sobota, 13 kwietnia 2013

Weekend rocznicowy, cz. 1

Bardzo dobry wieczór.

Zgodnie z obietnicą poczynioną wczoraj - dziś i jutro Wpisy Okazjonalne. A okazje są, a jakże.

Nazbierało się nam w ostatnich dniach wydarzeń - na przykład cudowne przemienienie łazienki (no, przynajmniej jej części podlusternej), które uczyniło ją nieco mniej przerażającą w użytkowaniu. Nazbierało się także rocznic - choćby smutna, skłaniająca do refleksji, przypadająca na 10 kwietnia rocznica pożegnania ukochanej zwłaszcza przez starsze pokolenia pary, którą rzecz jasna były Wartburg i Barkas, a których produkcja zakończyła się właśnie tamtego kwietniowego dnia 1991 roku. Należy tu podziękować kol. Notlaufowi, który przypomniał nam tę smutną rocznicę na swym tematycznym blogu o dźwięcznym tytule Złomnik (polecam wszem i wobec - według mnie to najlepszy blog o tematyce motoryzacyjnej w naszym kraju). Zarówno Wartburgiem (szczególnie kombi) jak i Barkasem można by było przewieźć masę sprzętu - i jakże stylowa byłaby to podróż, szczególnie jeśli wehikuł byłby wyposażony w legendarny już 3-cylindrowy dwusuwowy silnik o budzącym nostalgię brzmieniu, roztaczający z rury wydechowej tak dobrze nam znany z dzieciństwa aromat benzyny zmieszanej z mixolem.

Wartburgowi (i innym radośnie idiotycznym pomysłom na Klasyka Dla Basisty) zapewne poświęcę kiedyś osobny wpis, jednak teraz przejdźmy do dzisiejszej rocznicy.

13 kwietnia 1995 roku wszedłem do nieistniejącego już komisu w al. Jana Pawła II i dokonałem tam zamiany 200 złotych polskich na dzieło enerdowskiej sztuki lutniczej (lub raczej stolarskiej) - Musimę DeLuxe. Mój pierwszy bas.

Oto jak wygląda Musima po 18 latach od trafienia w moje czułe łapki...

Tak, to już 18 lat. Od dziś moje granie może oddawać głos (tzn. mogłoby, gdyby miało na kogo),  legalnie żłopać wódę i oglądać filmy dla dorosłych. Może również zrobić prawo jazdy, ale na niewiele by się to zdało, gdyż raczej nie pożyczyłbym mu Madzi.

W tym czasie wiele się wydarzyło - wszak 18 lat temu byłem szczupłym (naprawdę!!!) 16 latkiem... Od tamtej pory wydłubałem z Musimy progi (a następnie całą resztę gdy rozsypały się potencjometry), utyłem, straciłem nieco objętości owłosienia czaszkowego (choć nadal jest długie), zrobiłem prawo jazdy, pojeździłem paroma samochodami, nabrałem sporo doświadczeń życiowych... i troszkę nauczyłem się grać. Owo nauczenie się poskutkowało zagraniem chyba już setek koncertów (jeśli liczyć regularne granie do kufla z mym składem szantowo-folkowo-coverowym), w tym jednego w wietrznym i dość odległym Chicagówku, nagraniem paru demówek, 6 płyt, które trafiły do oficjalnego obiegu, jednej, która nie trafiła (jest sprzedawana na koncertach a ja wstydzę się za każdy zakupiony przez kogoś egzemplarz...) i jednego DVD "na żywca". W tym czasie przerobiłem 15 basów (w tym tylko dwie sklepowe nówki - obie kupione w nieistniejącym już od lat sklepie Hołdysa na Wspólnej), z których mam nadal 4 - a nawet 5, jeśli liczyć truchło mego pierwszego wiesła. Ponadto miałem 3 comba (z czego 2 typowo do ćwiczeń w domu - jedno z nich mam nadal, jest beznadziejne, dziękuję), 5 głów (ostatnią z nich użytkuję już od lat), 6 paczek (dwóch kupionych jako ostatnie używam naprzemiennie) i zero efektów. Oczywiście chodzi o efekty typu przester, chorus, oktawer itd., gdyż samo moje granie jakieś tam efekty przyniosło. Nie takie, jak bym chciał, ale... nie jest najgorzej. Powiem więcej - jest dobrze.

Granie jako sposób na życie potrafi być cholernie frustrujące, szczególnie, gdy nie robisz takich postępów jako muzyk, jakie byś chciał robić, i jeżeli nie osiągasz wymiernych sukcesów (SPLENDOR, PRESTIŻ I BOGACTWO!), jednak pozwala doznać wrażeń, jakich nie dozna większość innych ludzi. Do dziś pamiętam adrenalinę towarzyszącą mojemu pierwszemu wyjściu na scenę w grudniu 1995 roku. Zwykły przegląd lokalnych zespołów, tylko dwa numery, ale euforia trudna do opisania. Skok na bungee? A po co to komu? Kup tani instrument, zbierz kilku kumpli, ułóżcie parę numerów i zagrajcie koncert! To jest dopiero przeżycie. Jasne, po pewnym czasie nie robi to już takiego wrażenia (a szkoda - tęsknię za tym czasami...), dochodzi wręcz do tego, że jeżeli na wykon przyjdzie ledwie kilka - kilkanaście osób (a i tak się zdarza) czujesz się rozczarowany i zniechęcony, ale wspomnień nikt Ci nie odbierze. Tak samo, jak nikt nie zabierze Ci kolejnego zastrzyku adrenaliny, który towarzyszy wyjściu na na scenę, gdy wiesz, że przed nią czeka kilka tysięcy ludzi. Tak, to też mnie spotkało. Polecam - bardzo warto.

Niedawno zaliczyłem tzw. kryzys. Nie wiem, czy był to kryzys twórczy - z pewnością za to był związany z moimi marnymi dość umiejętnościami w stosunku do czasu uprawiania muzycznego poletka. Były wręcz chwile, gdy zastanawiałem się, czy nie rzucić tego w cholerę. Ba - nadal zdarza mi się zastanawiać... Ale tak naprawdę wiem, że tego nie zrobię. Bo nawet, jeżeli przez nawał roboty i tzw. codziennych zmartwień potrafię przez tydzień nie wziąć basu do rąk to wiem, że on tam jest. Powiem więcej - one cztery tam są (Musimy nie liczę - aktualnie może służyć li tylko jako instrument perkusyjny). I czekają. I gdybym miał na żadnym już nie zagrać, poświęciwszy się w całości "normalnym" zajęciom... Nie sądzę, bym na dłuższą metę był szczęśliwy.

Dlatego myślę, że to było pierwsze 18 lat mojego grania.

Hmmm... Fascinating

Przypominam przy okazji o konkursie, w którym można wygrać płyty i wejściówki na koncert!

A jutro - kolejna rocznica. Sporo mniejsza, ale też miła.

Stay tuna.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz