piątek, 25 stycznia 2013

Basowisko: Roadster

Szczękam zębami wszystkim Wam na powitanie.

Moje buńczuczne zapowiedzi, że będę pisał bardziej regularnie, mogą spełznąć na niczym (nie mylić z Nietzschem). Powodem jest... zwykły brak czasu. Cóż, taki los ludzi, którzy posiadają coś takiego jak życie...

Pisałem już o instrumencie, którego pozbyłem się za szybko, czyli o mym niezapomnianym Nexusie. Nie był on jedynym basem, który ożeniłem szybciej, niż powinienem. Do tego ten, o którym kilka zdań skrobnę poniżej, był ze mną jedynie ok. 10 miesięcy...

Odkąd zacząłem grać, podobała mi się specyficzna stylistyka basów z przełomu lat 70. i 80. - dość ciężkie kształty, symetryczne główki w układzie 2 + 2, nierzadko naturalne wykończenie eksponujące słoje drewna... Jednym z instrumentów, który najmocniej chwytał mnie za serce oraz strefy niesforne był pokrótce już opisany przeze mnie pewien czas temu Ibanez Roadster.

Wybaczcie, ale po prostu nie mam lepszego zdjęcia.
Gdy około 7 lat temu pracowałem w jednym z licznych sklepów z instrumentami, mój skromny dochód całkowicie wystarczał na pokrycie jeszcze skromniejszych potrzeb, jakie podówczas miałem. Co więcej - umożliwiał nawet zakupienie jakiegoś kawałka sprzętu. A gdy ten kawałek wczesnych lat 80. pojawił się na Alledrogo w sensownej cenie, nie wahałem się długo.

Wkrótce basik znalazł się w moich rękach. Był piękny. Dokładnie taki, o jakim marzyłem przez lata: klasyczna a jednocześnie charakterystyczna jesionowa deska pokryta przejrzystym, zabarwionym na brązowo lakierem dodawała szlachetności, przykręcany klonowy gryf z 24-progową podstrunnicą z tego samego drewna przez lata ślicznie pożółkł zaś główka z czterema kluczami umieszczonymi po dwa na stronę zachwycała mnie swą symetrią i nieco rozszerzającym się ku górze kształtem. Chociaż... było jedno odstępstwo: zamiast oryginalnych, pasywnych przystawek w jasnych obudowach jakiś rzeźnik założył coś, co niestety niszczyło nieco "wintydżowość" tego pięknego instrumentu, czyli aktywne EMG. Układ przystawek pozostał taki sam, czyli popularne w latach produkcji tych basów PJ. Zmienił się układ potencjometrów - zamiast czterech (2 x głośność, 2 x ton + przełącznik przystawek) były trzy: głośność przystawki gryfowej, głośność przystawki mostkowej i ton, zaś dziury po brakującym pokrętle i przełączniku zostały zaślepione... czarnymi naklejkami. Brak słów.


Na szczęście wtedy nie przejmowałem się jeszcze takimi rzeczami. Po prostu pognałem na próbę i podłączyłem mego pięknego Ibaneza do pieca.

Zagadał.

Roadster miał zdecydowanie rockowe, nieco ciemnawe ale nadal wyraziste brzmienie. Z perspektywy lat (i doświadczenia) wiem, że wymiana przystawek z powrotem na przyzwoity pasywny zestaw przywróciłaby okrągły niski środek i sprawiła, że górka stałaby się bardziej naturalna i śpiewna, jednak absolutnie nie było źle. Sound fajnie się kleił z resztą instrumentów, a w klasycznie rockowych numerach w klimacie z lat 70. siedział nawet lepiej niż nowocześnie brzmiący Nexus. Szczególnie dobrze się odzywał z samej łamanej przystawki przy gryfie - nieźle naśladował klasycznego Precisiona (choć robiłby to jeszcze lepiej bez EMG). Generalnie - okazał się być porządnie brzmiącym, użytecznym basem, który do tego sprawiał mnóstwo frajdy. I to nie tylko z grania, ale i z samego patrzenia na niego.

