środa, 23 września 2015

Eventualnie/Śmignąwszy: nie umiem w ofrołdy

Zdarza się, że zdjęcia, które robię, lub pomysł na temat, który wpada mi do łba kudłatego, wpadają do szuflady, gdzie potrafią spędzić nawet kilka miesięcy. Czasem nie wiem, co z nimi zrobić, a czasem temat jest dość nietypowy i nie za bardzo wiem, jak go ugryźć. Jednak po pewnym czasie, przeglądając foldery ze zdjęciami, stwierdzam, że w sumie czemu nie.

Dlatego dziś wrócę do przełomu wiosny i lata.

Jak niektórzy wiedzą (a inni przegapili) mam coś, co nazywa się pracą. Praca ma często to do siebie, że przebywa się w jej godzinach z innymi ludźmi. Ażeby ludzie owi lubili się i chętniej współpracowali ze sobą Ku Wspólnemu Dobru, firmom zdarza się uskutecznić event zwany imprezą integracyjną. I taką właśnie imprezę urządziła też firma, w której mam całkiem spore szczęście pracować.

Impreza była wyjazdowa i obejmowała cały dzień a dla chętnych również kawałek nocy. Ja sam, jako element z natury aspołeczny a już na pewno nie za bardzo pijący, wśród owych chętnych się nie znalazłem, jednak ciekaw byłem, jakie wymyślne atrakcje czekają na wszystkich w godzinach przedspożywczych. Gdy po dojechaniu na miejsce ciekawość moja została zaspokojona, ustąpiła miejsca całkiem pokaźnemu entuzjazmowi.

Jak to często bywa na tego typu eventach, towarzystwo podzielone zostało na drużyny. Każda z drużyn miała za zadanie zdobywać punkty w rozmaitego autoramentu konkurencjach. Było strzelanie z wiatrówki (lubię) i łuku (nieszczególnie), specyficzne zabawy przy użyciu kijków, sznurków, puszek i wody, sygnalizacja flagami (niestety, zadania nie miały nic wspólnego z "Wichrowymi Wzgórzami"), ale tym, co sprawiło, że obudził się we mnie zazwyczaj znajdujący się w stanie śpiączki duch rywalizacji, były dwie inne dyscypliny.

Pierwszą z nich był Powerturn. 


Zabawa polegała na umoszczeniu się w dwie osoby wewnątrz ustrojstwa przypominającego skrzyżowanie plastikowej wanienki z wózkiem dziecięcym i zawalonym rusztowaniem, napędzanego dwoma silnikami od kosiarki. Właśnie fakt posiadania dwóch niesprzężonych silników jest tu kluczowy. Jeden z nich napędzał lewe tylne koło, drugi zaś - prawe. Wynalazek nie posiadał układu kierowniczego - sterowanie odbywało się za pomocą dwóch joysticków, z których każdy zawiadował innym silnikiem. Zadanie polegało na zsynchronizowaniu działań dwóch siedzących w wyścigowej balii osób, tak by jak najszybciej przejechać dość prosty tor, jednocześnie nie wypadając z trasy.

Z Powerturnem, mimo konieczności współpracy, poradziłem sobie nawet nieźle.

Kurdeż. Nie ogarniam. Trochę rurek, nieco plastiku pochodzącego z odrzutów z chińskiej fabryki kubków na jogurt, dwa dwusuwowe silniczki i sterujące nimi joysticki, a tyle frajdy. Niestety - za tę frajdę przyszło mi zapłacić.

Jako miłośnik bojówek w rozmaitych ich wersjach, miałem takowe na tyłku i tamtego dnia. Wygodne, praktyczne, z dużymi kieszeniami... No właśnie, kieszenie. Mój telefon, który do tamtego dnia wytrzymał ponad półtora roku zaniedbań, siadania na nim mym opasłym zadem i setki mniej lub bardziej twardych lądowań, zamiast spoczywać w schowku (gdzie byłem przekonany, że się znajduje) krył się w jednej z obszernych kieszeni mych portek. Półleżąca pozycja w połączeniu z entuzjastycznym atakowaniem zakrętów spowodowała jego dyskretne opuszczenie mej odzieży, a następnie udanie się lotem koszącym na żwirzastą powierzchnię toru. Koło bolidu jadącej po nas załogi dokończyło robotę. 


Mówienie o mojej irytacji byłoby delikatnym niedopowiedzeniem. Następnego dnia miałem robić z Red. Z. Łomnikiem próbny przejazd trasy jego rajdu, zaś jeszcze następnego - ustawić się jako jednoosobowy checkpoint, w związku z czym musiałem być pod telefonem. Zastanawiając się nad możliwymi opcjami zająłem się bezskutecznymi próbami uniknięcia całkowitej kompromitacji w pozostałych konkurencjach. Jedna z nich jednak poprawiła mi humor. Przynajmniej na chwilę.


Teren, na którym odbywał się firmowy event, zawierał malowniczy tor przeszkód. A tor zawierał odpowiednio przystosowane Suzuki Samurai w ilości sztuk dwóch. Oczywiście od razu wiedziałem, że muszę władować się za kierownicę.


Samuraie były oczywiście przygotowane na to, że będą nim jeździć idioci i dyletanci. Orurowanie było nader solidne, zaś na miejscu pasażera oraz z tyłu, gdzie stał instruktor, znajdował się przycisk wyłączający silnik. Oczywiście tor był opracowany tak, by zminimalizować ryzyko zrobienia sobie (i komuś) krzywdy, ponadto osiągane prędkości byłyby konkurencyjne w wyścigu płyt tektonicznych, jednak organizatorzy słusznie zakładali, że sporą część ujeżdżających małe terenówki będą stanowić osobniki o IQ bakłażana. Strzeżonego itd. A widoki - zarówno z zewnątrz jak i zza kierownicy - robiły wrażenie. I mogły troszkę onieśmielić.


Sam z początku onieśmielić się nie dałem, ale każdy pokonany metr pokazywał mi dobitnie, gdzie moje miejsce. A znajdowało się ono pod stołem, ew. w kącie. Zmylony leciutko obracającą się kierownicą założyłem, że to kwestia wspomagania, a nie przełożenia, i... błąd. Pierwsze zakręty - duużo za szeroko. Punkty karne. Kolejne łuki, gdzie należało unikać wjeżdżania na przeszkody - znów źle wymierzone i znów punkty. Instruktor raz po raz opieprza, wyłącza silnik, po czym opieprza ponownie, a ja robię się malutki.

Bardzo malutki.

Po trzecim (najlepszym, czyli sknoconym jedynie w 50-60%) przejeździe mogłem już powiedzieć, że nie nadaję się do tego. Mimo wcześniejszej frajdy z jeżdżenia Land Cruiserem po lesie, mimo ogromnego zapału, z którym zabrałem się do gonienia malutkiego Suzuki po torze, mimo jego śmiesznej łatwości dla Kogoś, Kto Umie W Ofrołdy, poległem. Po prostu jestem na to za cienki w uszach, koniec, kropa. Moje mózgowie nie ogarnia tak ogromnej precyzji, jaką trzeba się wykazać pokonując wykroty, wądoły i inne rzeczy na "w", a mimo prędkości, które rozśmieszyłyby flegmatycznego piechura, nie jestem w stanie nadążyć z oceną tego, co wyłania się zza każdego zakrętu. I tym bardziej podziwiam wszelkich off-roadowców, którzy wciągają poligon wojskowy na śniadanie, choć, jak się okazało, nie jest to moja bajka.

Ale czy spróbowałbym raz jeszcze?

No jacha.


Tylko nie wiem, czy wpuściliby mnie ponownie za kółko.

8 komentarzy:

  1. Pogratulować roboty, gdzie są fajne wyjazdy integracyjne. (to mówiłem ja, Wacław Jarząbek, Socjopata Trzeciej Klasy).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Firma w rzeczy samej bardzo pozytywna. I ludzie świetni.

      Mówiłem to ja, element aspołeczny klasy ultramegamax.

      Usuń
  2. A więc to to się stało z S3mini :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nope. To był Core. S3 Mini pobrałem od Was póxniej tego samego dnia. Ale zginął podobnie.

      Tak - rozpieprzyłem 2 telefony w ciągu ok. 1,5 miesiąca, i byłem bardzo bliski zamordowania aktualnego, nowiutkiego Hujwuja. Lub przynajmniej bezpowrotnego zgubienia go.

      Usuń
  3. Tak z ciekawości... Czy ktoś zgubił w trakcie przejazdu swojego opiekuna/instruktora?

    OdpowiedzUsuń
  4. Ten telefon nie wygląda ta źle ;) Mój po spotkaniu z betonem z jednej i kołem widlaka (pełnym, nie pompowanym) wyglądał gorzej. Ale nie działał tak samo...
    A samego eventu trochę zazdraszczam, gdyż na wieeeelu byłem, lecz tylko raz jako uczestnik

    OdpowiedzUsuń
  5. Słuszną politykę ma Twoja firma!
    I to są prawdziwe emocje - Truck Triale, przeprawówki, itp, a nie jakieś tam ściganie, czasówki, Nurbugburgery, czyli nuda Panie!
    To szklane coś "Samsung" to co to i co się z tym robi? ;-)

    OdpowiedzUsuń
  6. Zazdraszczam, zwłaszcza Samurajskiej przejazdzki. Bardzo zazdrasczam.

    OdpowiedzUsuń