niedziela, 29 lipca 2012

Mistrzowie Lewego Pasa i inne zwierzęta

Przychodzi ten szczęśliwy dzień, gdy z upragnionym dokumentem w kieszeni, po kilku latach oszczędzania, młody basista wsiada wreszcie do swojego własnego (lub też, co się zdarza, pożyczonego od rodziny - wtedy fragment o oszczędzaniu możemy pominąć) pojazdu i rusza w siną dal. Nawet jeżeli owa sina dal oznacza salę prób oddaloną o kilka kilometrów. Jednakowoż na najkrótszym nawet odcinku można zetknąć się z całym asortymentem najróżniejszych indywiduów, które podejmowanymi przez siebie działaniami na drodze uzmysłowią nam istnienie fenomenu biologicznego polegającego na podtrzymywaniu funkcji życiowych pomimo ewidentnego braku mózgu oraz skutecznie pozbawią jakichkolwiek złudzeń co do gatunku na wyrost zwanego homo sapiens.

Oto niektóre podgatunki, które spotkacie na swej drodze:

1. Mistrz Lewego Pasa

Lewy pas - jak mówiono nam na kursie - służy do wyprzedzania innych użytkowników drogi, ewentualnie do skrętu w lewo. Zajmujemy go, gdy poruszamy się szybciej od reszty, i - wedle prawideł - gdy tylko mamy możliwość, wracamy na prawy. Jednakże Mistrz Lewego Pasa, jak sama nazwa wskazuje, ładuje się z radością na tenże pas i postanawia na nim zamieszkać. Słowo "zamieszkać" jest tu całkowicie na miejscu, gdyż prędkość, z którą porusza się Mistrz Lewego Pasa, przywodzi na myśl kategorię "nieruchomości". Ustala swą prędkość (to słowo jest z kolei lekkim nadużyciem semantycznym, ale niestety "wolność" jest już zajęta przez inną definicję) na około 40-50 km/h i z pełną dostojeństwa godnością obwieszcza swój stopień poszanowania pewnych przyjętych zasad tudzież innych użytkowników dróg. Wśród M.L.P. przodują taksówkarze oraz obywatele w wieku szacownym. W zasadzie zwrot "Mistrz Lewego Pasa" można skrócić do jednego słowa: menda.

Miałem okazję być kiedyś podwożony po próbie przez kolegę, który okazał się być właśnie M.L.P. Mój stopień zażenowania był na tyle wysoki, że jadąc z nim starałem się siedzieć tak, by nikt z zewnątrz nie mógł mnie zobaczyć. Gdybym mógł, założyłbym sobie papierową torbę na głowę. Więcej nie wsiadłem z nim do samochodu, mimo, że nie byłem jeszcze wtedy zmotoryzowany. Wolałem dotelepać się na przystanek i oszczędzić sobie wstydu.

2. Przyczepka

Jedną z zasad, które słusznie wpajano nam na kursie (i powtarza się o niej wszem i wobec przy każdej sposobności), jest zachowanie bezpiecznego odstępu od poprzedzającego pojazdu. Zasada owa ma mnóstwo sensu, gdyż - nie będąc osobnikami dysponującymi darem przewidywania przyszłości - nie mamy pojęcia, czy przed samochód, który jedzie przed nami, nie wyskoczy zaraz dziecko, pies, kot, wombat lub tresowany rododendron, i ówże samochód będzie zmuszony do nagłego hamowania, co przy radosnym olaniu inkryminowanej zasady poskutkuje naszym malowniczym zaparkowaniem w jego zadniej części. Przyczepka ogólnie rzecz biorąc defekuje pogardliwie na prawa fizyki zaś kultura za kierownicą jest dlań abstrakcyjnym konceptem. Jego prawa fizyki nie obowiązują, jakiekolwiek inne prawa też nie. Spróbuj odważyć się wyprzedzić na dwupasmówce wlokącego się tira - gdy tylko znajdziesz się na lewym pasie (o ile nie zamieszkuje go akurat Mistrz Lewego Pasa), natychmiast na twym tylnym zderzaku znajdzie się pan lub pani Przyczepka, choć mógłbyś przysiąc, że 3 sekundy temu w lewym lusterku widziałeś tylko dwa majaczące na horyzoncie punkciki świateł. Teraz te światła będą wwiercać ci się w potylicę i pobłyskiwać długimi. Przyczepka oczywiście spodziewa się, że natychmiast zjedziesz na prawo i władujesz się pod tira, którego właśnie wyprzedzasz, by on mógł czym prędzej siąść na ogonie komuś innemu. Przyczepkami najczęściej bywają korpożołnierzyki płci obojga, w nowych samochodach segmentu D (Passat, Insignia, Mondeo), często również tzw. premium (głównie BMW serii 3), choć nie brak wśród nich osobników lubiących określać samych siebie jako sportowców (choć my zazwyczaj określamy ich jako debili, zaś Olaf Deriglasoff, którego twórczość nota bene wielbię, w utworze "Kosmodres" użył nader celnego zwrotu "pół-człowiek, pół-Mercedes"). Na Przyczepkę nie ma rady - możesz najwyżej, chichocząc złośliwie, zrównać się z wyprzedzanym pojazdem i przyblokować za sobą delikwenta (pod warunkiem, że jest to krawaciarz a nie koneser odzieży ortalionowej, gdyż w drugim przypadku oznaczałoby to pożałowania godny brak instynktu samozachowawczego), licząc na to, że w ten sposób przyczynisz się trochę do jego nadchodzącego zawału; lecz czy warto w ten sposób zniżać się do poziomu Mistrza Lewego Pasa?...

3. Skoczek

Inaczej Konik Szachowy. Skoczek - jak sama nazwa wskazuje - skacze po pasach: z lewego na prawy, z prawego na środkowy (jeśli jest), i tak dalej. Wyprzedza, wciska się na milimetry, potem znów wyprzedza... Oczywiście, gdy tylko staniesz na czerwonym (a staniesz jakieś 50 razy na ok. 10-kilometrowej miejskiej trasie - tak, na to też musisz się przygotować: oddychaj powoli, napij się meliski...) okaże się, że Skoczek, który kilka chwil wcześniej wyprzedził cię zupełnie karkołomnym manewrem, stoi tuż przed tobą. Rzecz jasna, jest niepomiernie dumny z całego tego czasu, który nadrobił, wyjąc silnikiem, wciskając się na milimetry i ryzykując własnym i cudzym zdrowiem i życiem. Takie działanie jest przez prowadzącego blog Złomnik (www.zlomnik.pl - polecam serdecznie!) trafnie nazywane tetrisem. Niestety, Skoczkowie bardzo często są również Przyczepkami, a prawie zawsze załapują się też do kolejnej kategorii, którą jest...

4. Ninja

Jego ruchy są płynne, szybkie i niezauważalne. Nigdy nie wiesz, jak i z której strony cię zaskoczy. Dlaczego? Ponieważ nigdy - NIGDY - nie używa kierunkowskazów. Bo i po co? On wie, gdzie jedzie, a inni niech na niego uważają. Ninja zdarzają się głównie wśród taksówkarzy, gdyż, jak wiadomo, muszą oni oszczędzać na wszystkim, w tym na żarówkach. Na Ninja jest w zasadzie jeden sposób - zatrzymawszy się obok niego na światłach, wyjść z samochodu i wybić wszystkie kierunkowskazy w jego pojeździe (w końcu nie używa, więc po co mu?...). Najlepiej jego własnym tępym ryjem. Szkoda, że to sposób nielegalny...

Ninja często są zarazem Przyczepkami i Skoczkami - a jest to wyjątkowo groźna kombinacja, sugerująca natychmiastowe skierowanie delikwenta na najbliższy oddział psychiatryczny, po uprzednim wielokrotnym prewencyjnym zastosowaniu środków przymusu bezpośredniego. Widziałem takie połączenie nie raz - ostatnio pod postacią taksówkarza (ciemnoszara Honda Accord kombi, nr boczny - ten na pasku - 06066, o ile pamiętam, Ele Taxi; jeśli ktoś spotka, może pozdrowić go ode mnie ciepłym i serdecznym ciosem w twarz).

Na szczęście nawet spotkawszy wszystkie te indywidua na drodze, przy zachowaniu zimnej krwi i szczególnej ostrożności oraz stosowaniu się do zasady ograniczonego zaufania (najlepiej do zera - ja sam zakładam, że każdy mijany przeze mnie samochód jest prowadzony przez upośledzonego psychopatę z kilkoma promilami we krwi... najgorsze, że często tak właśnie jest), mamy szansę dotrzeć na miejsce w jednym kawałku. Niestety, to nie oznacza końca kłopotów i początku pokojowej koegzystencji ludzkości, gdyż czeka na nas jeszcze...

5. Władca Parkingu

Na większości parkingów są pasy wyznaczające poszczególne miejsca, znajdziemy też koperty oznaczające miejsca dla niepełnosprawnych, są też bramy, których nie wolno zastawiać, chodniki zbyt wąskie, by pozwolić na parkowanie na nich (ludzie czasem chodzą z wózkami, a czasem też sami jeżdżą na wózkach, o czym warto pamiętać)... Władca Parkingu jest ponad to. W końcu jest Władcą. Z radością stanie okrakiem nad pasem rozdzielającym miejsca do parkowania, zajmując tym samym dwa. Z ekstazą zaparkuje na kopercie, samemu będąc całkowicie pełnosprawną jednostką (jednakowoż tylko fizycznie). Gdy zaś widzi możliwość zastawienia bramy lub zablokowania swym rydwanem całej szerokości chodnika, ze szczęścia prawdopodobnie przestaje kontrolować zwieracze. Na Władcę Parkingu jest w zasadzie tylko jeden legalny sposób: http://www.karny-kutas.pl/naklejki. Kupujemy naklejki, najlepiej hurtowo, i naklejamy Władcom na szyby, najlepiej przednie, na wysokości oczu. Nie sądzę, by pomogło w zastanowieniu się nad swym postępowaniem - wszak do tego potrzebny jest mózg - ale przynajmniej na kilka chwil utrudni takiemu delikwentowi życie. Na stronie www.karny-kutas.pl jest też bogata galeria Władców Parkingu. Sam dysponuję dość pokaźną, wykonaną w całości moim aparatem (tudzież komórką), i poważnie rozważam, czy nie zamieścić tu co ciekawszych przypadków...

Chciałbym móc powiedzieć, że to już wszystkie typy, ale... Niestety. Klinicznych przypadków na drogach jest znacznie więcej. Wolę jednak pozostać, przynajmniej chwilowo, przy tych pięciu - po pierwsze są to chyba najbardziej powszechne wzorce motokretynizmu, zaś po drugie nie chciałbym nikogo zniechęcić do wyjeżdżania na ulicę. To - mimo wszystko, a w zasadzie mimo wszystkich,  ogromna frajda, a poza tym... trzeba jakoś dowieźć sprzęt na miejsce, nieprawdaż?...

Szerokiej i BEZPIECZNEJ drogi.

piątek, 27 lipca 2012

Basowisko: Alchemia

Czasami zdarza się, że basista w końcu dojeżdża na miejsce, wysiada z samochodu (lub też z busa, którym pan Andrzej dowiózł basistę i jego zespół do Swędziworów, gdzie tenże zespół ma uskutecznić wykon na imprezie z okazji Dni Buraka Pastewnego) i orientuje się, że przyszła pora, by wydobyć bas, chwycić go w ręce i wydać dźwięk lub kilka. Czy to studio, czy scena, czy kolejna męcząca próba, z której znów nic nie wynika - przydaje się w takiej sytuacji przede wszystkim pewien skromny element rzeczywistości: instrument.

Każdy (no, prawie każdy) muzykant ma jakiś swój wzorzec brzmienia. Siedzi nam w głowie dźwięk, który nas inspiruje, kręci, targa mosznę (czy co kto sobie tam wyhodował) i wywołuje dyskretny ślinotok. Zazwyczaj mamy też jakieś swoje wzorce estetyczne. Jedni kochają klasykę, inni grawitują w kierunku najróżniejszych mniej lub bardziej egzotycznych wynalazków... Ja też zawsze miałem swój wzorzec, swoje marzenie, swój sprzętowy cel. Swego basowego Graala. Na moje nieszczęście, zakochałem się w wyrobach niedużej kalifornijskiej manufaktury, która nigdy nie uważała za stosowne trzymania się zdrowego rozsądku w kwestii cen... Firma owa, założona przez grupkę sksiężycowanych hipisów na przełomie lat 60. i 70. (już samo logo sugeruje wolumen spożycia wszelakich substancji przez swych założycieli), zapożyczyła swą nazwę od naczynia używanego przez alchemików - tak jak i instrumenty tej firmy miały posłużyć jako akcesoria do uzyskania esencji doskonałego brzmienia. Nazwą tą był (i pozostaje po dziś dzień) Alembic.

Zdolny elektronik Ron Wickersham, jego żona - artystka-projektantka Susan oraz współpracujący z nimi przez pierwszą dekadę świetny lutnik Rick Turner od początku eksperymentowali z formą i treścią swych dzieł równie zapamiętale, co z naturalnymi preparatami ziołowymi. Susan projektowała wysmakowane kształty gitar i basów, Ron jako pierwszy wprowadził do użytku aktywną elektronikę (bardzo różniącą się w swym działaniu od powszechnie spotykanych dziś rozwiązań) zaś Rick ubierał te pomysły w drogie, egzotyczne drewna, jednocześnie tworząc reputację Alembica jako wytwórcy instrumentów o niespotykanej jakości wykonania. Dbałość o najdrobniejsze detale już wtedy była na najwyższym poziomie - i cały czas rosła. Po kilku latach z firmą rozstał się Turner, ale na jego miejsce przyszli inni, też nader utalentowani lutnicy, zaś gdy państwo Wickersham posunęli się w leciech, pałeczkę przejęła ich córka Mica (czyt. Majka), która kieruje firmą do dziś. Basami Alembica zachwycili się już w latach 70. Stanley Clarke, John Entwistle, około 10 lat później Mark King... no i jakiś czas potem ja.

Miałem chyba z 18 lat i dwuletnie doświadczenie z basem, gdy na zdjęciu w magazynie Bass Player (internetów w naszym kraju było wtedy malutko) po raz pierwszy zobaczyłem któryś z klasycznych modeli Alembica. Byłem podówczas młodzieńcem hurtowo wciągającym fantasy, zaś stylistyka instrumentu przywodziła na myśl artefakt, który sprawdzałby się w rękach minstrela jako narzędzie do bezdotykowego pozbawiania białogłów zbędnego przyodzienia, oraz w silnych dłoniach paladyna, służąc do tłuczenia smoków po łbach. Trudno się zatem dziwić, że poczułem ucisk w spodniach, zaś na fotografię zamieszczoną w periodyku skapnęło nieco śliny. Pewien czas później usłyszałem Johna Entwistle z The Who, grającego na na jakimś koncercie z '78 cz '79 roku "Won't Get Fooled Again" i - chociaż jego model niezbyt podobał mi się wizualnie - ucisk w spodniach wzmógł się znacznie. Gdy zaś w końcu po raz pierwszy udało mi się chwycić bas Alembica we własne ręce (był to model Spoiler, wisiał w nieistniejącym już sklepie Bemol), wiedziałem, że muszę takiego mieć.

Marzenie ziściło się po kilku latach, gdy na forum użytkowników i miłośników instrumentów tej firmy pojawiło się ogłoszenie o sprzedaży modelu Essence 5 w cenie, na którą akurat wtedy mogłem sobie pozwolić. Było to niecałe 2000 dolarów hamerykańskich (a dolar stał wtedy dość nisko) - ponad 3 razy mniej, niż cena nowego. Bas, rzecz jasna, znajdował się w USA, zaś jego droga do Polski usiana była perypetiami (historię opowiadam tylko osobiście, jeśli ktoś postawi mi browar lub łychę - dodam, że piwa preferuję niepasteryzowane, a co do whiskey, to lubuję się w irlandzkich). Jednakowoż wymarzony instrument znalazł się w końcu w mych rękach, gdzie pozostaje do dziś. I raczej nie zmieni już właściciela.



Essence to propozycja Alembica ze średniej półki - o ile "średnią półką" możemy nazwać bas, którego katalogowa cena wynosi ponad 6000$. Nazwa jest nieprzypadkowa - model ten ma być esencją tego, co oferuje firma, zbiorem ich najbardziej klasycznych rozwiązań, ale bez popadania w barokowy przepych i wywołującą konfuzję gałkologię, czyli cechy znane z modelu Series II (ceny ok. 15-20 tys $). I rzeczywiście - jest konstrukcja neck-thru-body, czyli gryf biegnący przez całą długość instrumentu, z doklejonymi doń skrzydłami korpusu (niższe modele również mają wklejany gryf, ale metodą set-in, czyli "po gibsonowsku"), jest słynny "low pass filter", którego działanie opiszę później, jest słynny "hippie sandwich" czyli kanapka z wykwintnych drewien, nie ma za to osobnych filtrów dla obu przystawek, nie ma przełączników częstotliwości działania tychże filtrów, nie ma też perłowych inkrustacji czy pozłacanego osprzętu. Jest po prostu to, co w prawdziwym Alembicu być powinno i co składa się na jego niepowtarzalne brzmienie.

Centralnym elementem basu - jak w każdym instrumencie o konstrukcji ntb - jest gryf. W tym konkretnym przypadku został on wykonany z najbardziej klasycznego drewna używanego do tego celu, czyli z klonu. Gryf jest pięcioczęściowy, zaś każdy z pięciu klonowych pasków jest przedzielony cienkim, orzechowym fornirem. Menzura basu jest standardowa - wynosi 34". Dość klasycznie ukształtowane skrzydła korpusu są mahoniowe, ozdobione z wierzchu nakładką z odmiany drewna padauk. Na gryf naklejona jest 24-progowa hebanowa podstrunnica, zaś wieńczy go charakterystyczna stożkowata główka z układem kluczy 3+2. Klucze zostały wyprodukowane przez znaną i cenioną firmę Gotoh, zaś typowy dla Alembica dwuczęściowy mostek jest - można rzec - firmowym patentem. Firma Alembic znana jest między innymi z tego, że stosuje elektronikę wyłącznie własnej produkcji - nie inaczej jest i w tym przypadku. Essence ma dwie aktywne przystawki i bardzo charakterystyczną elektronikę: oprócz klasycznych pokręteł głośności i balansu między przetwornikami mamy tu coś w rodzaju filtru. Działa on z pozoru podobnie do pasywnego potencjometru tonu, ale... nie do końca.

Jednak po kolei.





















Pierwsze, co rzuca się w oczy, to już wspomniana przeze mnie dbałość o detale. Weźmy na przykład tył główki - większość gitar i basów z główką wygiętą do tyłu ma w zadniej części stopkę, która usztywnia to miejsce, chroniąc je przed złamaniem. Alembic rozwiązał to inaczej. Znajduje się tam fornir z tego samego drewna, które zdobi przód korpusu i główki - i to nie jedna warstwa, a trzy, przekładane warstewkami klonu!

Kolejną cechą, która zwraca uwagę, jest... ciężar. Essence ma niewielką deskę, więc należałoby się spodziewać, będzie dość lekki. Błąd. Nie jest to może najcięższy bas, ale w stosunku do swoich rozmiarów waga jest dość zaskakująca. Wytłumaczyć to można łatwo: porządne kawałki mahoniu oraz gruby, klonowy gryf w połączeniu z solidnym, mosiężnym osprzętem muszą swoje ważyć... Na szczęście ten ciężar przekłada się na brzmienie.

Już na sucho Essence brzmi bardzo charakterystycznie. Ma jasne, niemalże fortepianowe brzmienie oraz zadziwiający sustain. Po podłączeniu do porządnego sprzętu otwierają się jednocześnie bramy niebios i wrota piekieł... Ten bas brzmi POTĘŻNIE. Struna H, pięta achillesowa wielu pięciostrunowych basów jest niesamowicie klarowna, a sieknięcie jej z kciuka skutkuje bezlitosnym ciosem w bebechy. Brzmienie strun jest niezwykle wyrównane we wszystkich pozycjach - nie ma tu tzw. "wilków" a wybrzmienie jest równe i długie. Do tego mamy tu wspomniany już przeze mnie filtr - działa on nieco jak gitarowej kaczki. W pozycji "otwartej" brzmienie jest wyraziste, z piękną, czystą górką, po leciutkim skręceniu potencjometru brzmienie zbliża się nieco do klasycznego, fenderowskiego (acz należy pamiętać, że nie da się naśladować tym basem Jazza - zbyt duże są różnice konstrukcyjne), zaś po całkowitym "zamknięciu" filtra uzyskujemy głęboki, dudniący, niemalże "podwodny" sound, który świetnie sprawdzi się w reggae. Essence świetnie gada bez względu na to, jaką technikę stosujemy - brzmi równie genialnie co charakterystycznie zarówno z palców, kostki, jak i kciuka. Doskonale sprawdza się również w tappingu - tu szczególnie wyraźnie słychać "fortepianowatość" jego brzmienia. Alembic gra pełnym, bogatym pasmem - jest to jednak zarówno zaleta jak i wada. Otóż czasami może zwyczajnie... nie zmieścić się w miksie. Jednak w odpowiednich rękach (i nie, nie chodzi o wirtuozerię, tylko nauczenie się tego instrumentu, dostosowanie swojej techniki do jego charakterystyki), podłączony do dobrego nagłośnienia (szczególnie dobrze dogaduje się ze sprzętem SWR-a i Aguilara), zaś w studiu wspomagany przez świadomego, myślącego i słyszącego realizatora potrafi być morderczą bronią.

Oto kilka koślawych próbek obrazująch to, co potrafi ten bas:

1. Puste struny i działanie filtra
2. Palce (obie przystawki)
3. Palce (przystawka mostkowa)
4. Palce (przystawka gryfowa)
5. Kostka (obie przystawki)
6. Klang (obie przystawki)

Aby usłyszeć Alembica w miksie (czyli z zespołem ) wystarczy zajrzeć do mojego pierwszego posta.

Oczywiście, jak każdy "szlachetnie urodzony", również Essence ma swoje... powiedzmy, idiosynkrazje. Po pierwsze - nie jest to bas uniwersalny. Niezbyt dobrze brzmi w połączeniu z przesterem i zdecydowanie nie lubi starych strun. Flaty (struny o płaskiej owijce) nie brzmią na nim zupełnie - znika cały dzwon, który jest najbardziej charakterystycznym elementem jego brzmienia.Po drugie - jest... meteopatą. Każda zmiana temperatury czy wilgotności powietrza odbija się na gryfie, który lata radośnie tam i nazad, domagając się częstszych niż u "zwykłych" gitar regulacji. A są one utrudnione trzecim jego dziwactwem: otóż Państwo Alembicowstwo stwierdzili, że wszystko będą robić po swojemu. I objawia się to nie tylko tym, że jeśli elektronika siądzie, trzeba ściągać nową (cholernie drogą) z Santa Rosa, bo nikt inny takiej nie robi (nie chcę mi się nawet opowiadać, jakie miałem przejścia z naprawą zużytego gniazdka...), ale też tym, że aby zrobić setup, trzeba wyposażyć się w komplet kluczy calowych. Pół biedy, jeśli chcemy ustawić menzurę lub wysokość strun - tutaj wystarczą klucze ampulowe, a te, nawet calowe, kupimy bez problemu. Gorzej z prętami w gryfie (są dwa)... Otóż do ich regulacji potrzebny jest sześciokątny klucz nasadowy lub oczkowy, 1/4 cala. Miałem, zgubiłem, szukam kolejnego bezskutecznie...

Podsumowując, czyli zady i walety:

Powiedzmy to jasno i wyraźnie: to nie jest bas dla każdego. Jeśli potrzebujesz klasycznego, uniwersalnego brzmienia, które sprawdza się wszędzie - sięgnij po Jazza lub Precla. Jeśli jednak masz w głowie ten konkretny, potężny, nasycony, szlachetny sound, jeśli nie potrzebujesz przesteru, za to poszukujesz struny H, która przebije się przez wszystko, łącznie ze ścianami studia, a do tego kochasz obcować z wyjątkowymi, niebanalnymi przedmiotami i jesteś gotów wybaczać im pewne drobne dziwactwa... Sorry, nie masz wyjścia.



Plusy

* fenomenalna jakość wykonania
* genialne brzmienie - potężne, klarowne i szlachetne
* wyjątkowość
* piękno

Minusy

* cena
* meteopatyczny, wymagający częstych regulacji gryf
* mała uniwersalność - charakterystyczne brzmienie potrafi być i zaletą, i wadą

Czym go wozić

Przede wszystkim - taki instrument trzeba transportować w solidnym futerale. Jest zbyt cenny, by zaniedbać jego zabezpieczenie. A to skazuje nas albo na kombi lub dużego sedana, albo na wożenie go na tylnym siedzeniu (lub ew. składanie oparcia). Ja tak robię i jest dobrze. Woziłem go już starym Clio, Citroenem ZX, pożyczonymi Fiestą poprzedniej generacji i Suzuki SX4 oraz aktualnym moim jeździdłem, czyli Mazdą 323, i nie zdawał się niezadowolony, choć mam wrażenie, że najlepiej czuł się w ZX-ie (przestronność i komfort, poza tym Cytryny też są charakterne i mają swoje dziwactwa, więc musieli się z Alem polubić). Ale tak naprawdę zasługiwałby na Jaguara.

niedziela, 22 lipca 2012

Wspominatoza 1: Melodila

W życiu każdego basisty, który ma dość taszczenia swego sprzętu środkami masowego rażenia i pluje jadem, gdy kolejna propozycja grania przechodzi mu koło nosa ze względu na brak własnego środka transportu, przychodzi dzień podjęcia decyzji o zrobieniu prawka i wyposażeniu się we własne cztery kółka. W moim przypadku decyzja o kursie była odwlekana najpierw przez brak środków pieniężnych wystarczających choćby na opłacenie skróconego szkolenia z BHP użytkowania skarpetek, następnie zaś ze względu na kompletny brak występowania mitycznego zjawiska zwanego czasem wolnym. Na szczęście nadszedł dzień, gdy mamiony mglistą wizją jednego wolnego popołudnia w miesiącu wyasygnowałem ciułane latami finanse i stałem się dumnym kursantem.

