Meksykańskie Fendery są robione w Meksyku przez Meksykanów. Amerykańskie są robione w Kaliforni... Przez Meksykanów.
Bądźcie pozdrowieni, Ziemianie.
Jak już ongiś wspomniałem, każdy basista powinien mieć w arsenale któreś z dzieł Leo Fendera - niekoniecznie noszące jego nazwisko, ale oryginalnie przez niego zaprojektowane. Geddy, którego mam aktualnie, był zakupem celowym i przemyślanym, ale czasem zdarza się, że trzeba kupić coś na szybko, jako rozwiązanie tymczasowe, i akurat wtedy wpada w ręce któraś z interpretacji klasycznych konstrukcji wielkiego Leo. Tak zdarzyło się i w moim przypadku.
Gdy sprzedałem Nexusa celem sfinansowania Alembica, otrzymałem w ramach swego rodzaju wymiany (bas + dopłata ze strony kontrahenta) lutniczy wynalazek wykonany przez niejakiego Grzegorza Kolasińskiego. Basik był niezły, przyzwoicie wykonany i do tego ładny, ale... nie łechtał mnie. Dlatego szybko zacząłem rozglądać się za możliwościami wymienienia go na coś innego. W tym akurat czasie pewien mój znajomy rozglądał się za czymś nieco bardziej nowoczesnym, niż miał podówczas. A miał bardzo ładny egzemplarz meksykańskiego Fendera Jazza V.
Recepta na ten bas była prosta i klasyczna: klonowy gryf z palisandrową podstrunnicą o 20 progach przykręcony do olchowego korpusu. Do tego dwie pasywne przystawki typu J (single) i pasywna elektronika z osobnymi potencjometrami głośności dla każdej przystawki i jednym pokrętłem tonów. Generalnie - mięsko z ziemniaczkami i tyle. Wszystko razem zapowiadało ciepłe, okrągłe lecz wyraziste brzmienie - i tak właśnie było. Jazz Bass brzmiał jak... Jazz Bass. Solidne, tradycyjne brzmienie, dobrze spisujące się w większości gatunków muzycznych. Jedyne, czego mógłbym się przyczepić to struna H. Miała ona słabszy atak i definicję od pozostałych strun - mówiąc prościej, nieco muliła. Jednak nie było dramatu - Jazzik odzywał się fajnie. I fajnie wyglądał.
Co prawda nie przepadam za palisandrowymi podstrunnicami w progowych basach, w szczególności fenderokształtnych, przede wszystkim dlatego, że wolę ostry strzał, który daje klon, ale również ze względu... na pospolitość (większość najtańszych badziewnych basów ma właśnie palisander, do tego jest to najpowszechniejszy typ podstrunnicy), jednak w połączeniu z absolutnie przepięknym kolorem korpusu i białą płytką całość prezentowała się pięknie. Naprawdę miło patrzyło się na ten bas. I miło się na nim grało - nie był za ciężki, wyważenie było przyzwoite a do tego całość sprawiała solidne wrażenie. Po prostu czuło się, że trzymało się bas, a nie zabawkę, i to mimo, że był to instrument raczej niedrogi.
Niestety, nie nagrałem niczego na tym Jazzie, ale zagrałem na nim kilka koncertów. Spisał się bardzo przyzwoicie - sound dobrze siedział w miksie, nic się nie gubiło, do tego miał w sobie coś, co sprawiało frajdę. Może to poczucie solidności, może fajne, klasyczne brzmienie... a może to charakterystyczne, rozpoznawalne logo Fendera na główce?
Podsumowanie, czyli zady i walety:
Czy warto kupić meksykańskiego, pięciostrunowego Jazza? Raczej tak. Sam na pewno rozważyłbym go, znów szukając tzw. backupowej piątki do brania na sztuki, na które wolałbym nie zabierać Alembica. To przyzwoity, dobrze brzmiący, solidnie zmontowany bas, który dzięki temu, że jest Fenderem, łatwo będzie w razie czego odsprzedać. Jednak w tej klasie (kroczek lub dwa nad tzw. instrumentami budżetowymi) jest spora konkurencja - choćby opisywana już przeze mnie Yamaha BB, od której Fender zresztą jest znacząco droższy. Żaden z tych basów nie jest idealny, ale każdy ma za swoją cenę sporo do zaoferowania. I warto rozważyć je wszystkie. Fendera Jazza V MiM też - nawet mimo nienajlepszej struny H.
Jedna rada: koniecznie weź go w tym przepięknym, bordowym kolorze.
Plusy:
* Klasyczne, uniwersalne brzmienie
* Solidne wykonanie
* Ma w sobie "to coś"
Minusy:
* Dość "muląca" struna H
* Jeden z droższych basów w swojej klasie
Czym go wozić:
To Fender Jazz Bass - klasyczne, popularne wiosło. Ja sam, nie będąc podówczas zmotoryzowany, woziłem go zbiorkomem, ale jeśli mamy transportować go wygodniej i bezpieczniej, to przyda się samochód o podobnym charakterze - praktyczny, solidny i sprawdzający się w większości sytuacji, do tego z odrobiną charakteru. Ford Focus pierwszej generacji będzie OK. Poza tym to amerykańska marka, jak Fender. I też na F, zresztą. A że w wersji na rynek europejski nie był robiony w Stanach... to co? Meksykański Jazz niby jest?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz