wtorek, 17 września 2019

Długodystans: na wywczasie

Za oknem coraz chłodniej. Słońce wschodzi coraz później i z dnia na dzień szybciej znika za horyzontem. Do tego dorwało mnie jakieś wredne choróbstwo, które jednakowoż nie zmienia faktu, że do tyry chodzić trzeba - choćby dlatego, że teraz przyszła kolej na urlop kolejnego z nas, co z kolei oznacza, że w razie elczwórki zwyczajnie zabrakłoby rąk (a w zasadzie mózgów i gąb) do roboty. W takich warunkach raczej nie dziwi to, że zamiast wracać myślami nad Adriatyk, najchętniej przewiesiłbym sobie Obywatelkę Pilotkę przez ramię, wskoczył w pojazd mechaniczny i wrócił tam fizycznie - nawet mimo tego, że droga momentami była dość męcząca. Jednak, mimo wielu godzin za kierownicą, warto było ją przebyć - i to nie tylko ze względu na czekający u jej końca cel, ale również z uwagi na nią samą. A do tego nasz nowy, czerwony nabytek poradził sobie z nią nader zacnie.

Tak, jak w zeszłym roku, zaczęliśmy od noclegu pod Wrocławiem, następnego dnia zaś wyruszyliśmy do Czech. Tym razem jednak to nie Praga była naszym celem - podróż rozpoczęliśmy od wizyty w klimatycznej, industrialnej Ostrawie. A ta szczególne wrażenie robi po zmroku.



Choć trzeba przyznać, że za dnia też jest grubo.


Kolejny przystanek był już sporo dalej - konkretnie w rejonie Jezior Plitwickich. Czyli już w Chorwacji. W tym celu należało przejechać na południe przez praktycznie całe Czechy, Austrię i Słowenię. Czekała mnie najdłuższa - jak do tej pory - trasa w życiu.

Przez Czechy jechało się tak, jak rok wcześniej - spokojnie i całkiem przyjemnie. Jedyny dyskomfort sprawiała tkwiąca gdzieś z tyłu głowy myśl, że przed granicą austriacką trzeba będzie wyposażyć się w czerwoną nakładkę na hak. Tamtejsze przepisy nakazują zdemontować kulę, jeśli nie wiezie się przyczepy, zaś jeśli nie będzie to możliwe (a w naszym przypadku właśnie tak się okazało) - założyć na nią taki właśnie, prawdaż, czerwony kapturek. Nota bene - prawie nigdzie nie ma tej informacji, zaś by na nią trafić, trzeba i tak wiedzieć o istnieniu tego przepisu i wyszukiwać szczegóły! Tak czy owak - gdy warsztat, który odwiedziłem przed wyjazdem, poddał się, pokonany przez kompletnie zapieczoną śrubę, stwierdziłem, że zakup nakładki nie będzie żadnym problemem. Wszak takie rzeczy powinny być na każdej większej stacji benzynowej, szczególnie przed austriacką granicą, nieprawdaż?

No właśnie nie.

Zatrzymywaliśmy się chyba na co drugiej stacji. Szukaliśmy na półkach i ścianach z akcesoriami, pytaliśmy obsługi - nic. Zero. Hovno. W końcu na jednej ze stacji Obywatelka Pilotka zakupiła zestaw kolorowych taśm klejących, ja zaś na kolejnej w końcu upolowałem nakładkę, tyle, że czarną. Gdy dojechaliśmy do Mikulova, skąd zostało tylko kilka kilometrów do granicy z Austrią, wiedzieliśmy już, że trzeba wcielić w życie nasz demoniczny plan, godny Cytryna i Gumiaka.

NIE IDZIE POZNAĆ CO BYŁO ROBIONE
Owinięty przez Obywatelkę Pilotkę czerwoną taśmą kapturek został zamontowany na haku. Jest nakładka? Jest. Czerwona? Owszem, jak wóz strażacki. Jakieś pytania?

Tak. Jedno. Po cholerę tak się z tym szarpaliśmy, skoro żaden widziany przez nas w Austrii samochód wyposażony w hak nie miał takiego kapturka???

Abstrahując od tej obserwacji, która nieco zachwiała moim hodowanym przez internetowe media przekonaniem, że Austriacy rygorystycznie przestrzegają wszystkich przepisów, muszę stwierdzić, że ograniczenia prędkości nie są tam zbyt często łamane, a jeśli już, to nieznacznie. Nie spotkałem tak powszechnych na naszych drogach Władców Lewego, siadających na zderzaku przy każdej próbie wyprzedzenia ciężarówki. Same ciężarówki też wyprzedzały się jakoś rzadziej. Jednak, mimo dość wysokiej ogólnej kultury jazdy i bardzo malowniczej trasy, przejazd przez Austrię był dla mnie nieco stresujący. Prawdopodobnie znaczną rolę odegrała moja świadomość, że już za niewielkie wykroczenie można tu srogo beknąć - a relaksująca, leniwa jazda na tempomacie nie była tu zbytnio możliwa ze względu na liczne roboty drogowe i związane z nimi często zmieniające się ograniczenia. Do tego spory fragment, gdzie dość kręta droga ze względu na owe roboty miała postać jednego, bardzo wąskiego pasa, z jednej strony ograniczonego skałami a z drugiej betonową barierką, dość mocno nadszarpnął moje mentalne siły.

Słoweński odcinek przejechaliśmy dość szybko, co z jednej strony było nieco frustrujące, biorąc pod uwagę groteskowy wręcz koszt winiety (ostatecznie zadecydowaliśmy o pozostaniu na autostradach ze względu na czas dojazdu), z drugiej zaś - przyniosło sporą ulgę, gdyż... Słoweńcy jeżdżą zaskakująco agresywnie. Droga, którą jechaliśmy, nie była zresztą jakoś szczególnie fascynująca. Przy okazji warto nadmienić, że powtarzane wszędzie tezy głoszące, że w Słowenii prawie nie ma gdzie tankować gazioru, można włożyć między bajki. LPG jest praktycznie na co drugiej stacji - przynajmniej na autostradach.

W końcu dotarliśmy do Chorwacji, która przywitała nas dość pochmurną pogodą i pięknym, górskim pejzażem. Nie wiedzieliśmy jednak, że najtrudniejszy odcinek był jeszcze przed nami.

Znaczna część drogi przebiegła spokojnie - aż do momentu zjazdu z dróg szybkiego ruchu. Akurat wtedy zaczęło się ściemniać, a niedługo później wjechaliśmy na prowadzący do Jezior Plitwickich odcinek, gdzie... nie było widać nic. Droga była kręta, mocno pagórkowata a oświetlenie nie występowało w ogóle. Do tego zrobiło się niesamowicie wilgotno, co sprawiło, że szyby zaczęły parować w nieznanym mi wcześniej tempie. Na szczęście dość wydajna klimatyzacja z funkcją osuszania przedniej szyby (jak dobrze mieć takie wynalazki na pokładzie!) pomagała nie rozbić się na najbliższej skale. Najgorsze jednak było to, że co chwila jakiś znający drogę na pamięć tubylec siadał nam na ogonie, by chwilę później wyprzedzić nas pod górę, po ciemku i we mgle. Po godzinie takiej jazdy trzęsły mi się ręce i marzyłem tylko o tym, by wysiąść z samochodu. Tym bardziej, że za kółkiem spędziłem tego dnia łącznie około dziewięciu godzin i naprawdę miałem już dość.

W końcu dotarliśmy na miejsce, gdzie zostaliśmy powitani przez niezwykle serdeczną gospodynię. Niestety, nie było nam dane po prostu pójść spać - akurat trafiliśmy na bardzo huczną imprezę z okazji jakiegoś lokalnego święta prawosławnej mniejszości serbskiej. Koszmarne disco serbo dudniło przez pół nocy, a coraz bardziej fałszujący - niewątpliwie pod wpływem rakii - wokaliści sprawiali, że miałem ochotę przekłuć sobie bębenki.

Na szczęście kolejny dzień wynagrodził nam te, khm, drobne niedogodności. A urokliwa okolica, w której się znajdowaliśmy, była tylko początkiem.


Po wyjechaniu na drogę i skierowaniu się nad Jeziora Plitwickie okazało się, że... droga jest zupełnie niezła. Równa, sporo szersza, niż wydawało się to na zdjęciu, i umożliwiająca jazdę z, powiedzmy, cywilizowanymi prędkościami.

Same jeziora, na wycieczkę po których poszliśmy najpierw, okazały się przepiękne. Wręcz zjawiskowe. Takiego koloru wody nie widziałem nigdy wcześniej, zaś otoczenie... zresztą nie będę się rozpisywał. To po prostu trzeba zobaczyć.

Oczywiście nie mogliśmy sobie odmówić krótkiego rejsu łódką.

