wtorek, 25 września 2018

Eventualnie: Rajd Gruchota

Przyszła jesień, muchomory, kałuże, krasnale, depczę liście itd. Oprócz drastycznego zmniejszenia dziennej dawki luksów i zastąpienia ich pogodą, której czoła najlepiej stawiać przy wsparciu prozacu, oznacza to nieuchronnie zbliżający się koniec sezonu. Ale już nieraz zdarzało się tak, że to właśnie końcówka obfitowała w największe ilości naraz tłuszczu. I wygląda na to, że i tym razem finisz będzie całkiem gęsty - choć cały tegoroczny sezon mogę zaliczyć do grubych. Choćby dlatego, że nigdy jeszcze nie wziąłem udziału w takiej ilości rajdów w ciągu jednego roku.

Tak czy inaczej - wygląda na to, że 3 weekendy jeden po drugim będą rajdowane. A pierwszy z nich już za nami. I nie da się ukryć, że był nader udany. Nie, żeby poprzednie nie były - jednak zniesmaczenie własnym wynikiem w rajdzie Między Mienią a Świdrem (skądinąd bardzo fajnym, jak zresztą przystało na ekipę organizatorską) sprawiło, że przez pewien czas dość sceptycznie podchodziłem do tematu. Mimo to po ponad miesiącu byłem już dość mocno stęskniony za kluczeniem po mało znanych uliczkach i wynajdowaniem odpowiedzi na pytania z trasy. I właśnie wtedy, gdy tęsknota za rajdowaniem przeważyła nad strachem przed kolejnym żenującym wynikiem, ruszyły zapisy na Rajd Gruchota.

A wiadomo było, że jechać trzeba - wszak na swój rajdowy chrzest w naszych rękach (bo w poprzednich przeszedł go już nie raz, nie dwa i zapewne nie piętnaście) czekał właśnie pewien przesympatyczny gruchot.


Dotarliśmy niemalże już tradycyjnie w przedostatniej chwili. Na szczęście odprawa miała się odrobinę opóźnić, dzięki czemu można było bez dzikiego pośpiechu pobrać materiały rajdowe i udać się na mały rekonesans wśród żelaza.



Pogoda niestety nieszczególnie sprzyjała peregrynacjom z cyklu "z kamerą wśród złomów" - pierwszy dzień jesieni dał o sobie znać z meteorologicznym przytupem, a w zasadzie z mokrym plaśnięciem. Na starcie nie było jednak jakoś okrutnie tłoczno, co ułatwiło nieco przebieżkę.

Czy tylko mi Marvipol kojarzy się z tymi soczkami marchwiowymi?

Pandą też, choć dwiema naraz byłoby trudno.

Najliczniejszą grupę stanowiły chyba Maluchy. Trudno się dziwić - była to ostatnia runda Pucharu Fiata 126p

Kącik tylnosilnikowy

Naklejki kontra felgi

Niby Opel a fajny

Niby Volvo a mało volviaste

Bo tutaj to bardziej volviasto chyba się nie da

To już w zasadzie legendarny egzemplarz

Nie byliśmy ostatni - kilka załóg dotarło na start po nas, co zresztą tłumaczyło lekkie opóźnienie odprawy

Niebiesko mi

Poza licznymi Maluchami i Mercedesami (oraz całkiem niezłą reprezentacją Volv) przybyło zaskakująco dużo Baldwinek

Gatunki dominujące

Różne podejścia do tematyki "sportowej stylówy"

Mam ogromną słabość do obu modeli

Ciekawe, który wygodniejszy

To nie za bardzo była pogoda na kabriolet

Ochrona przed warunkami atmosferycznymi - lvl żołnierz
W końcu przyszła pora na odprawę, po której zgromadzone towarzystwo jęło grzecznie (no, w miarę) ustawiać swoje wehikuły w kolejności z grubsza zbliżonej do tej wynikającej z numerów startowych.




W końcu, po niezbyt długim czekaniu, ruszyliśmy i my.

Pierwsza część rajdu biegła po zakamarkach Żoliborza (a konkretnie jego zachodniej części zwanej Sadami Żoliborskimi) i Bielan. Mam niejasne wrażenie, że ekipy Rembertowskiego, Czarnej Warszawy i warszawskiego klubu 126p szczególnie upodobały sobie (poza Rembertowem, rzecz jasna) właśnie północne rejony Warszawy. I dobrze - są one ciekawe, mocno zróżnicowane a do tego nader bogate w tlenek żelaza.


Oczywiście nie zabrakło też checkpointów - tym razem jednak dwa z nich były samoobsługowe. Pierwszy wymagał głębokiej wiedzy na temat czarnych blach. I tak, dość mocno (acz na szczęście nie całkowicie) na nim polegliśmy.



Organizatorzy zadbali również o ciekawe zadania z trasy.

