Tak czy inaczej - już tradycyjnie ostatni weekend czerwca oznacza gratkę dla basistów z całej Polski. To właśnie wtedy pewne niewielkie miasteczko w samym centrum naszego pięknego kraju rozbrzmiewa dźwiękami zajmującymi niższą część tonalnego spektrum. I, rzecz jasna, wybrałem się tam i w tym roku.
Zgierskie wysypisko gruzu |
Tym razem ludności było jakby mniej, niż na poprzednich edycjach. Oczywiście na to wrażenie mógł mieć wpływ fakt, że przybyłem (jak zazwyczaj) jedynie na drugi dzień, poprzedni zaś najprawdopodobniej skończył się spożyciem napojów w ilościach hurtowych, co z kolei skutkować mogło umiarkowaną zdatnością do funkcjonowania uczestników owej konsumpcji.
Taki stan rzeczy miał swój niewątpliwy plus - można było udać się celem potestowania sprzętów. Na pierwszy rzut poszły świeżutkie dzieła warszawskiej pracowni lutniczej Silent Scream.
Panów z Silent Scream (szczególnie Adama) znam już od dłuższego czasu - to oni zajmowali się m.in. moim Westonem, zanim odjechał gdzieś w Polskę. Od niedawna natomiast, oprócz serwisu, zajmują się również tworzeniem nader ciekawych gitar. Ich dzieła wyróżniają się dość nietypową stylistyką, bardzo dobrą jakością wykonania i - w przypadku jednego z nich - wyjątkowo ciekawą, rozbudowaną elektroniką opartą na filtrach, nieco podobnie jak w Alembicach czy Walach. Niestety, akustyka pomieszczenia, setup nie do końca taki, jak lubię, oraz nieco zjechane już struny sprawiły, że nie miałem większych szans naprawdę wsłuchać się w to, co potrafią te sprzęty. Obaczym - może jeszcze będzie okazja.
W sąsiedniej sali też było co popodziwiać.
W sąsiedniej sali też było co popodziwiać.
Nie sfociłem stanowiska importera MarkBassów - trzeba było ratować się kadrem z filmu |
Największe pomieszczenie parteru zgierskiego MOK-u zajęli importer wzmacniaczy włoskiej firmy MarkBass oraz twórca nowej marki na polskim rynku lutniczych instrumentów - Birdland. Marków chyba przedstawiać nie trzeba - solidne a jednocześnie lekkie główki, paczki i comba. Sam niegdyś miałem LittleMarka 250 i wspominam go dość ciepło, nie tylko ze względu na jego znikomą masę własną. Niestety, nie starczyło mi czasu, by przetestować inne sprzęty tej firmy. Czasu zabrakło również, by bliżej zaznajomić się z Birdlandami - zresztą nie tylko on był tu przeszkodą. Basiwa te, choć wyglądają na świetnie wykonane, zaś jeden z egzemplarzy nader zacnie brzmiał w dłoniach innego uczestnika, odrzucają mnie na kilometr dizajnem główki. Jasne, warto tworzyć oryginalne projekty, ale ten, zwany przez niektórych stopą cukrzycową (to pewnie ona posłużyła do montażu Dacii 1310), jest... no, powiedzmy, że kontrowersyjny. Nie zmienia to faktu, że mocno trzymam kciuki za kolejnego polskiego twórcę dobrej klasy instrumentów.
Gdy wspominam o braku czasu, wiadomo, że musiał mieć on jakąś przyczynę. W tym konkretnym przypadku jej część znajdowała się w pokoju obok, gdzie, ściśnięte na niewielkiej powierzchni, znajdowały się basiwa innej polskiej firmy - Buzz.
Miałem już okazję testować jednego Buzza i był on tak zacny, że byłem niezwykle ciekaw innych. Próbki brzmień kilku różnych egzemplarzy, które miałem okazję słyszeć, tylko rozbudzały tę ciekawość. Do tego Mateusz ostatnio wypuścił kilka piątek - a ich entuzjastyczne recenzje, powtarzane również przez ludzi, którzy z zasady uznają tylko 4-strunowe basy, sprawiły, że nie mogłem sobie odpuścić takiej okazji.
I miałem rację.
Każdy z krótko ogranych przeze mnie Buzzów był sprzętem wysokiej klasy, ale wiśniowy, pięciostrunowy Jazz (czyli Dagonfly - ciekawe, czemu Mateusz nie pozostał w przypadku piątek przy nazwie Wasp) oraz czerwony Precel (w Buzzowej nomenklaturze - Hornet) z klonową podstrunnicą absolutnie zamiotły temat. Grały dokładnie tak, jak lubię - wściekła, żywa sprężyna, która jak przecinak wlazłaby w każdy rockowy mix (nie mylić z miksami graciarskimi). Poproszę oba. Albo trochę inne - Dragonfly'a ciemnozielonego i bez płytki a Horneta czarnego, oczywiście z klonem. Jak tylko uda się sprzedać nerkę.
Zresztą nie tylko ja doznałem opadu szczęki biorąc do rąk poskładane w Toruniu basetle.
Kolejną, niestety ostatnią atrakcją Graj(mi)dołu były - tradycyjnie już - warsztaty, mające w zasadzie charakter swego rodzaju prelekcji. W sobotę Zgierz odwiedził - również już tradycyjnie - Marcin Pendowski, w niedzielę pierwszy panel zagospodarował Łukasz Gorczyca, ja zaś najbardziej zainteresowany byłem drugim, prowadzonym przez bardzo cenionego jazzmana Tomasza Grabowego.
Co prawda nigdy nie byłem fanem jazzu (próbowałem kilka razy, a im bardziej próbowałem, tym bardziej się nie udawało), ale bardzo ciekawie było posłuchać o tym, jak należy (a przynajmniej warto) konstruować walkingi. I oczywiście samych walkingów.
Tomek zapewne nie byłby sobą, gdyby nie przywiózł ze sobą fretlessa. Nie był to co prawda 6-strunowy obrzyn, z którym zawsze był kojarzony, ale z powodzeniem udający kontrabas akustyczny Furch też świetnie zabrzmiał w rękach Mistrza.
W zasadzie nie napiszę nic nowego stwierdzając, że było warto. I że w przyszłym roku też mam zamiar się pojawić. I że mam nadzieję, że uda się wreszcie zaliczyć oba dni. Choć, znając mój "rozkład jazdy", pewnie znów się nie uda.
Tymczasem obejrzyjcie filmidło. I posłuchajcie. Szczególnie posłuchajcie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz