sobota, 9 maja 2015

Eventualnie: Tuszka wyraża ubolewanie

Przyszła wiosna, zaczęły się eventy. W tym i rajdy. Jednym zaś z pierwszych w sezonie jest rajd, w którym ani nie prowadzi się samochodu, ani nie czyta itinereru, tylko pociska na bicyklu i zagląda pod wskazane adresy, czyli organizowany już po raz drugi przez Złomnika rajd rowerowy. Zeszłoroczny był na tyle sympatycznym eventem, że zdecydowałem się ponownie wziąć udział. I nie żałowałem, choć zadań związanych z motoryzacją praktycznie nie było. Tempo pedałowania sprawiło, że nie było też za bardzo czasu wyciągać aparatu, dlatego relacyjka będzie raczej skromna.

Miejsce startu znajdowało się na Ochocie, na znajdującym się u zbiegu Koszykowej i Lindleya skwerze Alfonsa Grotowskiego. Nie mam pojęcia, kim był ten konkretny Grotowski (oprócz tego, że - z woli rodziców - Alfonsem), ale przyjemny, zielony skwerek okazał się bardzo dobrą miejscówą na start. Wskoczyłem tedy na mój nieco spersonalizowany jednoślad (zanabyty zresztą od imć Złomnika) i udałem się we wskazane miejsce.

Romet Onion - rower Prawdziwego Polaka

Uczestnicy przybyli na najrozmaitszego autoramentu bicyklach

Pojawiły się też prawdziwe zabytki

Nie zabrakło Pereł Peerelu i modeli dostawczych

Ponoć parka lepiej się chowa
Szacowny Organizator doradzał startowanie w parach - i tym razem, w przeciwieństwie do pierwszej edycji, udało się znaleźć kompana, gdyż na starcie zameldował się również właściciel wspaniałej Pandy, który wyraził chęć utworzenia dwuosobowej drużyny.

Po krótkiej odprawie ruszyliśmy na prowadzącą po zakamarkach Woli, Ochoty i Śródmieścia trasę. I tu należy przyznać, ze zrobiliśmy to troszkę za szybko, gdyż najpierw należało opracować marszrutę, my zaś postąpiliśmy po męsku, ruszając na pałę do najbliższego punktu. Szybko okazało się to błędem. Gdy zorientowaliśmy się, że warto jednak ułożyć plan, zwycięskie załogi miały za sobą ponad połowę trasy.

Mądry Polak po szkodzie
Pozostało skupić się na tym, po co przyjechaliśmy - czyli eksploracji i dobrej zabawie. A gwarantowały ją m.in. malownicze podwórka, zarówno zamieszkałych budynków, jak i opuszczonych ruin, gdzie można było natknąć się na widoczki zarówno bardzo klasyczne... 


...jak i dość zaskakujące i skłaniające do refleksji nad wolumenem spożycia specyficznych substancji przez twórców niektórych komunikatów.


Jak już wspomniałem, atrakcji motoryzacyjnych było niewiele - jeśli już się trafiały, to niejako po drodze, żadna zaś nie była częścią któregokolwiek z zadań. Tempo wymuszone przez próby nadrobienia straconego z winy braku planowania czasu sprawiły, że niektórych z tych widoczków (jak Poldek MR87 z Prostej czy piękny Kredens w kolorze shit brown z Wroniej) nie zdążyłem uwiecznić, jednak jedna ze scenek ukrytych w zakamarkach przemysłowo-magazynowej części Woli, zresztą ukazana uprzednio na złomnikowym fanpage'u była estetyczno-klimatyczną kropką nad "i" całego rajdu.

Takie rzeczy dwa kroki od mojej pracy, I JA NIC NIE WIEDZIAŁEM.
Na metę dotarliśmy koło godziny po pierwszych załogach. Nie byliśmy jednak ostatni. Najciekawsze jednak okazało się to, że jako hasło, które należało podać na końcu rajdu (odpowiedź na pytanie będące rozwiązaniem krzyżówki złożonej z punktów o które należało zahaczyć), przyjmowana była więcej niż jedna odpowiedź.

A rozwiązanie krzyżówki wyglądało tak:

C
O
T
O
J
E
S
T
W
I
Ę
C
E
J
N
I
Ż
J
E
D
N
O
Z
W
I
E
R
Z
Ę

Choć do dziś tak naprawdę nie wiem, czy to owca, czy lama.

4 komentarze:

  1. Też byłem. Również Orionem, tyle że eksportowym pod nazwą Universal. Może widziałeś, bo ja Ciebie na pewno ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Było świetnie, dziękuję za współpracę, towarzystwo itp itd. :)
    Chwała zwycięzcom i tym, co ostatnimi byli (czyli w zasadzie nam ;P) i wszystkim, którym się dupę chciało ruszyć. Szczególne fanfary
    rezerwuję sobie, bo moja leniwa dupa ostro protestowała i dlatego na miejsce przybyłem autem. (#trochęwstyd)
    A na odprawie Złomnik mówił, żeby najpierw pomyśleć nad trasą...
    Mam wrażenie, że obok tradycyjnej ułańskiej fantazji wdarła się jednak kropla rywalizacyjnej adrenaliny. Jak odpuściła, to zaczęliśmy myśleć. Za późno ;)
    Zdecydowanym plusem dodatnim i wartością dodaną było to, że w końcu przypomniałem sobie jak fajnie jest cisnąć samemu na rowerze, bez balastu w postaci małego klona (albo teraz mniejszego klona) :)
    I ostatnie spostrzeżenie - z racji tego, że 100% naszej załogi budynków sakralnych nie ogarnia - św. Barbarę mieliśmy w plecy. A tak jakoś głupio korzystać z google maps czy innego street view. Choć nie wierzę by zwycięzcy się bez tych narzędzi obeszli.

    PS. Jak koło?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Również dziękuję, w teamie raźniej. Gdyby nie Twój upór w kwestii tego, by się zatrzymać i jednak przemyśleć dalszą trasę, latalibyśmy chyba do 18.

      Koło się kręci, zasadniczo. Rower żyć będzie - twarde, peerelowskie żelazo. Jedynytaki.

      Usuń