niedziela, 11 listopada 2012

Basowisko: Aria

Bry.

Madzia znów stoi (wymiana akumulatora i świec nie pomogła, aktualnie głowi się nad nią mój ulubiony warsztat specjalizujący się w sushiwozach), niczym ciekawym ostatnio nie jechałem (pośmigałem jedynie Zuzią, która ponadto okazała się być świetnym koniem pociągowym), eventów motoryzacyjnych brak, zaś na ulicach debile okładają się nawzajem płytami chodnikowymi - można zatem wrócić do basów.

Basy mają to do siebie, że można czasem jakiś... znaleźć. Co prawda zazwyczaj kończy się to tym, że znajduje się również i właściciel, ale jeżeli zdarzyło mu się już bas zgubić lub po prostu zostawić go gdzieś i o nim zapomnieć (!) to zdarza się również, że jest on skłonny z takim basem się rozstać. Za niewielki pieniądz.

Było to nieco ponad 6 lat temu. Nagrywałem właśnie linie basu na pierwszą płytę, w której tworzeniu miałem okazję uczestniczyć (większość numerów nagrałem na Nexusie, z wyjątkiem jednego, nagrywanego na Malinku, zaś efekt końcowy brzmiał tak). Sesje odbywały się w nieistniejącym już studiu VIS na Woli. Po którymś dniu nagrań zajrzałem do kanciapy za reżyserką, gdzie spostrzegłem potężny, długi futerał, znajdujący się w poważnym stanie zakurzenia. Spytałem właściciela studia i realizatora dźwięku zarazem (który jest także bębniarzem, gitarzystą, dziennikarzem muzycznym i przemiłym gościem), czy to jakieś stare klawisze, na co otrzymałem odpowiedź, że w środku spoczywa... bas. Chyba nie trzeba ogromnej wyobraźni, by domyślić się, że w ok. 0,1583 milisekundy później otwierałem już ten futerał.

A w futerale spoczywało TO:



Myślę, że w tym momencie jedyną rzeczą większą od moich oczu była wypukłość w okolicach mego rozporka.

Jak się okazało, znajomy właściciela studia zostawił tam swą piękną, starą Arię Pro-II Rev-Sound Bass jakiś rok czy dwa lata wcześniej i nie zgłaszał się po nią. A jako, że budynek, w którym znajdowało się studio, był przeznaczony do rozbiórki, trzeba było coś z nią zrobić... Zaproponowałem tedy, że jeżeli właściciel Arii nie zgłosi się po nią, ja to zrobię - i, rzecz jasna, będę gotów zwrócić prawowitemu właścicielowi jego własność w dowolnym momencie.

Niestety, zgłosił się.

Jednakże basu nie odebrał.

Aria trafiła do piwnicy M. (teraz już byłego właściciela studia), gdzie leżała sobie w swym pancernym futerale, czekając na posiadacza. Zniecierpliwiony M. skontaktował się w końcu z tymże obywatelem, informując, że jest sobie pewien gość, mocno zainteresowany ewentualną transakcją. Właściciel, jak się okazało, również był zainteresowany. Wkrótce potem dobiliśmy targu.

Za 400 złotych polskich.

CZTERYSTA.

Byłem wniebowzięty. Stary, japoński bas bardzo cenionej firmy za cztery stówy! Co prawda był on mocno styrany, gniazdko było wbite do środka z otaczającym go kawałkiem korpusu, większość potencjometrów nie działała, klucze miały w planach poddać się na dniach (jeden finalnie to właśnie uczynił) zaś całość była straszliwie poobijana, ale nadal był to kawał solidnego, gatunkowego drewna. A w zasadzie kilku drewien: między zabarwione na miodowy brąz jesionowe skrzydła korpusu wklejony był gryf z klonu przekładanego bodajże mahoniem, na który została przyklejona palisandrowa podstrunnica z 24 progami. Sam gryf miał interesujące wymiary - rozstaw strun od siodełka do mostka praktycznie się nie zmieniał, co utrudniało nieco grę klangiem. Drugim utrudnieniem była bliskość gryfowej przystawki do krawędzi podstrunnicy. Jednak... w sumie nie było to problemem, gdyż, w przeciwieństwie do bardziej znanych modeli z serii SB, okazało się, że Aria RSB nie bardzo nadawała się do tej techniki. Był to rockowy bas pod palce i kostkę.


Jako, że przełączniki były ułamane, obie przystawki grały w trybie humbuckerów, przez co wiosło brzmiało dość ciemno. Nie znaczyło to, że źle - był to po prostu specyficzny sound do specyficznych zastosowań. Basik gadał, że tak powiem, oldschoolowo. Więcej było w nim lat 70. niż 80. Jednak nie założyłem nań flatów - po naprawie gniazda uskutecznionej przez p. Bogusława Poniatowskiego oraz wymaganej na gwałt wymianie kluczy, której dokonałem sam, Aria dostała nowe struny z okrągłą owijką i zaczęła odzywać się tak, jak trza.



Nagrałem na niej jedną całą płytę i 3 numery na inną - sprawdziła się wyśmienicie. Brzmiała pełnym, okrągłym, tłustym soundem, ładnie klejącym się z resztą instrumentów. Gdy tylko potrzebne było brzmienie z dawnych lat - Aria była tym basem, którego używałem. Wystarczy posłuchać tych dwóch numerów, w których została uwieczniona:

(W drugim kawałku bas wchodzi dopiero od 1:54... ale i tak warto posłuchać od początku)

Nadszedł jednak (nie po raz pierwszy i nie po raz ostatni) moment, gdy potrzebowałem pieniądza. Grałem (tak, jak teraz) głównie na piątce - tak więc Aria trafiła do znajomego z forum basowego za zupełnie uczciwą (dla obu stron) kwotę. W międzyczasie, czekając na Alembica, wyposażyłem się w tzw. bas przejściowy, którym był zupełnie sympatyczny meksykański Fender Jazz V. Alembic w końcu dotarł, zaś ja doszedłem do wniosku (troszkę błędnie, swoją drogą), że dwóch progowych piątek nie potrzebuję... Okazało się wtedy, że znajomy zlecił gruntowny remont Arii, obejmujący naprawę elektroniki i (niestety) zdjęcie popękanego lakieru. O ile to pierwsze było bardzo dobrym posunięciem, wydobywającym z tego zacnego instrumentu pełnię jego możliwości, drugie wg mnie zepsuło nieco jego rasowy wygląd - lakier wydobywał piękną rzeźbę słojów jesionu, zaś brązowa bejca, która go zastąpiła była... no cóż, po prostu matowo-brązowa. I tyle. Mimo to, stwierdziłem, że tęsknię za Arią, znajomy zaś doszedł do rozsądnego wniosku, że Jazza będzie łatwiej mu sprzedać (jednym ze źródeł jego dochodu był handel instrumentami).

I w ten oto sposób Aria wróciła do mnie.



Zabieg naprawy potencjometrów i przełączników poskutkował potężnym zwiększeniem możliwości brzmieniowych. Można było grać na potężnie, dość ciemno brzmiących humbuckerach, można było wybrać tryb 1 singiel - 1 humbucker (w dowolnej konfiguracji) lub postawić na dwa single, uzyskując ostry, świetnie świetnie przebijający się sound, idealny pod kostkę, choć w wyraźnie słychać wtedy słabszy sygnał przystawek niż w trybie dwucewkowym. Dokładnie tego ustawienia użyłem nagrywając jeden numer na nadchodzącą płytę mojego głównego zespołu - płyta ukaże się wkrótce, zaś gdy to się stanie, nie omieszkam się pochwalić. Jednak była ona - ze względów w dużej mierze niezależnych od nas - nagrywana bardzo długo. Wystarczająco długo, bym zdążył Arię ponownie sprzedać - tym razem definitywnie. Jednak znów trafiła w ręce kolegi z forum (choć nie był to ten sam kolega co za pierwszym razem). Mam nadzieję, że dobrze mu służy.

Podsumowując, czyli zady i walety...

Plusy:

* rasowe, rockowe brzmienie
* po naprawie elektryki - całkiem bogate spektrum brzmień
* niezniszczalny futerał
* cena (w każdym razie tego konkretnego egzemplarza ;-) )

Minusy:

* wąski rozstaw strun na mostku nie wszystkim będzie odpowiadał
* w trybie singli przystawki mają znacznie słabszy sygnał
* mała uniwersalność

Czym ją wozić:

To stary, japoński bas, więc zasługuje na stary, japoński samochód. Najlepiej solidnego JDM-a. Niestety nie przewiozłem jej Madzią - śmigała Melodilą (czyli Clio I) i Fiestką, ale najlepszym transportem dla niej byłaby stara, jeszcze tylnonapędowa Toyota Celica. Choć nie wiadomo, czy dałoby się upchnąć do środka ten potężny futerał...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz