piątek, 27 lipca 2012

Basowisko: Alchemia

Czasami zdarza się, że basista w końcu dojeżdża na miejsce, wysiada z samochodu (lub też z busa, którym pan Andrzej dowiózł basistę i jego zespół do Swędziworów, gdzie tenże zespół ma uskutecznić wykon na imprezie z okazji Dni Buraka Pastewnego) i orientuje się, że przyszła pora, by wydobyć bas, chwycić go w ręce i wydać dźwięk lub kilka. Czy to studio, czy scena, czy kolejna męcząca próba, z której znów nic nie wynika - przydaje się w takiej sytuacji przede wszystkim pewien skromny element rzeczywistości: instrument.

Każdy (no, prawie każdy) muzykant ma jakiś swój wzorzec brzmienia. Siedzi nam w głowie dźwięk, który nas inspiruje, kręci, targa mosznę (czy co kto sobie tam wyhodował) i wywołuje dyskretny ślinotok. Zazwyczaj mamy też jakieś swoje wzorce estetyczne. Jedni kochają klasykę, inni grawitują w kierunku najróżniejszych mniej lub bardziej egzotycznych wynalazków... Ja też zawsze miałem swój wzorzec, swoje marzenie, swój sprzętowy cel. Swego basowego Graala. Na moje nieszczęście, zakochałem się w wyrobach niedużej kalifornijskiej manufaktury, która nigdy nie uważała za stosowne trzymania się zdrowego rozsądku w kwestii cen... Firma owa, założona przez grupkę sksiężycowanych hipisów na przełomie lat 60. i 70. (już samo logo sugeruje wolumen spożycia wszelakich substancji przez swych założycieli), zapożyczyła swą nazwę od naczynia używanego przez alchemików - tak jak i instrumenty tej firmy miały posłużyć jako akcesoria do uzyskania esencji doskonałego brzmienia. Nazwą tą był (i pozostaje po dziś dzień) Alembic.

Zdolny elektronik Ron Wickersham, jego żona - artystka-projektantka Susan oraz współpracujący z nimi przez pierwszą dekadę świetny lutnik Rick Turner od początku eksperymentowali z formą i treścią swych dzieł równie zapamiętale, co z naturalnymi preparatami ziołowymi. Susan projektowała wysmakowane kształty gitar i basów, Ron jako pierwszy wprowadził do użytku aktywną elektronikę (bardzo różniącą się w swym działaniu od powszechnie spotykanych dziś rozwiązań) zaś Rick ubierał te pomysły w drogie, egzotyczne drewna, jednocześnie tworząc reputację Alembica jako wytwórcy instrumentów o niespotykanej jakości wykonania. Dbałość o najdrobniejsze detale już wtedy była na najwyższym poziomie - i cały czas rosła. Po kilku latach z firmą rozstał się Turner, ale na jego miejsce przyszli inni, też nader utalentowani lutnicy, zaś gdy państwo Wickersham posunęli się w leciech, pałeczkę przejęła ich córka Mica (czyt. Majka), która kieruje firmą do dziś. Basami Alembica zachwycili się już w latach 70. Stanley Clarke, John Entwistle, około 10 lat później Mark King... no i jakiś czas potem ja.

Miałem chyba z 18 lat i dwuletnie doświadczenie z basem, gdy na zdjęciu w magazynie Bass Player (internetów w naszym kraju było wtedy malutko) po raz pierwszy zobaczyłem któryś z klasycznych modeli Alembica. Byłem podówczas młodzieńcem hurtowo wciągającym fantasy, zaś stylistyka instrumentu przywodziła na myśl artefakt, który sprawdzałby się w rękach minstrela jako narzędzie do bezdotykowego pozbawiania białogłów zbędnego przyodzienia, oraz w silnych dłoniach paladyna, służąc do tłuczenia smoków po łbach. Trudno się zatem dziwić, że poczułem ucisk w spodniach, zaś na fotografię zamieszczoną w periodyku skapnęło nieco śliny. Pewien czas później usłyszałem Johna Entwistle z The Who, grającego na na jakimś koncercie z '78 cz '79 roku "Won't Get Fooled Again" i - chociaż jego model niezbyt podobał mi się wizualnie - ucisk w spodniach wzmógł się znacznie. Gdy zaś w końcu po raz pierwszy udało mi się chwycić bas Alembica we własne ręce (był to model Spoiler, wisiał w nieistniejącym już sklepie Bemol), wiedziałem, że muszę takiego mieć.

Marzenie ziściło się po kilku latach, gdy na forum użytkowników i miłośników instrumentów tej firmy pojawiło się ogłoszenie o sprzedaży modelu Essence 5 w cenie, na którą akurat wtedy mogłem sobie pozwolić. Było to niecałe 2000 dolarów hamerykańskich (a dolar stał wtedy dość nisko) - ponad 3 razy mniej, niż cena nowego. Bas, rzecz jasna, znajdował się w USA, zaś jego droga do Polski usiana była perypetiami (historię opowiadam tylko osobiście, jeśli ktoś postawi mi browar lub łychę - dodam, że piwa preferuję niepasteryzowane, a co do whiskey, to lubuję się w irlandzkich). Jednakowoż wymarzony instrument znalazł się w końcu w mych rękach, gdzie pozostaje do dziś. I raczej nie zmieni już właściciela.



Essence to propozycja Alembica ze średniej półki - o ile "średnią półką" możemy nazwać bas, którego katalogowa cena wynosi ponad 6000$. Nazwa jest nieprzypadkowa - model ten ma być esencją tego, co oferuje firma, zbiorem ich najbardziej klasycznych rozwiązań, ale bez popadania w barokowy przepych i wywołującą konfuzję gałkologię, czyli cechy znane z modelu Series II (ceny ok. 15-20 tys $). I rzeczywiście - jest konstrukcja neck-thru-body, czyli gryf biegnący przez całą długość instrumentu, z doklejonymi doń skrzydłami korpusu (niższe modele również mają wklejany gryf, ale metodą set-in, czyli "po gibsonowsku"), jest słynny "low pass filter", którego działanie opiszę później, jest słynny "hippie sandwich" czyli kanapka z wykwintnych drewien, nie ma za to osobnych filtrów dla obu przystawek, nie ma przełączników częstotliwości działania tychże filtrów, nie ma też perłowych inkrustacji czy pozłacanego osprzętu. Jest po prostu to, co w prawdziwym Alembicu być powinno i co składa się na jego niepowtarzalne brzmienie.

Centralnym elementem basu - jak w każdym instrumencie o konstrukcji ntb - jest gryf. W tym konkretnym przypadku został on wykonany z najbardziej klasycznego drewna używanego do tego celu, czyli z klonu. Gryf jest pięcioczęściowy, zaś każdy z pięciu klonowych pasków jest przedzielony cienkim, orzechowym fornirem. Menzura basu jest standardowa - wynosi 34". Dość klasycznie ukształtowane skrzydła korpusu są mahoniowe, ozdobione z wierzchu nakładką z odmiany drewna padauk. Na gryf naklejona jest 24-progowa hebanowa podstrunnica, zaś wieńczy go charakterystyczna stożkowata główka z układem kluczy 3+2. Klucze zostały wyprodukowane przez znaną i cenioną firmę Gotoh, zaś typowy dla Alembica dwuczęściowy mostek jest - można rzec - firmowym patentem. Firma Alembic znana jest między innymi z tego, że stosuje elektronikę wyłącznie własnej produkcji - nie inaczej jest i w tym przypadku. Essence ma dwie aktywne przystawki i bardzo charakterystyczną elektronikę: oprócz klasycznych pokręteł głośności i balansu między przetwornikami mamy tu coś w rodzaju filtru. Działa on z pozoru podobnie do pasywnego potencjometru tonu, ale... nie do końca.

Jednak po kolei.





















Pierwsze, co rzuca się w oczy, to już wspomniana przeze mnie dbałość o detale. Weźmy na przykład tył główki - większość gitar i basów z główką wygiętą do tyłu ma w zadniej części stopkę, która usztywnia to miejsce, chroniąc je przed złamaniem. Alembic rozwiązał to inaczej. Znajduje się tam fornir z tego samego drewna, które zdobi przód korpusu i główki - i to nie jedna warstwa, a trzy, przekładane warstewkami klonu!

Kolejną cechą, która zwraca uwagę, jest... ciężar. Essence ma niewielką deskę, więc należałoby się spodziewać, będzie dość lekki. Błąd. Nie jest to może najcięższy bas, ale w stosunku do swoich rozmiarów waga jest dość zaskakująca. Wytłumaczyć to można łatwo: porządne kawałki mahoniu oraz gruby, klonowy gryf w połączeniu z solidnym, mosiężnym osprzętem muszą swoje ważyć... Na szczęście ten ciężar przekłada się na brzmienie.

Już na sucho Essence brzmi bardzo charakterystycznie. Ma jasne, niemalże fortepianowe brzmienie oraz zadziwiający sustain. Po podłączeniu do porządnego sprzętu otwierają się jednocześnie bramy niebios i wrota piekieł... Ten bas brzmi POTĘŻNIE. Struna H, pięta achillesowa wielu pięciostrunowych basów jest niesamowicie klarowna, a sieknięcie jej z kciuka skutkuje bezlitosnym ciosem w bebechy. Brzmienie strun jest niezwykle wyrównane we wszystkich pozycjach - nie ma tu tzw. "wilków" a wybrzmienie jest równe i długie. Do tego mamy tu wspomniany już przeze mnie filtr - działa on nieco jak gitarowej kaczki. W pozycji "otwartej" brzmienie jest wyraziste, z piękną, czystą górką, po leciutkim skręceniu potencjometru brzmienie zbliża się nieco do klasycznego, fenderowskiego (acz należy pamiętać, że nie da się naśladować tym basem Jazza - zbyt duże są różnice konstrukcyjne), zaś po całkowitym "zamknięciu" filtra uzyskujemy głęboki, dudniący, niemalże "podwodny" sound, który świetnie sprawdzi się w reggae. Essence świetnie gada bez względu na to, jaką technikę stosujemy - brzmi równie genialnie co charakterystycznie zarówno z palców, kostki, jak i kciuka. Doskonale sprawdza się również w tappingu - tu szczególnie wyraźnie słychać "fortepianowatość" jego brzmienia. Alembic gra pełnym, bogatym pasmem - jest to jednak zarówno zaleta jak i wada. Otóż czasami może zwyczajnie... nie zmieścić się w miksie. Jednak w odpowiednich rękach (i nie, nie chodzi o wirtuozerię, tylko nauczenie się tego instrumentu, dostosowanie swojej techniki do jego charakterystyki), podłączony do dobrego nagłośnienia (szczególnie dobrze dogaduje się ze sprzętem SWR-a i Aguilara), zaś w studiu wspomagany przez świadomego, myślącego i słyszącego realizatora potrafi być morderczą bronią.

Oto kilka koślawych próbek obrazująch to, co potrafi ten bas:

1. Puste struny i działanie filtra
2. Palce (obie przystawki)
3. Palce (przystawka mostkowa)
4. Palce (przystawka gryfowa)
5. Kostka (obie przystawki)
6. Klang (obie przystawki)

Aby usłyszeć Alembica w miksie (czyli z zespołem ) wystarczy zajrzeć do mojego pierwszego posta.

