym bardziej schizofreniczna i złośliwa elektronika.

Plusy:

* wyśmienity komfort
* przestronne, przyjemnie wykończone wnętrze
* pojemny bagażnik (choć mógłby być nieco szerszy)
* oszczędne i dość dynamiczne silniki HDi, sensowne i niedrogie w obsłudze benzyny

Minusy:

* elektronika poliftingowych egzemplarzy - w najgorszych przypadkach może pod względem złośliwości równać się z poltergeistem
* dość delikatne zawieszenie
* na rynku przeważają słabo utrzymane egzemplarze (szczególnie w przypadku diesli), a zaniedbania mszczą się drogo

Co nim wozić:

To relaksujący, przyjazny w prowadzeniu samochód ze sporym bagażnikiem. Dla muzyka oczywiście lepsze będzie kombi, ale jeśli nie masz dużo sprzętu, sedan też będzie dobry. Do jego bagażnika (lub tylnego siedzenia) będzie pasować miękko, śpiewnie brzmiący fretless - np. któreś z bardziej klasycznie wygladających dzieł Nexusa - albo doskonale sprawdzająca się w jazzie Yamaha TRB. Do tego niewielki zestaw Edena lub SWR-a - i można jechać na sztukę ze składem grającym muzykę równie relaksującą i elegancką co to komfortowe auto.

À bientôt.

niedziela, 24 marca 2013

Bezczelna autopromocja: NARESZCIE

Po trzech latach (!) od pierwszego wejścia do studia.
Po niezliczonych przepychankach, poszukiwaniach wydawcy i rozczarowaniach.
Po przedłużającym się w nieskończoność, coraz bardziej męczącym oczekiwaniu...

W końcu jest.

Debiutancki krążek zespołu NIGHT RIDER - "Widzę Czuję Jestem".

Wydawnictwo MDM (to samo, którego nakładem ukazała się wcześniej płyta Night Rider Symphony), nr 0105.

Siódma (jeśli liczyć jedno koncertowe DVD to ósma, a jeżeli brać uwagę jedynie dostępne w "oficjalnym" obiegu wydawnictwa audio - szósta) płyta, w której tworzeniu brałem udział... i chyba najbardziej wyczekana.

Mam płytkę od wczoraj - w oficjalnym obiegu pojawi się jutro (czyli poniedziałek, 25.03.2013). Jest piękna. I piękne są na niej dźwięki. Troszkę więcej oficjalnych informacji w danym temacie pojawi się na dniach na naszej stronie. Zresztą już pewien czas temu narodził się klip promujący płytę - można obejrzeć go w moim pierwszym wpisie oraz na blogu mej Wybranki. Wkrótce ogłoszę jakiś mały, idiotyczny konkursik, w którym będzie można wygrać egzemplarzyk - jeśli ktoś lubi porządne rockowe granie z progresywnymi naleciałościami to zapraszam.

Najpierw jednak - na dniach - mała relacyjka ze śmignięcia zaprzyjaźnionym Peugeotem 406. Wszakże dawno niczym nie jeździłem...

Stej tjund.

poniedziałek, 18 marca 2013

Basowisko: Egzotyczny Majonez

I znów mnie tu długo nie było.

Powód - taki jak zawsze. Otóż posiadam coś, o czym wśród Nerdów z Piwnicy krążą mroczne legendy i podania, z gatunku takich, które zazwyczaj są przekazywane cichym, pełnym trwożnego szacunku głosem (jednak nie w tym przypadku, gdyż Nerdy komunikują się jedynie za pomocą ICQ i IRC-a; Gtalk jest dla lamerów). Czyli, skrótowo mówiąc, życie. Przytłoczon tymże zwyczajnie nie mam czasu na to, by destrukcyjnie wpłynąć na gospodarkę poprzez podrapanie się po mym z każdym dniem coraz bardziej geriatrycznym dupsku (o wpływ drapania się po wzmiankowanym elemencie rzeczywistości na makroekonomię pytajcie Wybrankę), a co dopiero na spłodzenie kilku idiotyzmów i wysłanie ich w cyberprzestrzeń. W tej chwili także przebywam chwilowo między jednym a drugim zapieprzem, więc będzie dość krótko.

