środa, 1 lutego 2017

Wypad z Mesy, cz. II - koniec

No i Wyciągniętych już nie ma.

Tak, jak było zapowiedziane, 28 stycznia odbył się ostatni koncert Wyciągniętych Z Mesy. Poza obiecanymi wykonami (2 wesela przyjaciół) więcej grań WZM już nie będzie.

Tym, którzy przybyli, dziękuję. Dla tych zaś, którzy chcieli, lecz z takich czy innych przyczyn pojawić się nie mogli, kilka słów, zdjęć i nagrań.

Niewiele brakowało, by koncert odbył się bez mojego udziału (zakładam, że bas przejąłby wtedy niezawodny Jasiek, który na szczęście przywiózł swego Fendera Dimension). Na niecałe cztery godziny przed wejściem na scenę moje żebra bardzo gwałtownie zetknęły się z lodem nieopodal miejsca, w którym przestały się z tymże lodem stykać podeszwy mych butów. Lód zaś, zgodnie ze swą naturą, był nie tylko zimny, ale i twardy.

Po nasmarowaniu maścią i nafaszerowaniu środkami przeciwbólowymi (co ważne, nie upośledzającymi zdolności do prowadzenia pojazdów) okazałem się na szczęście zdolny do wzięcia basu w łapy i stanięcia przed mikrofonem. Co prawda każdy większy ruch prawą ręką czy próby podniesienia nią czegokolwiek były (i nadal są) dość okrutnie bolesne, ale ostatni koncert może być tylko jeden.

Dotarłem.





Po próbie dźwięku i zagraniu trzech utworów na dzień dobry zaczął zmieniać się skład na scenie. Tonic wydostał się zza bębnów, gościnnie wspomagający nas Kocur opuścił miejsce za klawiszami, ja zaś przekazałem Westone'a pierwszemu basiście WZM - Panu Panu.


Poza Panem Panem na scenie pojawił się Flacha, po czym rozpoczął się set pierwotnego składu Wyciągniętych.






Następowały również zamiany instrumentów.


Na scenie pojawiły się kolejne dawne elementa WZM, czyli Ania i Dorota...



...oraz jeden z autorów Wyciągniętej "Czarnej Wody", czyli Miłosz.


Po secie "Paleo-Wyciągniętych" nastąpiła przerwa, w której mój żołądek przyjął kolejnego procha, a mój prawy bok - drugą porcję kojącej maści, po czym na scenę wbił się finalny, rozszerzony, 6-osobowy skład.

Zrobiło się srogo.





Oczywiście nie mogło zabraknąć utworu z Jasiem w charakterze basisty - wszak przez niemal półtora roku zastępował mnie w tej roli.


W tym samym czasie za bębnami zasiadł mój imiennik, który przez prawie rok zastępował Tonica gdy ten ostatni zrastał się mozolnie po skuterowej wywałce.

To już jednak był koniec personalnych roszad na scenie - niestety nie dali rady przybyć ani Radomir ani Gandi, czyli skrzypkowie, którym w ciągu ostatnich lat zdarzało się zastępować Bławka. Zabrakło również Bartka Zbroszczyka, który nie raz wspomógł nas gitarowo.

Koncert trwał.






Granie powoli dobiegało końca. Oczywiście nie mogło obyć się bez dwóch ulubionych numerów publiczności - a także naszych.


Jasiek z Bławkiem zajęli się pojedynkami skrzypcowo fletowymi, a ja stęknąłem w mikrofon.


Niestety - nie było to najlepsze wykonanie Jacobites w naszej karierze. Trudno śpiewać czysto, gdy głos jest już zmęczony (do czego, przyznaję, przyczyniły się też moje braki techniczne) a na początku jedyne, co było słychać, to sprzęg.

Dalekim od ideału okazało się również ostatnie oficjalne wykonanie naszej sztandarowej ballady - Johnny'ego Długiego Noża - gdzie również dało się we znaki zmęczenie głosów.

Wszak był to przedostatni utwór naszego ostatniego koncertu.


Jeszcze tylko pożegnalna piosenka z gościnnym udziałem Doroty...



...i koniec.


Tak, po 17 dość burzliwych latach zakończył działalność zespół Wyciągnięci Z Mesy.

Owszem, w ostatnich miesiącach zmęczenie materiału było coraz wyraźniejsze, do tego dochodziło coraz rzadsze granie, w ciągu ostatniego pół roku zredukowane w zasadzie do jednego koncertu w miesiącu, na który regularnie przychodziło coraz mniej osób. Jednak... żal. Żal tego, co trzeba było zostawić za sobą, żal tego, co być może bogłoby nastąpić w przyszłości. Niestety, Zibi nie za bardzo tę przyszłość widział - i przyznaliśmy mu rację.

Wiem jedno: gdyby na nasze wykony przychodziła połowa tych wszystkich ludzi, którzy w ostatnią sobotę odwiedzili Gniazdo Piratów, i gdyby bawili się oni w połowie tak dobrze, jak na tym ostatnim koncercie, nawet przez myśl nie przeszłoby nam, by kończyć.

A teraz? Teraz czas na inne klimaty, inne dźwięki, inną muzykę. Ręce i łeb nadal są sprawne, basiwa wciąż trwają w pogotowiu. Żyje i gra się dalej.

Tyle, że już bez Wyciągniętych.


Zdjęcia - Klara Plewicka (Wolha Photography), Pajonk i ja

czwartek, 26 stycznia 2017

Basista kontra Qltura: tlenek żelaza

Powszechnie obowiązująca opinia o aj kju basistów nie należy do szczególnie przychylnych. Wedle tejże opinii od perkusistów odróżnia nas jedynie to, że na imprezie przynajmniej odsuwamy naczynia na bok zanim nasikamy do zlewu. Niestety nie umiem się ustosunkować do tej kwestii, gdyż raczej nie chadzam na imprezy.

Acz dzięki temu nie muszę odsuwać naczyń.

W oparciu o takie dane trudno przypuszczać, że statystyczny basista czyta cokolwiek poza napisem na główce instrumentu innego basisty (sprawdzić, czy nie obrzyn). Oczywiście zdarzają się wyjątki - tacy Guy Pratt czy Tony Levin nawet popełnili własne memuary - jednak, jeśli wierzyć tzw. wieści gminnej, basista lekturę ogranicza do obrazka na okładce.

No chyba, że książka składa się głównie z obrazków.


Pod koniec zeszłego roku Tymon Grabowski (który po wejściu w internety przeistacza się w red. Z. Łomnika) połączył siły z Pawłem Maciejcem, młodym, bardzo zdolnym fotografem z południa Polski, w internetach znanym lepiej jako Ulvraith. Efektem tej współpracy jest dzieło o rzadkiej tematyce i niebanalnej estetyce: "Żelazo".

"Żelazo" jest pięknie wydanym albumem fotograficznym, traktującym o... no, o żelazie. A konkretnie jego tlenku, będącym nieruchomą pozostałością po niegdyś lśniących pomnikach mobilności: samochodach. Auta złowione przez obiektyw Pawła Maciejca są w większości wypadków wspomnieniami czegoś, co kiedyś było spełnieniem marzeń kolejnych właścicieli, niejednokrotnie kupionymi za oszczędności całego niemal życia. Teraz, porzucone, wrośnięte po osie, zapadające się pod własnym ciężarem, bezradnie pozwalają skonsumować się przez otaczającą naturę. Inne znikają pod coraz grubszą kołdrą z kurzu, pozostawione w szopach i stodołach, w bezterminowym zawieszeniu znanym powszechnie jako "będę go robił". Przez "normalnego" człowieka uznawane zazwyczaj za ohydne śmieci, w ujęciu Maciejca zyskują zaskakujące, niebanalne piękno.

Jako, że jest to jednak - bądź co bądź - książka, są tu również literki.


Komentarze autorstwa Tymona Grabowskiego oraz wstęp napisany przez Pawła Maciejca traktują o tym, co przedstawiają zdjęcia: porzuconych na pastwę losu i żywiołów samochodach oraz o motywach, którymi kierowali się ich właściciele po raz ostatni zamykając drzwi swych pojazdów. Często było to zwykłe odkładanie koniecznych napraw na bliżej nieokreślone później, które rozciągnęło się w efekcie na dziesięciolecia, czasem śmierć właściciela, a czasem... zapomnienie.

W zapomnienie też odejdą za pewien czas same wrosty, wywiezione na złom celem zwolnienia miejsca pod nową inwestycję deweloperską lub rozkradzione przez zbieraczy złomu. Tym bardziej warto zapoznać się z "Żelazem", które pozostałościom po niegdyś wspaniałych, wymarzonych, drogocennych pojazdach nadaje nieśmiertelność.

Pierwsza edycja "Żelaza" rozeszła się błyskawicznie, zaś egzemplarz z numerem 001, wystawiony na aukcję Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy, osiągnął cenę ponad 1000 zł. I choć tysiaka bym nie wyskrobał, nie żałuję ani grosza z 45 zł, które kosztował "zwykły" egzemplarz. Ponumerowany i odręcznie podpisany przez obu autorów album jest według mnie wart więcej.

Tym bardziej, że znalazłem się w pierwszej dwudziestce nabywców.

PRESTIGE
Druk "Żelaza" ma ponoć zostać wznowiony - co prawda tym razem w miękkiej okładce, ale nie zmienia to estetycznej i artystycznej wartości albumu.

Tak - polecam czworokopytnie. Po prostu warto. Bardzo.

niedziela, 22 stycznia 2017

Wypad z Mesy

Był sobie zespół.




W zasadzie nadal jest, ale niestety już niedługo czas przeszły będzie jak najbardziej na miejscu.

Tak - Wyciągnięci z Mesy, zespół, w którym grałem przez ostatnie 11 i pół roku (lub nieco ponad 10, jeśli odliczymy przerwę konieczną na przygotowania do występu Night Rider Symphony w Chicagówku), mówi dobranoc.

Zanim to jednak nastąpi, zagramy jeszcze raz. 

Ale o tem potem.

Zacznijmy od krótkiego rysu wspominkowo-historycznego.

Wyciągnięci powstali jesienią 2000 roku. W sumie rzadko chyba zdarza się, by zespół powstał specjalnie po to, by zagrać w Radomiu, ale tak właśnie stało się w tym przypadku. W sumie był to chyba jakiś omen, na stałe wskazujący WZM odpowiednie miejsce w szeregu. Tak czy inaczej - Zibi z Błażejem, Panem Panem, Bławkiem, Anią i Dorotą zebrali się po to, by ruszyć do rozbrzmiewającego zazwyczaj swojskimi dźwiękami wszelakich Akcentów i innych Boysów miasta pań pobierających bez krępacji napoje bąbelkowe. Później... później zaczęły się rotacje składowe, które zakończyły się zawieszeniem działalności na początku 2005 roku. Stan ten jednak nie trwał za długo, gdyż na jesieni tegoż roku powstało zupełnie nowe wcielenie WZM. Takie, które miało przetrwać nieco dłużej.

Zibi, Bławek, Tonic i jakiś pacjent
Próby zaczęły się we wrześniu 2005 a już w listopadzie Wyciągnięci jęli w miarę regularnie koncertować. Rok zakończył się pierwszym zagranym przeze mnie (i to, prawdaż, zarobkowo) Sylwestrem.

Jeszcze bez prawka, jeszcze z Mayonesem, ale już wesoło chałturzący
Po pewnym czasie Wyciągnięci stali się dla mnie głównym (a momentami jedynym) źródłem zarobków, który to stan trwał przez około 2 lat. Zibi w tym czasie przesiadł się ze Skody Rapid (tej fajnej, nie aktualnie produkowanej depresji) do Renault 19 (tak, wtedy jeszcze był to apgrejd, a Rapida można było wytargać śmiesznie tanio) a następnie do Audi 100 C4 Avant, ja zaś dzielnie robiłem prawko a na scenie pojawiałem się z kolejnymi basiwami.

Aria

Nexus, którego pozbycia się długo żałowałem


Malinek

MexiJazzik

GeddyJazzik

Yamaszka

Ibek bez zbędnych progów

Swoją drogą - to właśnie na scenie z WZM zapoznawałem się bliżej z walorami bojowymi Alembiców (z początku nie swoich).




Mijały miesiące i lata. Koncertowaliśmy regularnie, co też przynosiło regularny pieniądz, jednak... powiedziałem pa pa. Był to czas, gdy szykując się do koncertu w chicagowskim Harris Theater mieliśmy z Night Rider Symphony nawet 4 próby w tygodniu. Po prostu trzeba było coś odpuścić.

Moje miejsce zajął Jasiek - z wykształcenia flecista, co nie przeszkodziło mu w bardzo sprawnym radzeniu sobie z basem, gitarą i mikrofonem. Stan ten utrzymał się przez pewien czas, do momentu, gdy raz czy drugi zagrałem gościnnie z chłopakami, a Jasiek zamiast basu chwytał za flet lub gitarę. Jak się szybko okazało, taka rozszerzona, 5-osobowa formuła podobała się ludziom jeszcze bardziej.

Nam zresztą też.

W nowym, powiększonym składzie grało się lepiej, niż kiedykolwiek wcześniej.



Niestety, stan ten nie trwał wiecznie. Jasiek, zmęczony brakiem rozwoju w WZM oraz coraz intensywniej udzielający się w innych zespołach, pożegnał się z nami.

Wróciliśmy do kwartetu.


W tym lokalu nie wolno znieważać Miłościwie nam Panujących - czci się Jarosława Zbawcę Narodu i Błogosławionego Antoniego Smoleńskiego


Choć osłabieni (gdyż powrót do bazowego, czteroosobowego składu był osłabieniem w stosunku do kwintetu), nie poddawaliśmy się. Wciąż snuliśmy plany (z których, rzecz jasna, nic nie wychodziło) i, rzecz jasna, graliśmy. Oprócz stałych już terminów lokalnych zdarzały się również sztuki wyjazdowe, na które trzeba było jakoś dotrzeć. Tutaj w ostatnich miesiącach szczególnie przydawał się Skanssen.


Acz przed zrobieniem tylnego zawiasu bywało ciężko.


Niestety, wyjazdowych wykonów było coraz mniej, aż w końcu pozostały jedynie regularne, rutynowe, lokalne grania raz-dwa razy w miesiącu w tych samych miejscach. w tych samych miejscach. Do głosu zaczęło też dochodzić zmęczenie materiału oraz najzwyczajniejsza w świecie stagnacja.

W końcu po jednej ze sztuk Zibi zebrał nas i ogłosił to, czego w zasadzie się spodziewałem.

Tak więc tak. Wyciągnięci kończą działalność. Zostało jeszcze kilka zobowiązań - dwa wesela, jakaś charytatywka - ale stałego, regularnego koncertowania już nie będzie.

W sumie... szkoda. To były dobre lata. Jasne - nie wszystko było idealne: zdarzały się kłótnie, bywały mniej udane grania, a o nagranej i wydanej własnym sumptem płytce nawet nie chcę się wypowiadać, bo to obciach klasy dramat. Jednak... było dobrze. Zdobyłem doświadczenie, zarobiłem parę groszy robiąc to, co lubię, nauczyłem się śpiewać (no, trochę), a przede wszystkim poznałem fantastycznych ludzi, których mogę z czystym sercem nazwać przyjaciółmi.

Zanim przejdę do tego, z czym wiąże się pożegnanie z Wyciągniętymi, posłuchajcie przez chwilę. Lub kilka.

Tak, zdarzało nam się grać smęty. Ale przynajmniej były ładne:


Jednak większość repertuaru była raczej skoczna, w tym chyba najbardziej znane przez publikę nasze własne dzieło:


Dominowały jednak - rzecz jasna - tzw. pieśni masowego rażenia, czyli materiał znany już skądinąd:


Specjalnością Wyciągniętych były szczególnie przeróbki. Zdarzały się takie, w których z oryginału zostawał jedynie sam tekst. A i on był momentami zmodyfikowany:


Mimo wszystko - najfajniej jest grać własne rzeczy:


To wszystko (oraz sporo innych numerów - w tym takie, gdzie to ja przejmuję władzę nad mikrofonem) będziecie mogli usłyszeć już za niecały tydzień.

Tak - Wyciągnięci opuszczają Mesę z hukiem.


Już w najbliższą sobotę o 20:00 w warszawskim Gnieździe Piratów Wyciągnięci Z Mesy zagrają swój ostatni oficjalny koncert. Będzie grubo. Będzie srogo.

Będzie pięknie.

Przybywajcie.

piątek, 13 stycznia 2017

Długodystans: kolejne kilometry Skanssena

W końcu - z tradycyjnym już w zasadzie poślizgiem - przyszła zima.

Właśnie. Z poślizgiem.

To właśnie dzięki Skanssenowi już druga zima z rzędu nie jest dla mnie torturą. Może nadal nie jestem zachwycony, ale kombinacja (naród nadwozi uniwersalnych?) tylnego napędu, braku elektronicznych kagańców i śliskiego podłoża nie pozostawia jakichkolwiek wątpliwości.

Mam 8 lat.

Zanim jednak nastała zima, Skanssen przejechał sporo kilometrów.


Wyjazdy wakacyjne z pełnym ekwipunkiem, podróże z bagażnikiem napchanym po brzegi sprzętem - latem dla Skanssena była to niemalże codzienność. Za dnia można było podjechać z gratami pod scenę...


...a po skończonym wykonie złożyć oparcie i pościelić sobie w bagażniku.


Tak - plan wykorzystania Skanssena jako mobilnej sypialni został zrealizowany. Niestety, moje przypuszczenia, że będę mógł wyciągnąć się z tyłu na całą długość, okazały się jednak błędne - człowiek o wzroście nieco poniżej 180 cm owszem, może umościć sobie w bagażniku 940 legowisko, nie będzie ono jednak tak obszerne, jak mogłoby się wydawać. 

Na szczęście choć człek średniego wzrostu mieści się w skandynawskim kufrze na styk, to już np. rower da się doń upchnąć bez problemu.


Wielkich problemów przestrzennych nie nastręczają też... przeprowadzki, których w minionym roku Skanssen uskutecznił kilka. W przynajmniej jednym przypadku nie trzeba było nawet kłaść oparcia.


Lato w końcu jednak minęło, ustąpiwszy miejsca jesieni. Mniej więcej w tym samym czasie w moim życiu nastąpiło sporo dość drastycznych zmian (o czym już zresztą wspominałem). Na szczęście Skanssen nadal dzielnie woził mój nieco otyły zad - zarówno służbowo, jak i rekreacyjnie - spalając przy tym zupełnie nieprzyzwoite ilości paliwa.


Na przełomie jesieni i zimy, jak to zazwyczaj bywa, wypada zmienić ogumienie na dostosowane do panujących warunków. I tu, niestety, nastąpił pewien problem.

Mniej więcej na przełomie wiosny i lata, mając chwilowo odrobinę większy finans, postanowiłem poczynić kilka zakupów. Pierwszym z nich były nowe letnie Fuldy. Idąc jednak za ciosem stwierdziłem, że warto również zainwestować w zimówki - bądź co bądź dotychczasowy komplet (a w zasadzie po dwie opony z dwóch różnych zestawów) nie należy już do najmłodszych, a jego właściwości pozostawiają nieco do życzenia.

Po krótkim researchu ofertowo-cenowym kupiłem przez internet komplet opon zimowych Sava. Cena była fajna, ale nie na tyle, by włączył mi się alarm. Problemem jest jednak to, że zakupu dokonałem na stronie sklepu o szumnej nazwie Polski Hurt Opon. nie przeczytawszy uprzednio opinii o tym sklepie. Gdybym zerknął choć na pięć pierwszych z brzegu, uciekłbym z wrzaskiem. Oczywiście było to debilnym błędem z mojej strony, jednak nie upoważnia to firmy, od której chciałem kupić opony, do oszustwa. Bo właśnie tym się skończyło.

Efekt - opon nie mam do dziś (termin realizacji wynosił 28 dni), pieniędzy też nie. Firma, której włożyłem do łapki moją kasę, czyli 3 AT Polska Sebastian Krupa, nie kwapi się z jakąkolwiek odpowiedzią na moje wiadomości. Oczywiście odstąpiłem już od umowy. Mam też gotowe przedsądowe wezwanie do zapłaty.

Pozostaje pytanie: co mogę zrobić dalej? 501,40 zł to niby nie fortuna, ale można za to przeżyć nawet ze 2 tygodnie, nie mówiąc już o dołożeniu jeszcze ze stówy i kupieniu innego kompletu, od uczciwego sprzedawcy.

Nawet jeśli nie macie pomysłu na to, jak mogę dalej działać w tym temacie, udostępniajcie gdzie się da i pamiętajcie: kupowanie na stronie Polskiego Hurtu Opon czy, jak świadczą komentarze w internecie, na innych stronach należących do 3 AT Sebastian Krupa to proszenie się o kłopoty.

Na pocieszenie został mi gustowny komplet oryginalnych kołpaczków, również kupiony mniej więcej w tamtym czasie.


Jednak oczywiście i tu nie mogło pójść dobrze.

Przy okazji wymiany kół na stalówki obute w zimowe gumiaki trzeba było owe koła wyważyć. Na prawym tylnym kole odważnik znalazł się dokładnie w miejscu, gdzie trafia również zaczep dekielka, który przy próbie instalacji stwierdził, że nie życzy sobie takiego traktowania i pękł.

A to podobno dzisiaj jest piątek trzynastego.


Nie był to ostatni wokółskansseniczny kłopot minionego roku.

W drodze na start drugiej edycji Pogoni za Gratem silnik zaczął parskać, przestał reagować na gaz i w końcu zamilkł. Po zaholowaniu do warsztatu okazało się, że winny był... zużyty do spodu akumulator. Silnik, wbrew moim wcześniejszym obawom, pozostaje sprawny. I nie wygląda na to, by stan ten miał ulec zmianie.

Wszak to Redblock.


A opony? No cóż - stare, zużyte zimówki sprawiają, że koniecznością staje się ostrożna, płynna jazda, zwłaszcza z Młodzieżem na pokładzie. A że czasem można, delikatnie operując prawą stopą, wesoło zamerdać ogonkiem?

Przypominam - mam przecież 8 lat.