Oczywiście, jak każdy "szlachetnie urodzony", również Essence ma swoje... powiedzmy, idiosynkrazje. Po pierwsze - nie jest to bas uniwersalny. Niezbyt dobrze brzmi w połączeniu z przesterem i zdecydowanie nie lubi starych strun. Flaty (struny o płaskiej owijce) nie brzmią na nim zupełnie - znika cały dzwon, który jest najbardziej charakterystycznym elementem jego brzmienia.Po drugie - jest... meteopatą. Każda zmiana temperatury czy wilgotności powietrza odbija się na gryfie, który lata radośnie tam i nazad, domagając się częstszych niż u "zwykłych" gitar regulacji. A są one utrudnione trzecim jego dziwactwem: otóż Państwo Alembicowstwo stwierdzili, że wszystko będą robić po swojemu. I objawia się to nie tylko tym, że jeśli elektronika siądzie, trzeba ściągać nową (cholernie drogą) z Santa Rosa, bo nikt inny takiej nie robi (nie chcę mi się nawet opowiadać, jakie miałem przejścia z naprawą zużytego gniazdka...), ale też tym, że aby zrobić setup, trzeba wyposażyć się w komplet kluczy calowych. Pół biedy, jeśli chcemy ustawić menzurę lub wysokość strun - tutaj wystarczą klucze ampulowe, a te, nawet calowe, kupimy bez problemu. Gorzej z prętami w gryfie (są dwa)... Otóż do ich regulacji potrzebny jest sześciokątny klucz nasadowy lub oczkowy, 1/4 cala. Miałem, zgubiłem, szukam kolejnego bezskutecznie...

Podsumowując, czyli zady i walety:

Powiedzmy to jasno i wyraźnie: to nie jest bas dla każdego. Jeśli potrzebujesz klasycznego, uniwersalnego brzmienia, które sprawdza się wszędzie - sięgnij po Jazza lub Precla. Jeśli jednak masz w głowie ten konkretny, potężny, nasycony, szlachetny sound, jeśli nie potrzebujesz przesteru, za to poszukujesz struny H, która przebije się przez wszystko, łącznie ze ścianami studia, a do tego kochasz obcować z wyjątkowymi, niebanalnymi przedmiotami i jesteś gotów wybaczać im pewne drobne dziwactwa... Sorry, nie masz wyjścia.



Plusy

* fenomenalna jakość wykonania
* genialne brzmienie - potężne, klarowne i szlachetne
* wyjątkowość
* piękno

Minusy

* cena
* meteopatyczny, wymagający częstych regulacji gryf
* mała uniwersalność - charakterystyczne brzmienie potrafi być i zaletą, i wadą

Czym go wozić

Przede wszystkim - taki instrument trzeba transportować w solidnym futerale. Jest zbyt cenny, by zaniedbać jego zabezpieczenie. A to skazuje nas albo na kombi lub dużego sedana, albo na wożenie go na tylnym siedzeniu (lub ew. składanie oparcia). Ja tak robię i jest dobrze. Woziłem go już starym Clio, Citroenem ZX, pożyczonymi Fiestą poprzedniej generacji i Suzuki SX4 oraz aktualnym moim jeździdłem, czyli Mazdą 323, i nie zdawał się niezadowolony, choć mam wrażenie, że najlepiej czuł się w ZX-ie (przestronność i komfort, poza tym Cytryny też są charakterne i mają swoje dziwactwa, więc musieli się z Alem polubić). Ale tak naprawdę zasługiwałby na Jaguara.

2 komentarze:

  1. Bardzo zjawiskowy Bas, jeśli chodzi o minusy to z ceną się nie zgodzę bo jeśli coś ma zaje*iście wyglądać to musi swoje kosztować. Jeśli chodzi o cały jej wygląd to uważam, że przy tej cenie pokrętła również mogłyby być w formie jakby to nazwać złotej czy też pozłacanej.

    P.s.
    A jeśli chodzi o gryf to co w nim tak często regulujesz? Może po prostu zmęczenie materiału powoduje rozluźnianie.. Myślę że wizyta u dobrego lutnika dobrze by zrobiła dla sprzętu, czy juz próbowałeś?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie, pozłacane gałki to już by było za dużo. Najfajniejsze byłyby drewniane, zresztą Alembic oferuje taką opcje (DROGO, jak wszystko u nich). Te seryjne są za to bardzo wygodne, trwałe i pomysłowo zamocowane.

      Co do gryfu - niestety nie mam klucza do niego, a jest bardzo nietypowy (miałem 2, oba zgubiłem). U lutnika już był (Jacek Kobylski, czyli Nexus - miałem zresztą kiedyś bas jego produkcji, doskonale go wspominam), gryf był prostowany "na ciepło". Problem nie zniknął, ale znacząco zmalał.

      Usuń