piątek, 26 kwietnia 2013

Basowisko: Lakland

Salem alejkum, tudzież uliczkum.

Wiosna całkiem ładnie nam się rozpędziła - zieleni się tu i ówdzie, pączki masowo pojawiają się na drzewach (wczoraj i dziś zjadłem z pół kilo, jeśli nie lepiej - pyszne były, dziękuję, Wybranko) a temperatury osiągnęły całkowicie satysfakcjonujący poziom. Do tego piątek, perspektywa weekendu (i związanego z tym wyspania się), zwrot podatku, który pójdzie na naprawę nagłośnienia w Madzi oraz chwilowy brak większych stresów okołobytowych - wszystko to nastraja dość pozytywnie do życia. W takich warunkach można sieknąć jakiś miły wpis. A jako, że dawno nie opisywałem dokładniej żadnej basetli, pora to nadrobić. Tym razem po raz wtóry na tapetę trafi instrument, który nie był moją własnością, ale na którym mogłem pograć - a wręcz nagrać to i owo. Czyli w tym przypadku Lakland Skyline 55-02.

Jak już zapewne wiecie, niedawno wreszcie światło dzienne (oraz nocne - takie żarówkowe) ujrzała wreszcie debiutancka płyta zespołu Night Rider - "Widzę Czuję Jestem". Siekliśmy z tego powodu gromki koncert (są już nawet zdjęcia), w związku z który urządziłem mały konkursik. Niestety - uczestnicy polegli na pytaniu, jakich basów użyłem do nagrania płyty... Wielu wiedziało o Arii (choć użyłem jej tylko w jednym numerze - "Smak wolności"), oczywistością był mój główny bas, czyli Alembic, dość łatwy do odgadnięcia był też Malinek (choć na zdjęciach ze studia dzierżę GMR-a szóstkę - jednak Malinek zażarł lepiej i to jego można usłyszeć w "Blisko Ty" i "Pamięci jak stary dom", przepraszam, Maćku S.), ale ostatni bas, choć jest w studyjnej galerii, nie był tu jeszcze opisany, skatalogowany i podsumowany, w związku z czym pozostał tajemniczym zjawiskiem. I dlatego czas to nadrobić.

Wchodząc do studia celem zarejestrowania dźwięków na większej ilości utworów warto wyposażyć się w odpowiedni arsenał brzmień. Nawet w ramach jednej płyty mogą być utwory, w których np. guma od majtek zabrzmi lepiej od gumki recepturki, garnek emaliowany - od aluminiowego itd. To samo tyczy się basu - oczywiście zakładając, że realizator jest ogarnięty na tyle, by wychodzić z założenia, że linie basu mają być słyszalne. Jako, że nasz realizator zdecydowanie należy do ogarniętych, stwierdziłem, że warto dopasować brzmienie do rejestrowanych dzieł. Szlachetna piątka była, tak samo, jak agresywnie brzmiąca czwórka "pod kochę" oraz fretless... Brakowało tylko "mruczka" - progowej piątki nie miażdżącej swą potęgą tak bezlitośnie, jak Alembic, mającej nieco łagodniejszy, troszkę bardziej uniwersalny charakter. Takiego basu niestety podówczas nie miałem. Miałem natomiast (i nadal mam) dobrych kumpli.

Najpierw jednak było nagrywane demo. Pracowałem podówczas w nieistniejącym już niestety skepie muzycznym o wiele mówiącej nazwie Bassment. Byliśmy wtedy jedynym oficjalnym polskim przedstawicielem popularnej za oceanem chicagowskiej firmy Lakland. Firma owa specjalizowała się (i nadal się specjalizuje) w bardzo przyzwoitej jakości gitarach basowych o dość klasycznych kształtach. Nie ma w ich ofercie basów 6-strunowych, nie ma konstrukcji NTB, nie ma też egzotycznych drewien, za to jest kilka ciekawych, mających na celu zwiększyć uniwersalność instrumentu rozwiązań dotyczących elektroniki. Sam byłem wówczas fanem Laklanda (nie tak wielkim, jak Alembica, ale zawsze coś) i stwierdziłem, że może przydać mi się dodatkowe brzmienie w studiu. Żeby zobaczyć, czy sound się sprawdzi, pożyczyłem ze sklepu bas, o którym myślałem, że będzie w sam raz do pewnego numeru. Był to pięciostrunowy model z azjatyckiej serii Skyline, najpopularniejsza chyba wersja 55-02. I rzeczywiście - był w sam raz.

Na tym po lewej nagrałem demo. Na tym po prawej nic nie nagrałem.
Konstrukcja tego bardzo miłego dla oka instrumentu była klasyczna - typowy bolt-on, czyli gryf przykręcany do korpusu. Jedynym odstępstwem od tradycji była menzura, wynosząca 35" (dość popularny w 5- i 6-strunowych basach zabieg mający na celu poprawić "zwartość" brzmienia struny H). Drewna również były dość klasyczne - jesionowa deska i klonowy gryf z klonową podstrunnicą (z premedytacją wybrałem ten egzemplarz zamiast wersji z palisandrem ze względu na jaśniejsze, bardziej wyraziste brzmienie). Przyjemnym akcentem był top z klonu wzorzystego pokryty bardzo klasycznym wykończeniem typu sunburst. Mniej konserwatywna była elektronika: przy gryfie znajdowała się przystawka typu J (czyli po prostu jazzbassowy singiel), przy mostku - humbucker a'la Music Man z rozłączonymi cewkami, obie zaś pasywne przystawki były połączone z trójdrożnym aktywnym preampem wyposażonym w możliwość przełączenia w tryb pasywny. Zamysł był taki, by model ten był jak najbardziej uniwersalny. I rzeczywiście - udało się.

W studiu do numeru, który nagrywałem na Laklandzie, użyłem samej mostkowej przystawki z równoległym ustawieniem cewek - w ten sposób brzmienie było najbardziej zbliżone do Music Mana StingRay, o co zresztą mi chodziło. Dzięki przesunięciu przystawki bliżej do mostka w stosunku do StingRaya można było uzyskać większą wyrazistość brzmienia, co bardzo mi odpowiadało. Niestety - nie odpowiadał mi brak "pazura", obecnego w dobrych egzemplarzach Music Mana. Lakland był po prostu grzeczny. Jakkolwiek nie bawiłbym się gałkami preampu, sound był po prostu "ułożony". Odłączenie aktywnej equalizacji i granie w trybie pasywnym nic tu nie pomogło - wręcz odwrotnie, ku mojemu zdziwieniu okazało się, że 55-02 brzmi lepiej z włączonym aktywnym preampem. Nie zrozumcie mnie źle - ten bas brzmiał naprawdę przyzwoicie. Ciepły, okrągły a przy tym zwarty dół, odpowiedni cios dolnego środka i ładna, wyrazista górka, nie tak oderwana od reszty pasma, jak w większości nowoczesnych basów - to wszystko są częstotliwości pożądane w dobrym instrumencie. Jednak... brakowało tu charakteru. Własnej osobowości wiosła. Pobawiłem się trochę ustawieniami - przy grze na obu przystawkach, z czego mostkowa rozłączona do singla, można było całkiem nieźle udawać Jazza, imitacja Music Mana też wychodziła przyzwoicie, natomiast sama mostkowa przystawka w trybie pojedynczej cewki grała bardzo ładnie, dużo cieplej niż mostkowy singiel w Jazz Bassie. Jednak własnego, rozpoznawalnego brzmienia tu nie było.

Gdy przyszedł moment nagrywania płyty, stwierdziłem, że mimo braku pazura brzmienie się sprawdziło - użyłem go wszak w jednym z łagodniejszych numerów. Niestety, Bassment już wtedy nie istniał - wiedziałem jednak, skąd zdobyć inny, jeszcze lepszy egzemplarz 55-02. Otóż posiadał go mój dobry ziom Bartozzi - jeden z najlepszych basistów w naszym kraju.

Co ciekawe, była to wersja Standard, czyli bez klonowego topu. Po prostu klonowy gryf z takąż podstrunnicą i 22 progami przykręcony do jesionowej deski, elektronika taka sama, lakier podobny (sunburst) tylko wzorzystego topu brak. A jakoś ten bas grał lepiej...

W studiu z Laklandem
Nagrałem na nim dwa numery - oba na mostkowej przystawce, tyle że w dwóch różnych ustawieniach. Spisał się dobrze. Znacznie lepiej niż egzemplarz ze sklepu. Z pewnością częściowo była to zasługa dopiero co założonych strun, ale generalnie ten egzemplarz jakoś bardziej mi odpowiadał. Wydawał się żywszy. Jednak główny zarzut pozostał ten sam: brak własnego wyrazistego charakteru...

Tak czy inaczej - utwory zostały zarejestrowane. I brzmią dobrze. A charakter? Musi być w samej muzyce. I w palcach.

Podsumowując, czyli zady i walety...

Lakland 55-02 to solidnie wykonany, bardzo uniwersalny bas. Kryje w sobie mnóstwo brzmień, dzięki czemu może mieć sporo zastosowań, jednak... ze względu na dość łagodny, pozbawiony wyrazistego pazura sound, najlepiej spisze się w popie, ew. we współczesnym jazzie. W rocku czuje się nieco słabiej, co nie znaczy, że nie da się go tam zastosować. Po prostu trzeba ukręcić odpowiednie brzmienie - i wybrać odpowiedni utwór. A że w łapach Bartozziego grzmiał okrutnie... No cóż - jest wiele basów, ale tylko jeden Bartozzi.

Plusy:

* solidne wykonanie
* uniwersalność (mnogość użytecznych brzmień)
* dobry preamp

Minusy:

* brak własnego wyrazistego charakteru
* dość wysoka cena

Czym go wozić:

To bas, który dzięki swojemu brzmieniu najlepiej będzie się czuł w samochodzie o łagodnym, spokojnym charakterze: Mercedesie W124 ("baleronie") lub opisywanym już przeze mnie Peugeocie 406. Wiem też że wożony był głównie Volvo V70 - i do tego auta pasuje idealnie.

poniedziałek, 22 kwietnia 2013

Eventualnie: Bassturbacja 2013

Dobry wieczór miastu, światu i internetu.

Koncert zgodnie z szumnymi zapowiedziami został sieknięty zaś jego efekty nadal dzwonią oniemiałej z zachwytu publice w uszach. Zyskaliśmy + 666 do rispektu oraz - 250 do słuchu. Czekając na peany pochwalne publikowane tu a w szczególności ówdzie pozostaje wrócić na Ziemię i zagłębić się w tak zwanym dniu codziennym.

Tynczasem znów nastał nam poniedziałek, o czym melduję z ubolewaniem. Na szczęście już się kończy, co można uczcić kolejnym wpisem - tym razem, jak zapowiedziałem na moim fanpejdżu (jestę celebrytą, mam fąpaża), mogącym u dowolnego basofila wywołać ślinotok tudzież priapizm.

Otóż jest sobie studio. Studio nazywa się 7, a konkretnie Studio 7. Mieści się ono spokojnie i bezkonfliktowo w Piasecznie, zaś rezyduje tam, gałą kręci i suwakiem suwa człek, którego wiedzy i doświadczenia podważyć się nie da. Człek ów jest również basistą - ponadprzeciętnym swoją drogą - oraz maniakiem sprzętu. Prawdopodobnie jest także kryptohipsterem, gdyż kocha wintydż (na szczęście tylko muzyczny i sprzętowy) i zna się na nim jak mało kto. Jako, że jest także człekiem uczynnym, co roku urządza w onym studiu spotkanko, na które basowa brać zwozi swoje sprzęta a w efekcie i tak wszyscy ślinią się do jego starych Fenderów...

Tegoroczne spotkanie odbyło się w ostatni weekend. Niestety moja sobotnia działalność koncertowa uniemożliwiła mi uczestnictwo w pierwszym dniu zlotu, który to dzień ponoć był bardziej mięsny, jednak i niedziela okazała się być całkiem soczysta. A wizualnie było tak:

Dominowały fenderokształtne - zarówno oryginały, jak i niejednokrotnie bardzo dobre japońskie kopie...

...były jednakowoż i takie rodzyny, jak m.in. 2 niszczące wszechświaty swym grzmieniem Rickenbackery...
...z których jednego schowałem sprytnie na statywie za swoimi basami ale nie zdołałem go niestety wynieść...


...niektóre basy brzmiały znacznie bardziej męsko, niż wyglądały...

...wszyscy byli porażeni ciekłym wintydżem...

...wyciągali ekierki by sprawdzić, jak krzywy jest mostek, który okazał się być prosty...

...a i tak wszystko pozamiatały basy Gospodarza.

Podsumowując - było srogo. Jedni klangowali, drudzy groovili paluchami, trzeci napierali kochą pod przesterem, pozostali po prostu tracili kontrolę nad zwieraczami śliniąc się przy tym i wydając interesujące dzwięki... Sam też zostałem połechtany - Ibanez zyskał aprobatę gospodarza ("daj mi go na chwilę, bo on mi się coś za bardzo podoba") zaś Alembic cieszył się uznaniem nawet wśród basistów wolących znacznie bardziej tradycyjne konstrukcje. Zresztą, w przeciwieństwie do Ibaneza, gościł na tej imprezie już nie po raz pierwszy - tak samo, jak Jazz i Malinek...

W zasadzie... nie bardzo jest o czym pisać. Taką imprezę trzeba przeżyć osobiście: wziąć do ręki kilka drogocennych basów, podpiąć się pod wysokiej klasy nagłośnienie, wypróbować ciekawe efekty, wysłuchać rad i sugestii Gospodarza, wreszcie wciągnąć solidny kawałek pizzy... Ale spokojnie - jeszcze będzie okazja.

Następna Bassturbacja za rok.

wtorek, 16 kwietnia 2013

Śmignąwszy: Hybrydowy Auris

Witam wszystkich słonecznie.

Dziś rozpoczynamy drugą pięćdziesiątkę nic nie wnoszących wpisów a zaczynamy ją z przytupem. Przytup jednakże jest cichutki, łagodny i przyjazny środowisku, gdyż mamy do czynienia z tulącą misie polarne, ratującą małe foczki i sadzącą drzewka nową Toyotą Auris Hybrid, czyli w megasuperekologicznej wersji hybrydowej.

Jak już to onegdaj jasno dałem do zrozumienia, nie mam za grosz zaufania do tych wszystkich nowomodnych ekotechnologii, których jedynym prawdziwym celem jest wyciągnięcie tłustej sałaty z kieszeni omamionych marketingowym bełkotem klientów. Nadmieniłem jednak, że robię wyjątek dla hybrydowych Toyot - obiło mi się tu i ówdzie o uszy, że pierwsze Priusy (wypuszczone w 1997 roku) nadal jeżdżą i mają się dobrze a ich baterie trzymają średnio ok. 80% wyjściowej pojemności. Czyli jest zacnie. Niestety nigdy  dotąd nie miałem okazji karnąć się żadną hybrydą - gdy zdarzyło mi się wracać z grania taryfą to jakoś nigdy nie podjechał Prius, a w konkursie polegającym na nakłonieniu hybrydowego Yarisa do rezygnacji ze spalania benzyny nie wziąłem udziału z powodów czasowych, więc gdy dowiedziałem się, że podobny konkurs, tyle, że dotyczący hybrydowej wersji nowego Aurisa, trwa do poniedziałku włącznie, nie mogłem sobie odpuścić. Załadowałem Jazza odzianego w półsztywny piankowy pokrowiec do Madzi (łamiąc tym samym dotychczas dotrzymywane postanowienie, że w ciepłe, słoneczne dni samochodu używam tylko do dojazdu na próby, koncerty i większe zakupy) i ruszyłem w kierunku najbliższego salonu Toyoty aby dokonać pierwszego na niniejszym blogu testu salonowej nóweczki.