Swego czasu wspominałem mą pierwszą Yamahę - model BBG5S. Było to nader zacne basiwo, zdecydowanie warte swej rozsądnej ceny. To, co je zastąpiło, było pozycjonowane o klasę wyżej a mimo to cena była jeszcze bardziej rozsądna... Pod warunkiem, że było się kupującym.

Gdy któregoś dnia zajrzałem do nieistniejącego już komisu muzycznego w al. JPII, oczy me popieścił wiszący tam akurat bardzo ładny basik pod postacią popularnego w naszym kraju (gdyż i w nim wytwarzanego) Mayonesa Be5. Instrumenty te bardzo mi się podówczas podobały (do tej pory uważam je za nader satysfakcjonujące estetycznie), choćby ze względu na znaczenie literki "e" w nazwie. Otóż oznacza ona "exotic", czyli pochodzenie ładnych drewien, z których instrumenty tej serii strugane są po dziś dzień. I choć zdobywana przeze mnie w późniejszych latach wiedza pokazuje raczej, że egzotyczne drewienka niekoniecznie nadają się na artefakt, którego funkcją ma być wydawanie dźwięków, ten egzemplarz (oraz Nexus, który zastąpił go po pewnym czasie) okazał się być nader trafionym nabytkiem. Gdyż owszem, kupiłem go. Za kwotę, która stanowi ok. 1/5 obecnej ceny nowego basu z tej serii.



Firma Mayones jest znana chyba każdemu polskiemu muzykowi. Jest to bodajże najsłynniejsza w naszym kraju manufaktura wytwarzająca gitary i ich lepszych braci, czyli basy. Ciekawe, w jakim stopniu na popularność wytworów tejże firmy ma wpływ ich godna uznania jakość, a w jakim - dość charakterystyczna nazwa. Ktoś kiedyś (oraz gdzieś) zauważył, że nazwać gitary "Mayones" to tak, jak nie trafić byka w dupę kontrabasem.

Ale nie o tym.

Będąc ciekaw, jakie niewystępujące na naszym kontynencie drzewka dokonały żywota aby ów instrument mógł powstać, zadzwoniłem do biura firmy Mayones i podałem numer seryjny znajdujący się z tyłu główki. Chciałem również upewnić się, czy nie mają zgłoszeń o skradzionych gitarach ich produkcji, gdyż cena była wręcz podejrzanie niska. Okazało się, że miewają takie zgłoszenia, ale na szczęście żadne nie dotyczyło Be5 o numerze 137. Również na podstawie tego numeru udzielono mi uprzejmej informacji, że głównym budulcem basu było amazaque (jak później się dowiedziałem - jest to odmiana ovangkolu), podstrunnica została wykonana z wenge (co zresztą widać od razu po bliższym przyjrzeniu się, gdyż jest to bardzo charakterystyczne drewienko), a gryf... przepraszam, zapomniałem. Gryf też był egzotyczny, do tego pięcioczęściowy. Co ciekawe, w tym egzemplarzu deska została polakierowana. Najwyraźniej lakier był dobry, gdyż wszystko razem brzmiało naprawdę miło i po sprawdzeniu organoleptycznym basiwo zostało zanabyte.


Po zakupie szybko przystąpiłem do intensywnej eksploatacji instrumentu. Rozpoczęła się ona całkiem nieźle - od nagrania demówki z zespołem Viridian, w którego szeregach spędziłem następnych kilka lat. Mayones na nagraniu sprawdził się bardzo przyzwoicie - bas było słychać wyraźnie, dobrze siedział w miksie i generalnie nie budził sprzeciwów u realizatora dźwięku, reszty zespołu ani słuchaczy. Brzmienie oczywiście odbiegało mocno od klasycznych przedstawicieli gatunku zwanego gitarą basową, czyli wszelkich fenderokształtnych - było dość nosowe, ze specyficznym środkowym pasmem i dość uwypukloną, nieco "oderwaną" górką - jednak całość zdawała egzamin. Basik szczególnie dobrze brzmiał przy mocniejszej grze palcami i kostką, fajnie odzywał się z kciuka, do  delikatnego grania oraz tappingu nadawał się za to nieco mniej.  Co ciekawe, Be5 to tak naprawdę... tańsza wersja Warwicka. Spójrzmy: te same drewna, identyczna elektronika elektronika (aktywne przystawki MEC i również aktywna dwupasmowa equalizacja tej samej firmy z możliwością przełączenia w tryb pasywny) , nawet mostek był warwickowski. Dlaczego zatem te same komponenty stosowane przez tego znanego niemieckiego producenta dają łącznie efekt, jakby bas był zrobiony z mielonego gównolitu, zaś germański wytwórca woła sobie za to dwa razy tyle co polski producent?...

Mayo służył mi dobrze przez jakieś dwa lata - w tym czasie zagrałem na nim sporo koncertów z czterema zespołami i nagrałem drugą demówkę, po czym, gdy okazało się, że znaleziony na Alledrogo Nexus może być mój, sprzedałem go bez straty... koledze z jednego ze składów (oprócz fletu poprzecznego i gitary bardzo sprawnie obsługującego w innym zespole również bas). I służy mu do dziś - kilka dni temu nagrał na nim większość linii na debiutancką płytę jego rockowego projektu.



Podsumowując, czyli zady i walety:

Powiedzmy sobie szczerze - Mayonesa z serii Be w takiej cenie, za jaką utrafiłem ten egzemplarz, po prostu nie znajdziecie. W takiej, za jaką sprzedałem koledze - też nie. Aktualnie przy odrobinie szczęścia można upolować za ok. 2000 zł. A bywają różne. Miałem w rękach kilka - ten był zdecydowanie najlepszy. Niektóre były niezłe, a dwa czy trzy brzmiały... penisowato. Czyli tak, jak niemiecki odpowiednik. Ale dobrą sztukę też można złapać. Z trudem, ale można. Po czym ją poznać? Podpowiem: te lakierowane są lepsze. Jeśli zatem lubisz nowoczesne, dość agresywne brzmienie - warto poszukać.

Plusy:

* specyficzne ale dobre brzmienie
* ładny kształt
* solidne wykonanie

Minusy:

* tradycjonalistów na pewno nie zadowoli
* trudno o naprawdę dobry egzemplarz
* nowe Mayonesy Be są zdecydowanie za drogie

Czym go wozić:

Kolega taszczy swojego Mayo w bagażniku niedrogiego, praktycznego, trwałego mechanicznie samochodu, którym jest Astra I kombi. I to w sumie idealny środek transportu dla tych instrumentów.

piątek, 1 marca 2013

Myślę sobie że...

...ta zima kiedyś musi minąć.

I chyba wkrótce minie. Mamy marzec, temperatura wzrosła do poziomu w którym gałki oczne przestają zamarzać, resztki śniegu zamieniają się dziarsko w błoto zaś na trawnikach (czyli o tej porze roku klepiskach) i chodnikach brązowieją wesoło przebiśniegi, podśmiardując i uśmiechając się lepko do podeszew.

A to oznacza, że niedługo zazieleni się, urośnie kilka... no, jakaś trawa urośnie zapewne. Nie wiem jak Wy, ale ja się na to cholernie cieszę.

Choć Madzia i na śniegu spisuje się dobrze. I nawet nieźle się z nim komponuje...


Tymczasem - jakoś tak na początku tego tygodnia - stuknęło jej 215 000 km.


Podejrzewam, że przy odpowiedniej trosce i w miarę pomyślnych wiatrach jest skłonna przejechać drugie tyle.

* * *

To tak tytułem tego (ale ładna aliteracja mi wyszła), że o Was nie zapomniałem.

Normalne (czyli - w przypadku tego bloga - z klasyczną normalnością nie widzące się nawet przez ścianę) wpisy już wkrótce.