Cztery lata później (tak, jakakolwiek wizja wolnego czasu w życiu działającego muzyka posiadającego również tzw. day job jest radosną mrzonką) byłem już uprawniony do przystąpienia do egzaminu, co wkrótce - zgodnie z zasadą "do trzech razy sztuka" - zaowocowało zamieszkaniem upragnionego dokumentu w moim portfelu. Jednak już wcześniej cierpliwie czekał na mnie sympatyczny wehikuł zaparkowany na placyku pod salą prób mego głównego zespołu...


Było to Renault Clio I, rocznik '92, silnik 1.4, gaźnik. Wersja RT, czyli tzw. wypas (czyt. więcej rzeczy, które mogły się zepsuć, co też uczyniły). Dany wypas nie obejmował jednak wspomagania kierownicy, które nie było dostępne w żadnej wersji przedliftingowego Clio pierwszej generacji... Pojazd ów został przekazany nieodpłatnie przez rodzinę mej ówczesnej Wybranki - prawdopodobnie na zasadzie "niech nareszcie ktoś zdejmie nam ten problem z głowy".  W dniu odebrania prawa jazdy skierowałem się zatem prosto na miejsce postoju jeździdełka, gdzie z bijącym sercem odpaliłem silnik i, po raz pierwszy samodzielnie wyjeżdżając na drogę publiczną, ruszyłem do pracy.

Dodam, że udało mi się jedynie dojechać na miejsce, gdyż powrót do domu zakłóciły technikalia.

Bardzo szybko okazało się, że Clio jest dziewczynką, gdyż tylko kobieta może mieć takie humory. Otrzymała dźwięczne imię Melodila, będące wypadkową zaskakująco harmonijnej symfonii stuknięć i poskrzypywań, które wydawała przy każdej okazji, oraz fragmentu jednego z obcojęzycznych i niezrozumiałych dla nikogo tekstów folkowego zespołu, z którym onegdaj miałem przyjemność grać.

Melodila, poza całą masą przypadłości będących zarówno typowymi bolączkami tego modelu, jak i wynikami lat zaniedbań, miała kilka cech, które sprawiają, że Clio I jest całkiem niezłym wyborem dla spłukanego basisty szukającego swego pierwszego samochodu. Przede wszystkim wersja RT charakteryzuje się dzielonym oparciem tylnej kanapy, co jest nie do przecenienia, gdy mamy do zabrania więcej niż jeden bas a do tego więcej niż jednego pasażera. Do samego bagażnika żaden typowy bas nie wchodził - to w końcu małe auto, zaś nigdy nie miałem basu bezgłówkowego, który zapewne dałoby się tam wcisnąć - ale przy częściowo złożonym oparciu można było zabrać naprawdę sporo. Bez składania oparcia można było załadować np. głowę, bas (lub kilka, w moim przypadku podówczas trzy) ładując wtedy na tylne siedzenie. Jeśli chodzi o paczki - lodówka Ampega by nie weszła, mój aktualny SWR Henry the 8x8 raczej też nie, ale standardowe 4x10 po złożeniu szerszej części oparcia mieściło się bez problemów.

Ponadto części, choć potrzebne dość często, były - wbrew obiegowej opinii - dostępne łatwo i zaskakująco tanio. Dla przykładu - kompletny wydech z oboma tłumikami (a Clio I, które nigdy nie zgubiło tłumika, prawdopodobnie zostało schowane w garażu po przejechaniu kilku tysięcy kilometrów i zmienione w miły dla oka element wyposażenia wnętrza) można było podówczas upolować na Alledrogo za niecałe 200 złotych. NIECAŁE DWIEŚCIE. Drzwi (do wersji trzydrzwiowej) były do kupienia za niewiele ponad sto (nie zdecydowałem się jednak i do końca jeździłem z wgniecionymi). W przypadku stłuczki (a ja, jako świeżo upieczony kierowca, zaliczyłem jedną) nie trzeba wymieniać reflektora - zdarzają się same szkła, które łatwo dają się wymieniać. Za taki artefakt zapłaciłem ok. 20 złotych. Dodam jeszcze, że ładniej utrzymany egzemplarz - a o taki nie jest zbyt trudno, trzeba tylko poszukać i dokładnie sprawdzić - będzie sprawiać mniej kłopotów, niż sprawiała zaniedbana nieco przez poprzednich właścicieli Melodila...

Aut tych nadal jest sporo, co tylko świadczy o tym, że nie są tak złe, jak opinia znawców, którzy nigdy nimi nie jeździli. Kosztują (Clio, nie znawcy) zazwyczaj tyle, na ile może pozwolić sobie basista na dorobku, czyli grosze. To samo można powiedzieć o większości części, które w wielu wypadkach są dostępne od ręki. Do środka wejdzie więcej niż jeden bas, da się też przewieźć główkę i niezbyt wielką paczkę. Ponadto Clio I miało to, czego zabrakło jego następcom (i większości współczesnych samochodów): charakter. To naprawdę przyjazne autko. Nawet gdy sprawia kłopoty.

Melodili niestety nie ma już wśród nas - odjechała do krainy wiecznie przejezdnych autostrad po około roku. Zaniedbania, rdza, brak finansów na kolejne naprawy, zbliżający się termin przeglądu (którego nie przeszłaby bez odpowiedniej "opłaty dodatkowej") i kończące się OC oraz brak chętnych do zakupu oznaczały, że koniec mógł być tylko jeden... To był smutny, choć słoneczny dzień.

Bardzo miło wspominam to jeździdło. Inna rzecz, że chyba większość kierowców ma sentyment do swych pierwszych aut...
+ 30 do mocy i osiągów, + 100 do lansu

Podsumowując, czyli zady i walety:

Plusy

* praktyczność (oczywiście biorąc poprawkę na małe rozmiary)
* zaskakująco dobre osiągi (z silnikiem 1.4)
* niedroga eksploatacja

Minusy

* awaryjność (zadbane egzemplarze będą spisywać się lepiej, ale nie oszukujmy się...)
* podatność na rdzę
* brak wspomagania

Co nim wozić

Dowolny niedrogi bas z lat 90., choć jeśli ma się zmieścić w bagażniku (bez składania siedzeń), zainwestuj w obrzyna (może być np. Hohner The Jack). Ja woziłem swoim egzemplarzem Alembica Essence 5, Arię Pro II z końca lat 70. (sprzedana niedługo po rozstaniu z Melodilą) oraz bezprogowego Malinka i nie narzekały. Do tego średniej klasy główka i paczka 4x10, paczka Gitanesów lub Gauloise'ów do schowka - i en avant.

Szerokiej drogi.


wtorek, 17 lipca 2012

KISS

Nie, nie chodzi o czterech podstarzałych facetów z wysmarowanymi facjatami, grających bardzo chwytliwe rock'n'rollowe kawałki. W tym konkretnym przypadku chodzi o skrót, który w założeniu był hasłem skierowanym do muzyków sesyjnych, w szczególności basistów i perkusistów: Keep It Simple, Stupid. I, de facto, ta zasada sprawdza się nie tylko wtedy, gdy nie do końca wiesz, co zagrać, ale też w przypadku rozglądania się za używanym autem w warunkach dochodów ledwie pozwalających na kupno paczki papierosów oraz przy braku tzw. zdolności kredytowej. Czyli, skrótowo mówiąc, wtedy, gdy basista chce kupić coś, czym będzie wozić bas i piec.

Po pierwsze - ustal maksymalną kwotę, jaką możesz wydać. I wbij sobie do łba (możesz zrobić to najcięższym swoim basem), że masz nie wydawać jej całej na wymarzony samochód. Musi ci wystarczyć - oprócz zakupu auta - na ubezpieczenie oraz tzw. pakiet startowy, który jest pozycją obowiązkową przy kupowaniu używki, czyli przeważnie wymiana paska rozrządu (chyba, że wybrane przez ciebie auto ma łańcuch - acz tutaj też mogą pojawić się pułapki i to znacznie bardziej kosztowne), drobne naprawy itd.

Po drugie - nie sugeruj się marką, modelem, kolorem, zapachem bąków, które poprzedni właściciel wyemitował w tapicerkę, tylko stanem. Przy bardzo ograniczonym budżecie nawet przebieg nie jest kwestią kluczową - jeśli samochód jest w miarę zadbany, wysoki kilometraż nie powinien być problemem. Wsadź sobie w dowolnie wybrany otwór fizjologiczny wszelkie stereotypy (te o samochodach na F i kilka innych) - ładnie utrzymany francuz będzie ci służył lepiej, niż zajeżdżony niemiec.

Po trzecie - jeśli możesz, weź ze sobą kogoś, kto Zna Się Na Rzeczy. I nie mówię o wujku Zbyszku, który upiera się przy Pasku W Tedeiku. Mówię o - w idealnym przypadku - pozbawionym uprzedzeń zaprzyjaźnionym mechaniku, lub przynajmniej kimś, kto ma sensowną i sprawdzoną wiedzę oraz doświadczenie w tym temacie.

Po czwarte - tu właśnie dochodzimy do tytułowej zasady, czyli KISS. Otóż pamiętaj, że prostota kosztuje mniej. Nie tylko przy zakupie, ale i w eksploatacji. Chcesz klimę i pełną elektrykę, a może jeszcze automat? To może zastanów się, czy nie lepiej było zostać Starszym Referentem D/s Składania Raportów Z Częstotliwości Oraz Efektywności Wizyt W Klopie w lokalnym oddziale twojej ulubionej korporacji. Przy ograniczonym budżecie warto pamiętać, że mniejszy wypas oznacza zazwyczaj mniej problemów. Ponadto warto mieć na względzie dostępność części (w szczególności przyzwoitych zamienników - nie od dziś wiadomo, że ASO w pierwszej kolejności zajmują się wyścigiem, kto przypieprzy najbardziej groteskową marżę na opatrzone znaczkiem części zamienne, a dopiero potem udawaniem, że cokolwiek naprawiają). Oczywiście jeśli trafisz na mieszczący się w twoim budżecie nietypowy model, który jest jednak w na tyle dobrym stanie, że masz prawo mieć usprawiedliwione podejrzenia, że w w najbliższym czasie nie będziesz musiał odwiedzać serwisu (poza już wyszczególnionym przeze mnie "pakietem startowym"), można zaryzykować. Ja tak zrobiłem i - zaprawdę, powiadam - nie żałuję.

Po piąte - sprawdź, czy do wybranego auta załadujesz cały swój sprzęt.

Pomyślnych łowów!

poniedziałek, 16 lipca 2012

Dźwiękotransport Sp. z o.o.

Któryś ze znanych muzyków (o ile dobrze pamiętam, legendarny polski perkusista Marek Surzyn - poprawcie mnie, jeśli się mylę) powiedział kiedyś, że działalność muzyczna to tak naprawdę firma przewozowa z repertuarem artystyczno-rozrywkowym  - i miał kupę racji w tym ustępie.

Każdy z nas - grajków - ma jakiś swój sprzęt: gitary, wzmacniacze, wszelkiego rodzaju instrumenty klawiszowe, itd, itp. Rzecz jasna, najłatwiej w tym względzie mają wokaliści, przynajmniej ci, którzy nie obsługują jednocześnie żadnego instrumentu - większość miejscówek, w których uskuteczniane są wykony, a także sal prób, dysponuje własnymi mikrofonami, a nawet jeśli nie, wystarczy wrzucić swój mikrofon do plecaka i udać się na najbliższy przystanek (pomijam tu przypadki lokali z wyszynkiem, gdzie trzeba zataszczyć własny sprzęt nagłaśniający, gdyż poza ścianami i apatycznym barmanem nie znajduje się tam nic). Jeśli chodzi o transport instrumentarium wraz z obsługującym go personelem na wykon zamiejscowy, istnieje bogaty wybór panów Andrzejów dysponujących zazwyczaj Mercedesami Sprinterami, którzy chętnie dany zespół dostarczą na miejsce a następnie odwiozą z powrotem za odpowiednią opłatą. Jednakże w kwestii dotaszczenia siebie wraz ze sprzętem na granie zbyt niedalekie i niskopłatne, by opłacało się zatrudniać drajwera z busem, tudzież na próbę (zazwyczaj późnowieczorną, gdyż charakterystyczną cechą muzyka, który nie wypracował sobie jeszcze sławy i idących za nią - choć nie zawsze - walorów finansowych, jest posiadanie tzw. "normalnej" pracy), jesteśmy zdani na siebie.

Z tychże powodów na wyposażeniu każdego muzykanta powinno znaleźć się prawo jazdy, a w idealnym przypadku - także własny samochód.

Tutaj jednak pojawia się podstawowy problem: finanse. Jako, że grajek, którego dzieł muzycznych nie słychać na co dzień w najpopularniejszych stacjach radiowych, jest nader często gołodupcem (vide niżej podpisany), pole wyboru zawęża się do tanich używek, których jedynymi funkcjami będą dowiezienie bez zbędnych luksusów swego właściciela i jego sprzętu z punktu A do punktu B oraz dostarczenie mu okazjonalnych rozrywek z gatunku "co zrypie się w następnej kolejności". Jednak nawet za kwotę wywołującą u innych podgatunków homo sapiens - np. u tak zwanych korporobotów - skojarzenia raczej z rachunkiem za lunch, można kupić coś, co częściej będzie spełniać tę pierwszą funkcję, i to nawet całkiem sprawnie. Co zatem będzie sensownym wyborem dla nie defekującego wysokonominałowymi banknotami basisty? Do którego auta wejdzie lodówka Ampega, a w które z trudem wciśniemy nieduże combo? Jaki pojazd nadaje się do przewozu Alembica, a jaki co najwyżej Luny (i, jako, że jest to blog motoryzacyjno-basowy, również na odwrót - której basówce warto zapewnić komfortowe i bezpieczne warunki transportu, a która nie zasługuje nawet na wrzucenie luzem do Tico)? O tym, wraz z całą masą równie nonsensownych co bełkotliwych rozważań, już wkrótce.

Stej tjund.

niedziela, 15 lipca 2012

Intro

Dzień dobry.

Z zawodu jestem emerytowanym kierownikiem saturatora, zaś z zamiłowania uprawiam brukiew.

Nie o tym tutaj jednak.

* * *

Niecałe 3 lata temu, będąc już w wieku uznawanym przez niektórych za zaawansowany, stałem się szczęśliwym posiadaczem dokumentu uprawniającego mnie do kierowania pojazdem mechanicznym o dopuszczalnej masie całkowitej do 3,5 tony. Radość była wielka, gdyż o inkryminowanym dokumencie marzyłem już dziecięciem będąc, czyli około ćwierćwiecza wcześniej. A jako, że spełniający z grubsza warunki pojazd miałem już miałem (i to bezkosztowo - bo i mniej więcej tyle był wart), mogłem zająć się wreszcie tym, do czego zarówno pojazd, jak i dokument, były mi potrzebne: wożeniem basów.

I o tym tu będzie. O basach i o tym, czym je wozić.

* * *

Żeby nie być gołosłownym - w poniższym klipie widać również mój bas. Zaręczam, że na miejsce kręcenia tegoż klipu przywiozłem go sam. Choć - niestety - nie użyłem do tego samochodu, który również się tu pojawił...