poniedziałek, 17 czerwca 2019

Eventualnie: trzecia Persona

Na tzw. warszawskiej scenie graciarskiej funkcjonuje kilka mocnych ekip zajmujących się m.in. organizacją rajdów. Jest legendarne już Stado Baranów, które ostatnimi czasy działa dużo rzadziej, niż w latach minionych, jednak nadal każdy barański event jest niczym cios krzywym drążkiem Panharda prosto w mózg. Jest ekipa Rembertowiaków potrafiąca - jak mało kto - idealnie wykorzystać te nieliczne, wciąż pozostające fragmenty starej, nieco zapomnianej Warszawy. Jest również lubująca się w odkrywaniu Stolicy po kawałku Warszawa Inaczej, idealnie łączący turpizm z surrealizmem Miks Wielokołowy i specjalizujące się w motoryzacyjnej zgniliźnie Wrosty Ściany Wschodniej, które to trio współpracuje czasem w rozmaitych konfiguracjach, z których zresztą zazwyczaj wynikają rzeczy nader smakowite. I jest wreszcie zgrany duet Klasyki i Plastiki, znany ze skupianiu się na nawigacyjnych aspektach rajdowania. I ta właśnie ekipa po raz trzeci zorganizowała rajd o nader celnej nazwie Persona Ma Grata. My zaś pojechaliśmy w nim po raz drugi.

Start był malowniczo zlokalizowany w położonej gdzieś między Sochaczewem a Kampinosem Moto Przystani. Oczywiście nie bylibyśmy sobą gdybyśmy nie przyjechali jako jedna z ostatnich załóg.


Prawda, nie przeczę, jest co podziwiać.
 Jednakowoż po nas przyjechało jeszcze kilka innych ekip.



Większość była jednak już na miejscu.




Zaraz po dojechaniu na start okazało się, że pierwsza konkurencja odbędzie się jeszcze przed wyruszeniem w trasę. Otóż... trzeba było przejechać plan na papierze. Po prostu rejon, na którym załogi miały zmagać się z planem, został bez zapowiedzi zamknięty dla ruchu i zalany wartką rzeką sonicznego kału znaną wielu jako disco polo. Pozostało jedynie przenieść plan na, prawdaż, plan. I tu, niestety, w przeciwieństwie do planu jeżdżonego, Obywatelka Pilotka została sama na placu boju. Obecność Młodzieża, który zresztą niedługo wcześniej dopytywał się, kiedy znów zostanie zabrany na rajd, uniemożliwiła mi współuczestnictwo w tej części zmagań. Niestety - na jego czynny udział (lub przynajmniej względnie bezobsługową samobieżność) przyjdzie jeszcze poczekać kilka lat.


Wkrótce odbyła się krótka odprawa.


Pozostało jedynie przystroić rydwan numerem startowym i ustawić się w kolejce do wyjazdu.




Trasa bardzo szybko okazała się niezwykle malownicza. Itinerer wiódł przez niesamowicie wręcz urokliwe drogi biegnące a to przez las, a to przez kawałek pola, a to wśród łąk. Podziwianie widoków mogło momentami odciągnąć załogi od wykonywania zadań z trasy, czyli odnajdywania zdjęć (nam udało się ustrzelić wszystkie z wyjątkiem jednego) oraz spisywania wszystkich przejeżdżanych torów, mostów biegnących nad jakąkolwiek wodą oraz mijanych OSP. 


Zdarzały się również zadania, do których należało opuścić swój rydwan.




Poza zadaniami z trasy na uczestników czekał jeden pekap - dość wredny zresztą, gdyż dotyczący geografii i historii regionu. 


Polegliśmy na nim koncertowo. Być może dlatego, że próbowaliśmy podejść do tematu uczciwie. Wielu innych uczestników jednak postanowiło podeprzeć się mobilnymi pomocami naukowymi.


Kolejną pułapką była kilkukilometrowa dojazdówka. Przez naszą nieznajomość tematu czytania odległości podanych w kratkach wyniosło nas gdzieś na wieś kończącą się... bramą. Nie pozostało nam nic innego, jak tylko wykręcić w tejże bramie i spróbować jakoś dotrzeć na trasę. W efekcie pierwszy etap ukończyliśmy jako ostatni, dość długo po poprzedzających nas załogach.

Drugi etap był dużo krótszy, równie malowniczy, co pierwszy, i... niezbyt precyzyjnie opisany. Przynajmniej półgodzinne kręcenie się w okolicach Łasic (zanim w końcu zdecydowaliśmy się zadzwonić do organizatorów i dowiedzieć się, że rzeczywiście jest mały babol) poskutkowało zmęczeniem, rozdrażnieniem i spadkiem koncentracji na reszcie trasy. Ta zaś prowadziła między innymi... wałem przeciwpowodziowym. Zresztą zostaliśmy uświadomieni przez autochtonów, że jeżdżenie nim jest haram, co, biorąc pod uwagę, że stanowił on chyba jedyną drogę dojazdu do jednej z posesji, było dość ciekawym spostrzeżeniem.


Niedługo później, zgrzani i wymęczeni, wpadliśmy na metę.


Niektórzy już odjeżdżali.


Inni postanowili korzystać z uroków natury i zaczekać na wyniki. 




Te zaś zostały ogłoszone szybciej, niż większość uczestników się spodziewała. Jak się jednak okazało, również w wyliczenia punktacji wkradły się drobne błędy, co organizatorzy, chcąc niechcąc, musieli później odkręcać.


Trzeciej edycji rajdu Persona ma Grata nie mogę ocenić jednoznacznie. Z jednej strony - niesamowicie wręcz urokliwa trasa, w której ułożenie organizatorzy niewątpliwie włożyli sporo wysiłku. Z drugiej - błędy i bezsensowny pekap geograficzno-historyczny. Błędy jednak mogą zdarzyć się każdemu, KiP-y zaś znane są z bardzo solidnego (i niebanalnego) podejścia do nawigacyjnej strony rajdów, dlatego niewątpliwie zgłoszę się na kolejną robioną przez nich imprezę.

Mam tylko nadzieję, że plan odbędzie się na drodze. I że nie będzie aż takiego skwaru.

1 komentarz:

  1. "zalany wartką rzeką sonicznego kału znaną wielu jako disco polo" - mam takie samo zdanie, co Ty. :) To samo sądzę o techno i dance, których nienawidzę. Nigdy nie będę słuchał komercyjnego dyskotekowego chłamu i innych brutalnych gwałtów na moim rockowym uchu. Natomiast to czerwone Volvo 240 jest świetne.

    OdpowiedzUsuń