To powinna być łódka basistów. Davie504 zdecydowanie by pływał.
Z punktu, gdzie kończył się wybrany przez nas szlak, kursował wożący turystów z powrotem w okolicę pierwszego wejścia dość interesujący pociąg drogowy, w którym rolę lokomotywy pełnił - rzecz jasna - Unimog.


Po kilkugodzinnym spacerze pozostało ruszyć w dalszą drogę. Tym razem już do punktu docelowego, gdzie mieliśmy spędzić kolejnych kilka dni - do Dalmacji.

Znów, aby jak najszybciej znaleźć się na miejscu, wybraliśmy trasę szybkiego ruchu. Być może był to błąd, gdyż Jadranska Magistrala niewątpliwie oferuje piękniejsze widoki, jednak przejechanie wydrążonego w górze kilkukilometrowego tunelu Św. Rocha też jest całkiem niezłym przeżyciem.


Tym bardziej, że wyjeżdżając zeń trafiamy już w zupełnie inny świat. Może mniej trawiasty, bardziej skalisty, jednak oszałamiający cudownym zapachem i przepięknymi kolorami.

Klimat śródziemnomorski.

Nigdy wcześniej nie byłem poza strefą tzw. klimatu umiarkowanego. I choć zdarzyło mi się być o wiele dalej od domu, za oceanem, powietrze pachniało tam w zasadzie tak samo, tak samo świeciło słońce i wiał wiatr. Tu zaś... to był dla mnie zupełnie nowy świat. Nowe doznania, nowe smaki, nowe zapachy. Obezwładniająco słodkie figi prosto z drzewa. Przepyszne ryby, które jeszcze kilka chwil wcześniej pływały w Adriatyku. I przede wszystkim odczuwalne wszędzie inne tempo życia. Spokojniejsze. Bardziej ludzkie. Bardziej... moje.


No chyba, że mówimy o tempie, w którym poruszają się chorwaccy kierowcy.

Podobno niedawno w Chorwacji wprowadzono surowsze kary za łamanie przepisów, w tym przekraczanie prędkości. Jeśli tak było, miejscowi kierowcy przejęli się tym faktem w stopniu, powiedzmy, umiarkowanym. Chyba nikt nie jechał tam zgodnie z ograniczeniami - każdy przekraczał prędkość o średnio ok. 15 km/h. Póki rygorystycznie pilnowałem ograniczeń (wszak nie byłem u siebie), wyprzedzali mnie wszyscy. W końcu jednak stwierdziłem, że skoro wjechałem między Chorwatów, muszę jeździć tak, jak oni, i... od razu się zrelaksowałem. Ruch, choć nieco szybszy, niż nakazują znaki, jest tu płynny i sprawny. Nie ma popisów drogowego chamstwa czy koncertów skretynienia, jakie co dzień widzimy na polskich drogach. Jest dokładnie tak, jak przeczytałem gdzieś o "południowym stylu jazdy" - mało kto przestrzega przepisów, ale wszyscy biorą na to poprawkę i uważają na siebie nawzajem. Był jednak jeden wyjątek. Zaobserwowałem pewną grupę kierowców, która jeździła szczególnie agresywnie, zaś prędkości w trasie dopiero zaczynały się dla niej od 20 km/h powyżej obowiązującego ograniczenia. Otóż byli to... Niemcy. Tak - karni, zdyscyplinowani Niemcy i ich słynne ordnung muss sein. Chyba zostawiali ten ordnung w domu, zaś w drogę zabierali ze sobą cegłę pomagającą w operowaniu pedałem gazu (wszak, prawdaż, gaz i Niemcy - no ewidentnie nie mogą się powstrzymać). Gdy jeden z nich obtrąbił mnie, gdy szukałem miejsca do zaparkowania, moja irytacja sprawiła, że dopiero chwilę później przyszła mi do głowy odpowiednia riposta. W skutek tego do dziś żałuję, że nie wysiadłem, nie podszedłem do jego szarobłękitnego E90 i nie poinformowałem go:

- Achtung, Hans. Wir haben neununddreißig nicht vergessen.

Jednak... chyba nie mam czego żałować, skoro miejsce postoju, które w końcu znalazłem, wyglądało tak:


I tak w sumie wyglądał cały pobyt w Dalmacji - relaks, delektowanie się zapachem powietrza, pływanie w Adriatyku i żal, że nie można mieć tego przez cały rok. Wszystko było tu takie, jak lubię - temperatura, słońce, nieco jakby spokojniejsze tempo życia, a nawet powietrze. Oddychało mi się tu doskonale a moja astma, mimo dość intensywnego przemieszczania się per pedes, nie odezwała się ani razu.

Na ostatnie dwa dni wypuściliśmy się do pięknej, historycznej Puli, gdzie z okna naszego wynajętego na jedną noc pokoju mieliśmy całkiem niezły widok...


...i do Triestu, który okazał się... dość stresujący, przynajmniej pod względem tego, jak się tam jeździ. Jeśli wszędzie we Włoszech jeździ się jak tam, to chyba następne wizyty w słonecznej Italii wolę odbyć innym środkiem lokomocji lub przynajmniej zostawiać samochód na obrzeżach miast (lub pod hotelem, jeśli trafi się dłuższy wyjazd na obuwniczy półwysep) a rejon zwiedzać zbiorkomem. No chyba, że wyhoduję do tego czasu dodatkowy zmysł orientacji, co jednak w moim wieku jest mało prawdopodobne.

A jak sprawił się Volviacz?

Bardzo zacnie. Wiadomo - brak awarii na dystansie nieco ponad 3000 km nie powinien być niczym niezwykłym nawet dla pełnoletniego samochodu, jednak... oboje byliśmy bardzo zadowoleni. Wszak wiadomo - to nowy nabytek, którego jeszcze nie zdążyliśmy dobrze poznać. Niestety nie było jednak idealnie - po drodze zaczęły mocno bić przednie tarcze. Hamowanie przy autostradowych prędkościach, choć wciąż skuteczne, stało się zwyczajnie nieprzyjemne. Również podczas jazdy dało się odczuć lekkie drżenie kierownicy, którego nie było przed zmianą kół. Podejrzewam zatem, że któraś z felg może nie być tak prosta, jak powinna być. Trzeba będzie zająć się tym (wraz z przednimi hamulcami) po najbliższej wypłacie. Na szczęście mam szansę do niej dożyć dzięki... instalacji gazowej. Tak - ceny LPG, choć za granicą (szczególnie w Austrii) wyższe, niż w Polsce, nadal na tyle różnią się od kosztów benzyny, że same przejazdy kosztowały nas niewiele ponad połowę tego, co musielibyśmy wyasygnować jeżdżąc jedynie na dziewięćdziesiątce piątce. Lepsze Ponieważ Gazowe!

Podsumowując - nasz czerwony Volviacz okazał się bardzo wygodnym i, poza dwiema wymienionymi niedogodnościami (które można jednak nazwać sprawami eksploatacyjnymi), niezawodnym towarzyszem podróży. Zdecydowanie zasłużył na nadanie mu imienia. Problem w tym, że... wciąż nie raczył się nam przedstawić.

Cholera, nie wiem. Może Junior? Wszak jest prawie nowy - ma ledwie 18 lat...


P.S. Dziś w Chorwacji niewielkie zachmurzenie i 21-22 stopnie. Chcę tam wracać. Już.

18 komentarzy:

  1. Panie, jak ma 18 lat to on jest dorosły, jakiś Lars albo Olaf by pasował...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W porównaniu ze Skanssenem i DAFuqiem to gówniarz jeszcze.

      Usuń
  2. Odpowiedzi
    1. Ej, ale to jest imię, które Obywatelka Pilotka wymyśliła już pewien czas temu! Tyle, że miało być dla młodszego egzemplarza 940.

      Usuń
  3. Znalezienie stacji LPG w Austrii to jest jakaś maskara - ponoć w całym kraju jest ich tylko... 10 sztuk. Miałem kiedyś duże problemy ze znalezieniem gazu ale w końcu to olałem i na benie dojechałem do Czech.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja znalazłem, była akurat po drodze. Eni, z logiem Agip. Tyle, że litr elpegie kosztował tam... prawie 90 ojrocentów. No raczej mało opłacalnie.

      Usuń
  4. Niemcy zachowują ordnung tylko u siebie. Wszędzie indziej jak Polacy #potwierdzoneinfo

    OdpowiedzUsuń
  5. Znaczy się ci starożytni Rzymianie i Grecy wiedzieli gdzie się osiedlać. Na wszelki wypadek klimat umiarkowany obchodzili z daleka.

    OdpowiedzUsuń
  6. Jeżdżenia po Włoszech trzeba się nieco nauczyć. Przynajmniej mi ze dwa dni zajmuje nauka i przestawienie się. Reguły są następujące: 1. Najważniejsza jest inteligencja emocjonalna i wyczuwanie intencji współuczestników, 2. Najważniejsza jest płynność ruchu, przepisy drogowe są zupełnie nieważne, 3. Zmieścimy się wszyscy (także rowerzyści, skuterzyści i Piaggio z melonami), 3. Każdy Włoch jadący po głównej ulicy, na widok samochodu z podporządkowanej ZDEJMUJE nogę z gazu (to dla Polaków, czyli dla mnie najtrudniejsze do przyswojenia) i niemal zawsze wpuszcza, szczególnie w gęstym ruchu. 4. Migaczy nie używa się. 5. Każdy Włoch, również 90-cio letnie babcie w pierdoletkach, 14-latkowie na skuterach, dziadziowie w Piaggio (wł. giaggio in Piaggio) mają IDEALNE wyczucie rozmiarów swojego pojazdu i mieszczą się na żyletki. 5. Pałuje się wyłącznie na autostradach, w miastach jeździ się spokojnie. Froggów brak.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 1. Wielu naraz? Procesor mi nie wyrabia.
      3. To akurat niezłe.
      4. To chyba telepatii trzeba.
      5a. Ja nie ogarniam nawet swoich własnych wymiarów.
      5b. Bardzo dobrze.

      Usuń
  7. A jak jest po czesku kapturek na hak?

    OdpowiedzUsuń
  8. W tym roku pierwszy raz wybrałem się na urlop po za Polskę. Spędziłem wspaniały tydzień w mieście Kobarid na Słowenii i potem kolejny w okolicach Rijeki na Chorwacji. W Austrii na autostradzie niedaleko Salzburga trafiliśmy na kolumnę 20-30 citroenów 2CV, potem jeszcze te auta napotykaliśmy na Słowenii. Niestety nie mam fotek (padało i aparat łapał focus na szybę :/) a szkoda bo widok był rewelacyjny. Tyle kolorowych autek na autostradzie to dla mnie coś nowego.

    Moje odczucia są następujące. Z Austrii wjeżdżałem przez Wurzenpass i już było ciekawie :) podjazdy około 20%, potem było tylko lepiej.

    Słowenia jest rewelacyjna. Ruska cesta i mangartska cesta pozostaną w mojej pamięci do końca życia. Ludzie bardzo mili i uczynni. Jazda po drogach bez stresowa. Jeździłem dużo wolniej niż nakazują przepisy (by nacieszyć oczy widokami) i nikt nie próbował mnie poganiać i nie wyprzedzał na siłę. Jadąc autem czułem się zrelaksowany. Minusy to ceny, wiadomo w euro. Mieliśmy blisko do Włoch więc i Triest zaliczyliśmy i błękitne jezioro po drodze na Mangart. Włosi są szybcy, odniosłem wrażenie że oni wszyscy mają "ferrari" w głowie mimo że jadą zwykłym punto czy pandą :)

    Natomiast drugi tydzień w Chorwacji to zupełnie inna para kaloszy. Rijeka jest daleka standardami od najpopularniejszych miejsc wypoczynkowych w Chorwacji. Ot zwykłe brudne miasto portowe. Styl jazdy fatalny. Ludzie na których trafiłem również do fajnych nie należeli. Zupełne przeciwieństwo Słowenii. Jedyny plus to widoki, po za tym sam stres :/ Może miałem pecha. Może po prostu tak jest w miejscach nie turystycznych. Nie wiem. Najgorsze były ceny. Chorwacja jest droższa i to dużo od Słowenii.
    Po za tym zauważyłem że w Rijece szanuje się tylko niemców i austriaków, trochę mniej włochów ale polaków to się olewa po całości. Podobne odczucia miała para polaków którą poznaliśmy na "plaży" ( kawałek żwirowego brzegu z kiepskim dostępem do wody -tłok że nie było gdzie usiąść)w Rijece.  

    Podsumowując na Słowenię na pewno pojadę jeszcze nie raz. Nad Chorwacją mocno będę się zastanawiał, jest jeszcze tyle innych ciekawych miejsc w Europie do zobaczenia:)

    Pozdro

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Rijekę jedynie minęliśmy w drodze do Puli. Większość czasu spędziliśmy w Dalmacji (głównie Tribunj, gdzie stacjonowaliśmy). I... tam jest cudownie.

      Usuń
  9. Jaki masz silnik w tym Volvie? Chodzi mi o pojemność i rodzaj paliwa.

    OdpowiedzUsuń
  10. To tylko Maciek senior nie ma żadnych problemów z jazdą po Florencji, Rzymie, Neapolu i takich tam czy to maluchem (żartuję) czy Vivaro. Ha, jak mawia Jerz

    OdpowiedzUsuń