Jak widać na załączonym obrazku, nowy Auris prezentuje się całkiem zgrabnie. Nie wywołuje jednak przyspieszonego bicia serca czy uczucia ciasnoty w bieliźnie - do tych celów powstał inny model Toyoty, a konkretnie opracowany wspólnie z Subaru orgazmiczny GT-86 (borzesztymój, jak ja chcę nim śmignąć). Auris Hybrid to, jak sama nazwa dyskretnie sugeruje, hybryda - ma być nowoczesna i ekologiczna, czyli grzeczna, choć przyznaję, że jej pyszczek ma nieco charakteru. Ogólnie - wrażenia wizualne można uznać za miłe.

Ważniejsze są jednak wrażenia z jazdy. A te były zaskakująco przyjemne, choć momentami dość nietypowe.

Kilka pierwszych kilometrów przejechałem jako pasażer - bardzo miła pani, która prezentowała mi samochód, towarzyszyła w jeździe i pilnowała, bym nie łamał regulaminu konkursu, zajęła najpierw miejsce za kierownicą, by pokazać mi, czym taką hybrydę się je. Siedząc na prawym fotelu mogłem kontemplować bardzo dobrą jakość wykonania wnętrza, przyzwoitą przestrzeń z przodu i nader przyjemny komfort resorowania, szczególnie w porównaniu z innymi współczesnymi konstrukcjami, które często sztywnością zestrojenia zawstydziłyby niejedną deskę. Po kilku minutach zamieniliśmy się miejscami i mogłem organoleptycznie zapoznać się z ultrahipernowoczesną technologią. Najpierw jednak... musiałem nauczyć się ruszać. W każdym "normalnym" samochodzie wystarczy przekręcić kluczyk w stacyjce (pamiętając przy tym, jeśli auto jest na biegu, o przytrzymaniu sprzęgła), wrzucić jedynkę (lub - w zależności od sytuacji - wsteczny) i ruszyć, a tu mamy małą procedurkę. Trzeba wcisnąć hamulec (sprzęgła nie ma, gdyż mamy do czynienia z bezstopniowym automatem CVT) a następnie przycisnąć przycisk "Start" znajdujący się po prawej stronie kolumny kierowniczej. I tu nie byłoby problemu - dwie krótkie czynności, dziękuję, jedziemy - ale nie znając jeszcze z własnego doświadczenia działania hybrydy i nie orientując się w znaczeniu niespotykanych w tradycyjnych konstrukscjach kontrolek można tak sobie tkwić, depcząc hamulec i dłubiąc w przycisku. Otóż w zasadzie nie ma żadnych symptomów wskazujących na to, że obudziliśmy hybrydkę i można ruszać. A można. Wystarczy puścić hamulec - i Toyota zaczyna cichutko toczyć się, napędzana silnikiem elektrycznym... To dość ciekawe wrażenie  - praktycznie nic nie słychać póki nie wciśniemy gazu. Jeżeli zrobimy to bardzo delikatnie... nadal będzie cicho. Po nieco bardziej zdecydowanym nadepnięciu w końcu budzi się silnik benzynowy - zwykła, nieprzekombinowana, niewysilona czterocylindrowa jednostka 1.8 o mocy 99 KM, które to parametry budzą nadzieję na długotrwałą eksploatację bez niemiłych przygód. Jej uruchomienie... też jest dość ciche. Jednak słychać, że coś tam pracuje - szczególnie podczas przyspieszania. A jest ono dość specyficzne. Otóż skrzynia bezstopniowa - jak sama nazwa wskazuje - nie posiada czegoś takiego, jak biegi. Przełożenie zmienia płynnie, utrzymując przy tym silnik w optymalnym w danej chwili zakresie obrotów. Niestety, oznacza to również lekkie opóźnienia w działaniu, szczególnie przy mocniejszym wciśnięciu gazu. Silnik najpierw wkręca się na obroty a potem... zostaje na nich, podczas gdy samochód przyspiesza. Robi to zresztą dość sprawnie, bardzo płynnie, ale nie daje przy tym żadnych powodów do ekscytacji. Można jedynie zabawiać się patrząc, jak wskazówka zamontowanego zamiast obrotomierza wskaźnika trybu pracy wspina się z zakresu "ECO" na "POWER", próbując sugerować, że chlorofil został zastąpiony tłuszczami wielonasyconymi i testosteronem. Wystarczy jednak zdjąć stopę z pedału gazu, a wskazówka opada z powrotem na "ECO" a następnie na "CHG", co z kolei przekazuje, że w danej chwili jesteśmy tak zajebiście ekologiczni, że jadąc produkujemy energię, którą z kolei są ładowane akumulatory. Od samej tej wskazówki moja ekoświadomość eksplodowała z rozkoszy.

Niestety, sama zielona ekstaza nie wystarczyła, by zostać mistrzem eco-drivingu. Po zakończeniu rundki,  mimo jazdy z prędkościami dość grzybowymi, komputer pokładowy wskazał średnie zużycie na poziomie 4,6 l/100 km, podczas gdy lider klasyfikacji osiągnął wynik 0,9... Nie wiem, jak on to zrobił. Podejrzewam, że stał w korku i przez 90% czasu korzystał tylko z napędu elektrycznego...

Tak czy inaczej - wrażenia z jazdy można ogólnie ocenić jako pozytywne. Nowy Auris jest bardzo dobrze wykończony w środku, ma komfortowe (ale nie bujające) zawieszenie, prowadzi się bardzo przyzwoicie - co prawda układ kierowniczy mógłby dawać większe wyczucie tego, co się dzieje z przednimi kołami, ale to chyba przypadłość wszystkich współczesnych konstrukcji z elektrycznym wspomaganiem, do tego jest ładny i ma przestronne wnętrze. Przyczepiłbym się w zasadzie tylko do typowej dla nowych samochodów słabej widoczności do tyłu - na szczęście lusterka są spore. Jeśli zaś chodzi o cechy osobnicze wersji hybrydowej - niewątpliwie jest to ciekawy wynalazek, pozwalający realnie zaoszczędzić paliwo. Co prawda obiecany wynik 3,7 l/100 km jest możliwy chyba tylko wtedy, gdy głównie stoimy w korkach, co pozwala na większe wykorzystanie napędu elektrycznego, lub mamy w zwyczaju poruszać się w sposób doprowadzający innych uczestników ruchu do szału, ale wynik mieszczący się w granicach 5 litrów w ruchu miejskim przy sprawnej jeździe jest jak najbardziej możliwy do uzyskania. Osiągi może nie powalają, ale powinny wystarczyć do sprawnego przemieszczania się. Jest to zdecydowanie samochód dla spokojnego kierowcy bez syndromu ceglanego buta.

Pozostaje kwestia ceny. Auris Hybrid na dzień dobry kosztuje ok. 84 000 złotych, co jest kwotą zbliżoną do wołanej za mocniejszego diesla, ja jednak jeździłem abstrakcyjnie wyposażoną wersją Prestige (PRESTIŻ! EKOLOGIA! BEZPIECZEŃSTWO!), której cena niebezpiecznie zbliżała się do 100 tysięcy... To nie są tanie rzeczy, proszę pana.

A, no i najważniejsze - wszak po coś wziąłem ze sobą bas. Po odbyciu przejażdżki wyciągnąłem go z Madzi i przymierzyłem do bagażnika innego egzemplarza Aurisa (też w hybrydowej wersji) stojącego w salonie. Nie wszedł.

Na szczęście niedługo do sprzedaży wchodzi kombiak - również dostępny jako hybryda.

Podsumowanie, czyli zady i walety...

Toyota Auris Hybrid jest droga. Nawet bardzo. Niestety, zawsze było tak, że aby oszczędzać, trzeba najpierw zainwestować. Na szczęście za tę cenę otrzymujemy sporo - a mając wybór między hybrydą a kosztującym 3400 zł mniej dieslem (co przy tych kwotach nie jest porażającą różnicą), brałbym hybrydę. A tak naprawdę gdybym miał taki pieniądz zrobiłbym remont w mieszkaniu, kupiłbym jeszcze ze 2-3 basy zaś resztę wydałbym na jakieś dobre, sprawdzone używane auto - ale to już kwestia preferencji. Jeśli masz gruby portfel, jeździsz spokojnie, lubisz misie polarne i wierzysz w globalne ocieplenie ale nie chcesz wywalać potwornej kasy na Priusa - warto zainteresować się hybrydowym Aurisem. Jest naprawdę dobry. Tyle, że jeśli masz tak gruby portfel to raczej nie jesteś basistą.

Plusy:

* realnie małe zużycie paliwa
* bardzo dobrze wykończone wnętrze
* komfort jazdy
* sporo miejsca w środku
* sprawdzona, solidna technologia

Minusy:

* cena
* niezbyt wielki bagażnik w wersji hatchback (kombi będzie wkrótce)
* słaba widoczność do tyłu
* nie jest to samochód dla entuzjasty prowadzenia

Co nim wozić:

Jakiś eko-bas zrobiony z drewna pochodzącego z ekologicznych plantacji. Lub w ogóle nie zrobiony z drewna, np. w całości grafitowy Status Stealth. Ale jeśli chcesz wersję z główką i masz zamiar wozić ją w bagażniku - poczekaj na kombi.

niedziela, 14 kwietnia 2013

Weekend rocznicowy, cz. 2

Guten abend.

Zgodnie z obietnicą - dziś kolejny wpis rocznicowy, sam w sobie będący pewnego swego rodzaju jubileuszem, gdyż już 50 raz wywnętrzam się na niniejszym słitaśnym blogasku.

Ale do rzeczy.

Otóż dokładnie rok temu - 14 kwietnia 2012 - zamieszkała z nami Madzia. Czyli Mazda 323P, silnik 1.3, rocznik 1997. Podówczas stan licznika wynosił nieco ponad 207000 km, aktualnie zaś wskazuje trochę powyżej 216, co oznacza dość skromny roczny przebieg wynoszący 9000. Nie jest to dużo, ale wystarczy, by dojść do konkluzji, czy nadal chcemy z Wybranką widzieć ją zaparkowaną pod naszymi oknami.


Chcemy.

Przez ten rok Madzia okazała się być sympatycznym, niedrogim w eksploatacji, niezawodnym jeździdłem. Wszystkie naprawy - łącznie z tzw. "zestawem startowym" - kosztowały nas jedynie ok. 1600 zł, z czego większość stanowiły rzeczy czysto eksploatacyjne, zużywające się co pewien czas i podlegające okresowym wymianom. Został wymieniony pasek rozrządu z pompą wody, do tego rozrząd został uszczelniony z przodu (od strony paska), są też nowe tarcze z przodu, zaś tylne bębny hamulcowe zostały wyregulowane - oczywiście przy okazji został również wymieniony płyn hamulcowy; Madzia dostała także nowe świece, przewody i akumulator, poza tym trzeba było zająć się aparatem zapłonowym i jedną z osłon przegubów przy półosiach. Czy to dużo jak na rok? Niby tak, ale... większość z tego stanowiły rzeczy, które zawsze trzeba ogarnąć przy zakupie używanego samochodu. Tak, zostało kilka rzeczy do zrobienia (przede wszystkim mechanizm zmiany biegów - dźwignia nadal lata sobie tam i nazad), ale większość kosztów już została poniesiona. A teraz zastanówcie się nad tymi kosztami: który Pasek W Tedeiku lub - tym bardziej - Golfik TSI w wieku tużpogwarancyjnym wygenerowałby koszta serwisowe nieprzekraczające 1600 zł? Które warte kilkadziesiąt (lub więcej) tysięcy "cudeńko" nowoczesnej myśli technicznej, ubrane w marketingowy bełkot podkreślający "multiinterfejsowe prestiżowe ekobezpieczeństwo premium", pozwoli ograniczyć kwotę zostawioną co roku w serwisie do niespełna połowy miesięcznej średniej krajowej brutto? W przypadku Madzi było to co prawda ok. 50% ceny jej zakupu... I to w sumie jest jej cecha wspólna z nowoczesnymi, przeładowanymi elektroniką i nadmiernie skomplikowaną technologią wynalazkami: koszty ich serwisu tuż po gwarancji też potrafią wynieść połowę ich wartości rynkowej. A teraz porównajcie kwotę, którą kosztowała Madzia z tą potrzebną do wyasygnowania na 3-letni kompakt (nie, nie chodzi mi o klop) renomowanej marki.

Spójrzcie na mnie. Siedzę w Madzi.

Owszem - Madzisława nie jest pozbawiona wad (poza kompletnym brakiem wyposażenia należy tu przede wszystkim podkreślić smak blachy bardzo odpowiadający rdzy), ale przez cały rok rekompensowała nam je z nadwyżką służąc nam wiernie do wielu zadań. Woziła nas na wywczas...

...łykała znaczne ilości sprzętu...

...dzielnie przetrwała upiornie przedłużającą się zimę...

...aż dojechała do dnia dzisiejszego, który uczciłem wybierając się nią na spocik klubu Mazdy 323.

Na najwyższym, dachowym parkingu Galerii Mokotów zgromadziło się kilka ślicznych Mazdeczek, z czego, rzecz jasna, większość stanowiły 323. Przy czym poza moją Madzią wszystkie reprezentowały bardzo lubianą za swą bezbłędną stylówę wersję F. Wszystkie też były po większym lub mniejszym tuningu... Najsympatyczniejsze wrażenie robiła eFka koleżanki, która przybyła aż z Katowic:

Brawurka - jedyna słuszna Atomówka!
Pozostałe też prezentowały się zacnie:


Niestety, Madzię musiałem schować za Nissanem Terrano, gdyż obok zebranych klubowych TrzystaDwódziestekTrójek zalogował się Władca Parkingu...


WPI - Władca Parkingu Idiocjusz

...który sprawiedliwie otrzymał za swój wyczyn Karnego Kutasa.


Przyjechała też Mazda Premacy, do której się przymierzyłem i która okazała się mieć bardzo wygodne, przyjazne miejsce kierowcy...


...oraz żółty Golf IV, którego fragmencik widać na zdjęciu, i który był jednym z niewielu Golfów, jakie kiedykolwiek mi się podobały.

Spocik był nader sympatyczny - pogadaliśmy (przeważnie od rzeczy), wymieniliśmy się uwagami, i na szczęście nikomu nie przeszkadzało, że zainstalowane w ramach rocznicy podkładki pod tablice miałem z innego klubu, a konkretnie Mazdaspeed...


Tak - oprócz członkostwa na forum Mazdaspeed jestem również fanem Złomnika, o czym wspominałem tu nie raz i nie dwa
I tak minął pierwszy roczek. Będą kolejne?

Na to wygląda. I jakoś nie martwi mnie to.

A tymczasem zapraszam na kolejne 50 wpisów.

sobota, 13 kwietnia 2013

Weekend rocznicowy, cz. 1

Bardzo dobry wieczór.

Zgodnie z obietnicą poczynioną wczoraj - dziś i jutro Wpisy Okazjonalne. A okazje są, a jakże.

Nazbierało się nam w ostatnich dniach wydarzeń - na przykład cudowne przemienienie łazienki (no, przynajmniej jej części podlusternej), które uczyniło ją nieco mniej przerażającą w użytkowaniu. Nazbierało się także rocznic - choćby smutna, skłaniająca do refleksji, przypadająca na 10 kwietnia rocznica pożegnania ukochanej zwłaszcza przez starsze pokolenia pary, którą rzecz jasna były Wartburg i Barkas, a których produkcja zakończyła się właśnie tamtego kwietniowego dnia 1991 roku. Należy tu podziękować kol. Notlaufowi, który przypomniał nam tę smutną rocznicę na swym tematycznym blogu o dźwięcznym tytule Złomnik (polecam wszem i wobec - według mnie to najlepszy blog o tematyce motoryzacyjnej w naszym kraju). Zarówno Wartburgiem (szczególnie kombi) jak i Barkasem można by było przewieźć masę sprzętu - i jakże stylowa byłaby to podróż, szczególnie jeśli wehikuł byłby wyposażony w legendarny już 3-cylindrowy dwusuwowy silnik o budzącym nostalgię brzmieniu, roztaczający z rury wydechowej tak dobrze nam znany z dzieciństwa aromat benzyny zmieszanej z mixolem.

Wartburgowi (i innym radośnie idiotycznym pomysłom na Klasyka Dla Basisty) zapewne poświęcę kiedyś osobny wpis, jednak teraz przejdźmy do dzisiejszej rocznicy.

13 kwietnia 1995 roku wszedłem do nieistniejącego już komisu w al. Jana Pawła II i dokonałem tam zamiany 200 złotych polskich na dzieło enerdowskiej sztuki lutniczej (lub raczej stolarskiej) - Musimę DeLuxe. Mój pierwszy bas.

Oto jak wygląda Musima po 18 latach od trafienia w moje czułe łapki...

Tak, to już 18 lat. Od dziś moje granie może oddawać głos (tzn. mogłoby, gdyby miało na kogo),  legalnie żłopać wódę i oglądać filmy dla dorosłych. Może również zrobić prawo jazdy, ale na niewiele by się to zdało, gdyż raczej nie pożyczyłbym mu Madzi.

W tym czasie wiele się wydarzyło - wszak 18 lat temu byłem szczupłym (naprawdę!!!) 16 latkiem... Od tamtej pory wydłubałem z Musimy progi (a następnie całą resztę gdy rozsypały się potencjometry), utyłem, straciłem nieco objętości owłosienia czaszkowego (choć nadal jest długie), zrobiłem prawo jazdy, pojeździłem paroma samochodami, nabrałem sporo doświadczeń życiowych... i troszkę nauczyłem się grać. Owo nauczenie się poskutkowało zagraniem chyba już setek koncertów (jeśli liczyć regularne granie do kufla z mym składem szantowo-folkowo-coverowym), w tym jednego w wietrznym i dość odległym Chicagówku, nagraniem paru demówek, 6 płyt, które trafiły do oficjalnego obiegu, jednej, która nie trafiła (jest sprzedawana na koncertach a ja wstydzę się za każdy zakupiony przez kogoś egzemplarz...) i jednego DVD "na żywca". W tym czasie przerobiłem 15 basów (w tym tylko dwie sklepowe nówki - obie kupione w nieistniejącym już od lat sklepie Hołdysa na Wspólnej), z których mam nadal 4 - a nawet 5, jeśli liczyć truchło mego pierwszego wiesła. Ponadto miałem 3 comba (z czego 2 typowo do ćwiczeń w domu - jedno z nich mam nadal, jest beznadziejne, dziękuję), 5 głów (ostatnią z nich użytkuję już od lat), 6 paczek (dwóch kupionych jako ostatnie używam naprzemiennie) i zero efektów. Oczywiście chodzi o efekty typu przester, chorus, oktawer itd., gdyż samo moje granie jakieś tam efekty przyniosło. Nie takie, jak bym chciał, ale... nie jest najgorzej. Powiem więcej - jest dobrze.

Granie jako sposób na życie potrafi być cholernie frustrujące, szczególnie, gdy nie robisz takich postępów jako muzyk, jakie byś chciał robić, i jeżeli nie osiągasz wymiernych sukcesów (SPLENDOR, PRESTIŻ I BOGACTWO!), jednak pozwala doznać wrażeń, jakich nie dozna większość innych ludzi. Do dziś pamiętam adrenalinę towarzyszącą mojemu pierwszemu wyjściu na scenę w grudniu 1995 roku. Zwykły przegląd lokalnych zespołów, tylko dwa numery, ale euforia trudna do opisania. Skok na bungee? A po co to komu? Kup tani instrument, zbierz kilku kumpli, ułóżcie parę numerów i zagrajcie koncert! To jest dopiero przeżycie. Jasne, po pewnym czasie nie robi to już takiego wrażenia (a szkoda - tęsknię za tym czasami...), dochodzi wręcz do tego, że jeżeli na wykon przyjdzie ledwie kilka - kilkanaście osób (a i tak się zdarza) czujesz się rozczarowany i zniechęcony, ale wspomnień nikt Ci nie odbierze. Tak samo, jak nikt nie zabierze Ci kolejnego zastrzyku adrenaliny, który towarzyszy wyjściu na na scenę, gdy wiesz, że przed nią czeka kilka tysięcy ludzi. Tak, to też mnie spotkało. Polecam - bardzo warto.

Niedawno zaliczyłem tzw. kryzys. Nie wiem, czy był to kryzys twórczy - z pewnością za to był związany z moimi marnymi dość umiejętnościami w stosunku do czasu uprawiania muzycznego poletka. Były wręcz chwile, gdy zastanawiałem się, czy nie rzucić tego w cholerę. Ba - nadal zdarza mi się zastanawiać... Ale tak naprawdę wiem, że tego nie zrobię. Bo nawet, jeżeli przez nawał roboty i tzw. codziennych zmartwień potrafię przez tydzień nie wziąć basu do rąk to wiem, że on tam jest. Powiem więcej - one cztery tam są (Musimy nie liczę - aktualnie może służyć li tylko jako instrument perkusyjny). I czekają. I gdybym miał na żadnym już nie zagrać, poświęciwszy się w całości "normalnym" zajęciom... Nie sądzę, bym na dłuższą metę był szczęśliwy.

Dlatego myślę, że to było pierwsze 18 lat mojego grania.

Hmmm... Fascinating

Przypominam przy okazji o konkursie, w którym można wygrać płyty i wejściówki na koncert!

A jutro - kolejna rocznica. Sporo mniejsza, ale też miła.

Stay tuna.

piątek, 12 kwietnia 2013

Apdejcik konkursowy

Szanowni,

Posiedziałem ostatnio, a jako, że siedzenie było komfortowe i sprzyjające zamyśleniom, pomyślałem trochę... Spodobało mi się to, więc pomyślałem jeszcze przez chwilę. Poskutkowało to następującym wnioskiem: konkurs był chyba nieco zbyt trudny, gdyż a) jednego z basów użytych do nagrywania płyty nie opisałem jeszcze na blogu (pojawia się jedynie w galerii ze studia), b) natura ludzka narzuca dążenie do lenistwa, które z kolei jest znaczącą przeszkodą na drodze do samodzielnych poszukiwań odpowiedzi na zadane pytanie.

Zróbmy więc tak:

Pytanie zostanie gdzieś w szufladzie i być może któregoś dnia je wygrzebię, kusząc nagrodą ociekającą takim splendorem, że Wasi sąsiedzi popuszczą z zawiści na samą myśl, że rozważacie udział w konkursie. Tymczasem niniejszy konkurs przenoszę na Fejsa (tak, jak każdy szanujący się Celebryta We Własnej Wyobraźni mam fanpejdżyk na fejsiku) i zmieniam jego zasady.

A oto i one:

1. Jeśli tego jeszcze nie zrobiłeś/zrobiłaś, polub mnie na mym fanpejdżu.
2. Udostępnij mówiący o konkursie status u siebie na łolu.
3. ...
4. Profit.

Wśród osób, które zdobędą owe acziwmenty (a przynajmniej 1. i 2.), ROZLOSUJĘ co następuje:

1. zestaw płyta Night Rider "Widzę Czuję Jestem" + zaproszenie na koncert promujący owo wydawnictwo,
2. samą płytę,
3. samo zaproszenie na koncert.

Zaproszenia są dwuosobowe, koncert jest 20 kwietnia (sobota) w warszawskim klubie Herezja a płyta targa mosznę swą zajebistością. Zdobywcy zaproszeń otrzymają je przed koncertem (umówimy się na jakieś wystarczająco idiotyczne hasło) zaś szczęśliwiec, który zaposiądzie płytę, będzie mógł odebrać ją osobiście lub - jeżeli mieszka w innej części galaktyki - otrzyma ją pocztą pantoflową.

Deadline - piątek 19.04, godzina 17.

A tymczasem przygotujcie się na weekend wpisów (tak, będą dzień w dzień, pod rząd), gdyż nadarzają się okazje do wspominek, sentymentalnych westchnień oraz podsumowań różnorakich.

Do jutra.

niedziela, 7 kwietnia 2013

KĄKĄKĄcert, KĄKĄKĄkurs

PRESTIŻ! SŁAWA! ŚWIATŁA JUPITERÓW!!!

I Ty możesz wygrać wspaniałą, świeżutką, pachnącą nowością i splendorem płytę "Widzę Czuję Jestem" zespołu NIGHT RIDER i wzbudzić zazdrość pana Mietka spod monopolowego!

Ale o tem potem.

Najpierw naprawdę srogi news.

Jako, że wydaliśmy z Riderami płytę, należałoby ją jakoś popromować, na przykład uskuteczniając jakiś wykon. I to właśnie nastąpi już niebawem, a konkretnie 20 kwietnia roku bieżącego w mieszczącym się na warszawskiej Woli klubie Herezja. Wejście na ten prestiżowy event będzie wymagało wyasygnowania kwoty 15 złotych polskich ale wiadomo - prestiż kosztuje. Do Cynamonu czy Paparazzi na bauns z celebrytami też nie wejdzie pierwszy lepszy anonimowy Leon z poczty.


A teraz szczegóły zapowiadanego konkursu. Otóż ociekającą zajebistością płytę wygra pierwsza osoba, która odpowie na pytanie:

Jakich basów użyłem do nagrywania "Widzę Czuję Jestem"?

Podpowiedzi znajdziecie na stronie zespołu (galeria - uwaga, może być odrobinę myląca) i na blogu - wystarczy trochę poszukać...

Wśród pozostałych dobrych odpowiedzi (przypominam - muszą być wymienione WSZYSTKIE basy!) rozlosuję 2 wejściówki na koncert Night Ridera. Odpowiedzi wrzucajcie na basistazakierownica@gmail.com - czekam na nie do piątku do godziny 17:00. Wyniki - też w piątek pod wieczór.

I mały disclaimer: ci, którzy mają już płytę (przynajmniej ode mnie - pamiętam, kogo obdarowywałem, aż jak zdemenciały nie jestem... jeszcze), mogą brać udział - ale będą walczyć tylko o wejściówki.

CZAS START.

poniedziałek, 1 kwietnia 2013

Wiosna, wiosna, ach to Ty... PRIMA APRILIS

Melduję, że przedwczoraj Madzia pozytywnie przeszła przegląd. Mam w planach przebijać się nią w przez wiosenne zaspy i ślizgać po kwietniowym śniegu tak długo, póki to białe gówno nie stopnieje a podróż zbiorkomem do pracy przestanie być torturą i gwarancją złapania zapalenia oskrzeli lub innego cholerstwa (najpierw w grubej kurtce do zapchanego, dusznego autobusu a potem znów na "rześki chłodek"... a przypominam, że z najbliższego przystanku mam ponad kilometr do biura, z czego ponad połowa po wąziutkim, zasypanym po kostki i oblodzonym chodniczku).

Tymczasem z okazji wielkanocnych śnieżyc życzę wszystkim nadejścia szumnie zapowiadanego przez rozmaitych "specjalistów" globalnego ocieplenia.

Do najbliższego.