Trzech samobójców

No niestety, nieliczne Xantie, które jeszcze się spotyka, wyglądają zazwyczaj podobnie

Szanowny Pan będzie łaskaw się ruszyć. Nie po raz ostatni zresztą.

No nie, zimno w czaszkę, nie chcę

Kolejny samoobsługowy pekap - tym razem poświęcony nieodżałowanym Nitom
Nie było co prawda próby sportowej (NA SZCZĘŚCIE), za to nie zabrakło innego zręcznościowego zadania, polegającego na trafieniu piłeczką golfową do odpowiednio punktowanego kosza. Rzecz jasna położyliśmy je stuprocentowo.


Ostatni fragment etapu lewobrzeżnego prowadził po nader urokliwych Młocinach.



Drugi etap zaczynał się po przejeździe mostu Marii Skłodowskiej-Curie, zwanego po prostu mostem północnym, i biegł po rozległej i wciąż chyba nie do końca zjeżdżonej Białołęce.

Do niektórych zadań trzeba było się przespacerować

Bardzo ciekawy checkpoint Wrostów Ściany Wschodniej wymagał sporej dokładności i zwracania uwagi na szczegóły

Aby odpowiedzieć na to pytanie, najlepsza byłaby lornetka
W końcu, po kilku godzinach kluczenia, wjechaliśmy na metę.


O ile etap żoliborsko-bielański był łatwy (no, dosyć) i przyjemny, o tyle białołęcka trasa kryła kilka sprytnych niespodzianek, mających na celu wyprowadzić mniej uważne załogi w pole. I założenie to zostało zrealizowane w stu procentach - przynajmniej w naszym przypadku. Zgubiliśmy się chyba wszędzie gdzie się dało - a wystarczało do tego drobne przeoczenie, choćby tzw. kiełbasy, o co dość łatwo, gdy jest się już trochę zmęczonym. Lub próbuje się odszukać brakujące jeszcze do kompletu obiekty ze zdjęć. Lub jedno i drugie naraz. Tak czy inaczej, dojechaliśmy jako jedna z ostatnich załóg.

I wiecie co? Warto było. Lubię takie trasy, gdzie czasem zdarzy się jakaś mała pułapka, w którą można wpaść i kluczyć z paniką w oczach. Tym bardziej, że można poznać wtedy kolejny kawałek miasta.

Tak czy inaczej - gdy dotarliśmy, na mecie była już większość ludu.







Po zdaniu materiałów i kilku chwilach kręcenia się po znanym już z innych imprez parkingu pod Polfą Tarchomin udaliśmy się na szybki popas do pobliskiego KaeFCa, po czym powróciliśmy celem odrobiny socjalizacji i, rzecz jasna, poznania wyników.

Ta sama marka, ten sam kraj produkcji, nawet kolor taki sam

Rocket, oprócz bycia kochanym, uroczym psiskiem, jest też wyjątkowo dobrym pilotem
No i przyszła w końcu pora na ogłoszenie zwycięzców.


Liczyliśmy (no, przynajmniej ja) na solidne miejsce w pierwszej dziesiątce. Rajd wszak poszedł nam nieźle - udało się nam wypatrzyć wszystkie obiekty ze zdjęć (w tym, dzięki rewelacyjnej spostrzegawczości Obywatelki Pilotki, wielkiego kota Sylwestra, którego ponoć przegapiła większość załóg) i odpowiedzieć na pytania z trasy. Przypuszczałem, że całość rozstrzygnie się na pekapach - w tym na czarnoblachowych Maluchach (które poszły nam tak sobie) i piłeczkach (które uwaliliśmy całkowicie).

Jednak... myliłem się.

DRUGIE MIEJSCE.


Tak - rajdowy debiut DAFuqa można uznać za nader udany. Udany był też sam rajd. Fajna, niebanalna trasa z podchwytliwym miejscami itinererem, dobrze dobrane pytania, które, co wcale nie jest oczywiste, nie były powtórkami z wcześniejszych rajdów (a CPN na Peugeocie był wręcz genialny i dowodził dokładności i dbałości o szczegóły autorów), niezłe pekapy - wszystko to złożyło się na bardzo sympatyczną imprezę. Jednak, biorąc pod uwagę ekipę organizatorów, w ogóle to nie dziwi.

A zwycięzcy?

Nie pomnę personaliów zdobywców pucharu Malucha, za to nagrodę za elegancję otrzymała załoga ojciec + syn  jadąca holenderskim bratem DAFuqa (popieram), zaś rajd wygrał cisnący jak zawsze Bosmalem Marek.

Mówiłem, że Rocket to świetny pilot, nieprawdaż?

Tymczasem, w oczekiwaniu na kolejny rajd (który już w sobotę), zapraszam na filmik.

Tak było. Taśma (którą dość trudno zamontować w smarkfonie marki Zmechanizowana Farma) nie kłamie.