piątek, 27 marca 2015

Basowisko: Muzyczny Człowiek Płaszczka Pięć

Tak, już dawno nie było wpisu o tematyce stricte basowej. Poprzedni był w lutym, zaś ostatni test basu mieliście okazję przeczytać w zeszłym roku. A i tak najświeższy z nich miał naturę wspominkową. Prawda jest taka, że łatwiej skombinować samochód do testów, niż bas. Po prostu my, muzycy (ależ to dumnie zabrzmiało, właśnie poczułem się oblepiony ciepłą, lekką breją prestiżu własnego), uważamy nasze instrumenty za przedłużenie siebie samych. Swoich rąk. 

Czy innych, bardziej osobistych instrumentów.

Inaczej się dzieje jednak, gdy wpada nam w łapy wiesło o nieuregulowanym jeszcze statusie. Coś, o czym sami jeszcze nie wiemy, czy z nami zostanie, czy będzie nam towarzyszyć na scenie i w studiu, czy przyjmie na siebie pot, naskórek i znużenie hurtowo produkowane w sali prób, czy raczej pogna dalej, w ręce innego grajka, w zamian za odpowiedniej wagi walor finansowy.

Dlatego gdy mój dobry kolega (który miał udział w ściąganiu z jueseja mojego Alembica a wcześniej pożyczył mi swojego ówczesnego) stał się właścicielem pewnego bardzo cenionego, popularnego basu, wykorzystywanego przez rzesze muzyków na całym świecie, a nie powziął jeszcze decyzji co do jego dalszych losów, będąc zajebistym gościem pomyślał o mnie. I napisał.

"Nadal szukasz Music Mana do testów?"

Jasne, że szukałem.


Music Man StingRay 5. Chyba pierwszy naprawdę popularny pięciostrunowy bas, choć w momencie jego debiutu piątki funkcjonowały już od kilkunastu lat. Ale to właśnie on, już pod skrzydłami Erniego Balla (czyli Erneścika Piłki), przyczynił się do spopularyzowania niskiego H w świecie muzyki.

Zacznijmy jednak od początku.

Gdy Leo Fender sprzedał swe pierworodne biznesowo-muzyczne dziecko, czyli firmę noszącą jego nazwisko, koncernowi CBS, przez kilka lat nie robił nic. To znaczy robił - jadł, pił, spał i planował. A gdy zaplanował - zrealizował, i w połowie lat 70. zaprezentował pełnej słusznego podziwu publice swe najnowsze dzieło: Music Mana StingRay.

Czyli Muzycznego Człowieka Płaszczkę.

StingRay został tak nazwany prawdopodobnie ze względu na owalną płytkę otaczającą umieszczonego dość blisko mostka humbuckera. I właśnie ten humbucker połączony z praktycznie nieznaną podówczas aktywną elektroniką (to, co kilka lat wczesniej zaprezentował Alembic, to było coś zupełnie innego) stanowił o unikalnym, niespotykanym, totalnie nowym podówczas brzmieniu. Brzmieniu, które szybko się przyjęło, szczególnie wśród basistów lubiących zrobić użytek z kciuka. Nieprzypadkowo jednym z pierwszych użytkowników nowego instrumentu został Louis Johnson. Chodzą zresztą słuchy, że to z myślą o nim został zaprojektowany StingRay.

Jakiś czas później Leo Fender sprzedał zdobywającego coraz większą renomę Music Mana firmie Ernie Ball. Czy to dobrze czy źle - dyskusje trwają do dziś, zaś większość znanych mi basistów znacznie większą estymą darzy instrumenty "pre-EB", czyli powstałe jeszcze za czasów Fendera. Jednak trzeba przyznać, że za Erniego Balla zaczęto wprowadzać innowacje. Najważniejszą zaś z nich był StingRay 5 - czyli bas, którego egzemplarz lata później (czyli teraz) wpadł mi w łapy.


Cokolwiek nie powiedzieć o StingRayu i jego 5-strunowej odmianie, są to instrumenty łatwo rozpoznawalne. Ich kształt, choć dość konserwatywny, jest dość charakterystyczny, szczególnie główka "czwórki" w nietypowym układzie 3 + 1. Zresztą muszę przyznać, że główka ta zawsze mi się podobała, w przeciwieństwie do dość przyciężkawej z wyglądu główki "piątki".

Równie klasyczna co wygląd jest konstrukcja - klonowy gryf z 21-progową, klonową lub palisandrową (jak w "moim" egzemplarzu) podstrunnicą jest przykręcony do solidnej deski wykonanej zazwyczaj z jesionu (sam Music Man zawsze podaje jedynie "select hardwood", ale najczęściej jest to właśnie jesion, rzadziej olcha). Mniej klasyczny jest sposób przykręcenia gryfu do korpusu - służy do tego aż 6 śrub, co ma gwarantować stabilność połączenia. I rzeczywiście - nie tylko punkt styku szyjki z dechą, ale cały bas sprawiają niezwykle solidne wrażenie. Ma się odczucie obcowania ze świetnie wykonanym obiektem, który przetrwa długie dziesięciolecia.

Osobną kwestią jest elektronika. Znakiem rozpoznawczym basów Music Mana jest umieszczony niedaleko tzw. sweet spotu humbucker o potężnych nadbiegunnikach. Przystawka owa przesyła sygnał przez trójdrożną aktywną elektronikę, umożliwiającą regulację tonów niskich, średnich i wysokich. W pięciostrunowej odmianie dochodzi do tego trójpozycyjny przełącznik umożliwiający rozłączanie cewek przystawki. Gdy przełącznik znajduje się w pozycji najbliżej gryfu są one połączone szeregowo, w środkowej pozycji gra tylko jedna cewka, co czyni z przystawki singla, zaś po przesunięciu pstryczka w kierunku mostka uzyskujemy klasyczne stingrayowskie ustawienie równoległe. Ten właśnie przełącznik, poza innym kształtem płytki, jest tym, co najbardziej odróżnia StingRaya 5 od znanej od lat 70. czterostrunowej odmiany. Tak naprawdę piątce bliżej jest pod tym względem do modelu Sterling.

Innym ciekawym patentem jest wykończenie gryfu. Wielu muzyków woli, gdy gryf jest matowy, dzięki czemu łatwiej jest przesuwać po nim kciuk, jednak wykończenie na wysoki połysk ładniej ukazuje słoje drewna. W Music Manie poradzono sobie z tym tak, że do wysokości siodełka gryf jest woskowany, zaś główka - pokryta lakierem. Wygląda to według mnie dość dziwnie - wolałbym jednorodne wykończenie (najlepiej twardym lakierem), ale ja sam jestem dziwny, więc mój gust nie do końca musi pokrywać się z gustem Generała Publicznego.


Ergonomia jest kolejną kwestią, do której twórcy StingRaya podeszli dość tradycyjnie. Zarówno gryf, jak i korpus, są dość grube (co też w jakiś sposób przyczynia się do wrażenia solidności), ale dobrze wyprofilowane. Mimo znacznego ciężaru nawet długi koncert z Music Manem w rękach nie jest męczarnią.

Nie będzie on męczarnią również ze względu na brzmienie. A ściślej mówiąc - kawał solidnego, tłustego soundu.

Nie będę ukrywał - nie jestem fanem musicmanowskiego brzmienia, szczególnie nowszych modeli tej firmy (każde Bongo, które miałem w rękach, brzmiało tak, jak wyglądało - obrzydliwie). Owszem, kiedyś lubiłem je, i to bardzo, ale w miarę gromadzenia materiału porównawczego zaczęło ono zdawać mi się zbyt "suche" a jednocześnie przebasowione. Oczywiście najwięksi wciąż używają swych Music Manów w sposób, który powoduje natychmiastowy opad szczęki i spodni (choćby dwaj spośród mych największych mistrzów i wzorców - Tony Levin i Lech Janerka), jednak wolałem inne konstrukcje - z tradycyjnych głównie Jazza a z nowoczesnych Alembica. Mimo to testowy StingRay 5 mocno mnie zaskoczył.

Brzmienie pięciostrunowego Music Mana jest takie, jak jego konstrukcja: solidne. Ciężkie. Potężne. Potężna jest też struna H - odzywa się jednocześnie tłusto i wyraziście, każde uderzenie w nią jest niczym dźwiękowy cios w pysk. Z przebasowieniem wynikającym z konstrukcji przystawki można poradzić sobie podcinając nieco dolne pasmo -  ja jednak nie musiałem tego robić. Z moim składem szantowo-folkowo-chałturniczym StingRay usiadł pięknie, sprawnie zajmując przypadającą mu soniczną przestrzeń. Nawet mimo starych, mocno zdechłych strun nie można było mówić o muleniu - owszem, podczas gry palcami słyszalna była charakterystyczna dla Music Mana "poducha" (która sprawia, że wbrew temu, co wielu myśli, StingRay NIE JEST rockowym basem), jednak w tej stylistyce, przy oszczędnym dość instrumentarium, była ona jak najbardziej na miejscu. Środek był mocny, ładnie uwypuklony, zaś górka - nieco złagodzona przez palisandrową podstrunnicę (w StingRayach, tak, jak w fenderokształtnych, zdecydowanie wolę "strzał" klonu), ale wciąż dość wyrazista, co szczególnie było słychać przy grze kciukiem. Wtedy też właśnie StingRay 5 błyszczał najmocniej - sound ociekał funkiem jak SUV segmentu premium multiinterfejsowością. Z drugiej strony - Music Man nienajlepiej dogadywał się z chorusem (co jest ciekawe, gdyż bezprogowy StingRay mistrza Pino Palladino był przepuszczany przez chorusa prawie cały czas i gadał genialnie), nie przekonywał też przy grze tappingiem. Za to palce, kciuk i kostka - miód. Gdy miałem wrażenie, że bas zaczyna ginąć - wystarczyło odrobinę podbić wybrane pasmo, by znów było dobrze (przy czym objawiła się wada układu - brak wyraźnych pozycji "zerowych" na potencjometrach). Zauważyłem też, że najbardziej pasowało mi brzmienie przystawki z szeregowym ustawieniem cewek. Właśnie wtedy zdawało się najlepiej kleić z resztą instrumentów. A najfajniejsze jest to, że zwyczajnie dobrze czułem się z nim w rękach.



Podsumowanie, czyli zady i walety:

Music Man StingRay 5 to prawdziwy koń roboczy. Solidna konstrukcja i równie solidne brzmienie pozwolą przetrwać niejedną trasę i sprawdzą się doskonale w studiu. Nie, nie jest to rockowy instrument, ale w popie, funku czy tzw. muzyce użytkowej sprawdza się wyśmienicie. I nie kryję, że gdybym był muzykiem sesyjnym, StingRay prawdopodobnie znalazłby się w mym instrumentarium. Tyle, że z klonową podstrunnicą.

Plusy:

* solidne wykonanie
* komfort gry
* potężne brzmienie
* frajda z grania

Minusy:

* zdecydowanie mało rockowy charakter
* ciężar
* brak wyraźnej "pozycji centralnej" na pokrętłach equalizacji - utrudnia to znalezienie "opcji zero", czyli bez podbicia i obcięcia

Czym go wozić:

Konia roboczego wśród basów można wozić koniem roboczym wśród samochodów. Czy to będzie Volvo V70, czy Toyota Avensis kombi, Music Man będzie się tam czuł dobrze. Acz podejrzewam, że w bagażniku Mustanga jego właściciela czuje się jeszcze lepiej.

10 komentarzy:

  1. Koń jaki jest - każdy widzi, w dodatku się nie znam...ale od kiedy pamiętam to wajcha w MM była selektorem cewek, a przełącznik o którym piszesz był po "pósz-pól" na wolumie. Tak piszą u źródła:
    http://www.music-man.com/instruments/basses/stingray-5.html
    A instrument ładny, choć faktycznie - klon musi być. I bez płytki!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Selektor cewek, dokładnie o tym pisałem przecież. Pusz-pula nie ma. A info co dokładnie robi przełącznik jest stąd:
      http://www.music-man.com/faq/music-man-basses/what-does-the-3-way-switch-do-on-the-stingray-5-and-the-sterling.html

      Płytki z piątki niestety nie da się zdjąć - elektrownia jest przymocowana do niej, jak w Preclu.

      Usuń
    2. Faktycznie - jak widać się nie znam. Gdzieś-kiedyś przeczytałem że 1-singiel przy mostku, 2-oba, 3-singiel neckowy. A może tak w 4-strunowym było...?
      Chyba prawie każdy bas lepiej wygląda bez płytki.

      Usuń
  2. Ja to dopiero się nie znam :)
    Ale ta główka faktycznie rozmiarami zawstydziłaby ukulele ;) A pokrętła maszynek to chyba kowal spod Pasłęga po pijaku robił ;)
    No dobra, tak sobie marudzę... Pieczywo Trwałe (https://www.facebook.com/teniswporcie?fref=ts) zasugerował, by wpisać suchary o basistach... No to napisałem kilka i pomyślałem o Tobie :) Ciekawe, czy Ci się spodobają - są na moim Twitterku: https://twitter.com/MalKontent68

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pokrętła maszynek? Chodzi Ci o klucze? To akurat bardzo przyzwoite Shallery są ;-)

      Usuń
    2. Chodzi mi o same uchwyty, bo dalej już wyglądają normalnie.. Na zdjęciu robią wrażenie cienkich i nierównych - ale to złudzenie, uświadomiłem sobie proporcje ;) w basie klucze są potężniejsze znacznie od tych, które macałem w życiu i mam zaburzoną percepcję. No i światło się tak odbija akurat, że wyglądają jak wyklepane i obrównane z lekka kątówką przed chromowaniem ;)
      Luzik, o pierwszej w nocy różne głupoty się wypisuje ;)

      A co do płytki to się zgadzam z Demonem, jakaś taka jest... żeby chociaż faktycznie jakąś płaszczkę przypominała kształtem, to byłaby wymówka.

      A próbki soundu nie będzie?

      Usuń
    3. Próbek sensu stricto nie mam możliwości nagrywać - brak mi odpowiedniego sprzętu (preamp, zewnętrzna karta dźwiękowa) i oprogramowania. Zresztą będąc informatyczną niemotą na granicy technofobii i tak nie mam pojęcia, co jeszcze może być potrzebne i jak zrobić, by działało. Jednak w nowym wpisie masz coś w rodzaju próbki, choć jest totalnie niemiarodajna - dźwięk zbierany mikrofonem, małe combo klasy #najgorzej i stare, zdechłe struny. Mimo to odrobinę musicmanowego charakteru da się usłyszeć.

      Usuń
  3. MM nie jest rockowym basem ? :) Oooj basstardzie, głęboko się nie zgodzę. Może po prostu go nie lubisz w tej konwencji ? A to inna para kaloszy wtedy.

    ACDC. wczesny Tool ze starym basistą, RATM, Fugazi - wszędzie siedzi jak należy

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przy grze palcami nie jest - za dużo buły. Inaczej - nie za dobrze sprawdza się w gęstym miksie ze ścianą przesterowanych gitar. Ale jeżeli ktoś gra głównie kochą (AC/DC, Tool - acz Paul D'Amour grał głównie na... Ricku), MM da i wtedy radę. W RATM jest zaskakująco dużo przestrzeni na bas, zresztą Tim C miał podówczas SR-a pre-EB, a one miały nieco inny preamp, innej jakości było też drewienko, przez co niby charakter był ten sam, ale jednak więcej zadziora. Natomiast do popu, funku i jako wszechstronny bas użytkowy MM jest autentycznie świetny.

      Usuń
  4. Też nie do końca się zgodzę z tym, że płaszczka się nie nadaje do rocka. Guano Apes sporo tej konstrukcji zawdzięcza, a to wybitnie rockowy band.

    OdpowiedzUsuń