Ibanez Spędził ze mną około 10 miesięcy. Niestety, poza dwiema rejestrowanymi przez 1 czy 2 mikrofony próbami z folkowym składem w którym podówczas miałem przyjemność się udzielać, nic nie udało mi się na nim nagrać... A szkoda. Szkoda też, że wiedziony planami zrobienia prawka (którego wtenczas jeszcze nie miałem, choć zdążyłem się już zapisać) sprzedałem go, by sfinalizować resztę kursu. Gdyby nie to, prawdopodobnie spędziłbym z nim jeszcze kilka lat, w międzyczasie doprowadzając go do stanu zbliżonego do oryginału. A prawko i tak zdobyłem dopiero 3 lata później...

Roadster w swym ówczesnym towarzystwie

Podsumowanie, czyli zady i walety:

To raczej rockowy w swym charakterze instrument, choć sprawdzi się też w innych stylach. Warto polować na egzemplarz w oryginalnym stanie lub przynajmniej z fabryczną, pasywną elektroniką (zmiana mostka nie musi zaszkodzić - może nawet okazać się korzystna, jeśli ktoś wpadł na pomysł założenia Badassa lub mosiężnego Hipshota). Niestety, basy te nie pojawiają się już zbyt często - a już na pewno nie w takich cenach, jak jeszcze kilka lat temu...

Plusy:

* fajne, rockowe brzmienie
* świetny wygląd
* solidna konstrukcja
* bardzo dobre drewna - instrumenty z takiej jakości materiałów są dziś dużo droższe

Minusy:

* układ PJ to kwestia dyskusyjna - wg mnie lepiej brzmi na jednej lub drugiej przystawce niż obu na raz
* coraz mniejsza podaż
* coraz wyższe ceny

Czym go wozić:

Japoński bas poczułby się dobrze w japońskim samochodzie. Starsza Toyota czy Honda byłaby super, od biedy wystarczyłoby nawet Suzuki Swift (dużo lepsze od autobusów i tramwajów, którymi woziłem mój egzemplarz). I mam wrażenie, że nieźle poczułby się w Madzi...

piątek, 18 stycznia 2013

Kryzys wieku średniego

Howdy.

I tak upłynął kolejny rok. Co prawda nie na niniejszym sŁiTaŚśŚnYm bLoGaSsSkOo gdyż albowiem tworzę go niecałe pół roku, ale w życiu. Jak to mówią - kolejny kroczek do emerytury i nieuniknionej demencji starczej.

Niektórzy z tego powodu kupują karnet na siłownię/basen/solarium/do agencji towarzyskiej "Figlarny pasztecik", inni sprawiają sobie Porsche, jeszcze inni - nową kobietę. Ja zrobiłem mały lifting bloga - nieco zmieniłem layout i wrzuciłem inne tło. Poza tym nie zrobiłem nic, bo i po co. Jestem zajebisty taki, jaki jestem, moja Wybranka też. Natomiast są tacy, którzy stwierdzają, że skoro nie mogą sobie pozwolić na inny samochód, to zmodyfikują ten, co mają. Może się sąsiad nie połapie.

Przykład 1: SsangYong X3


Nie wiem, co ma w głowie gość, który idzie do salonu gdzie kupuje za kilkadziesiąt tysięcy (lub więcej) złotych polskich nowego SsangYonga. To, co nosi pod czaszką człek, który tegoż SsangYonga przebiera następnie za BMW (które mógłby kupić za zbliżoną kwotę - używane, ale mógłby trafić na niezły egzemplarz), też jest dla mnie tajemnicą. I niech tak lepiej zostanie.

Tak czy inaczej - finalne dzieło ocieka prestiżem jak kabanos koniem. Woziłbym nim Corta z napisem Lakland lub Sandberg na główce. I chińskiego Ampega z tabliczką Made in USA.

Przykład 2: Almera CRX


Honda CRX II generacji to klasyk (jak to pisze tow. Złomnik - jaktajmer) pełną gębą. Albo wydechem. Te, które nie zostały owinięte wokół latarni ani wprasowane pod ciężarówki (czyli nieliczne, obdarzone niezwykłym fartem egzemplarze) osiągają coraz wyższe ceny. Trudno się dziwić - lekka a do tego niezawodna konstrukcja, mocne, wysokoobrotowe silniki, sportowe dziedzictwo Hondy... Nie potrafię zatem wykoncypować, co mogło kierować człowiekiem, który do małego, dość ostrego i coraz rzadszego japońskiego coupe, jednego z dowodów na to, że frajda z prowadzenia nie musi kosztować tyle co Belgia, przetransplantował pysk z takiej antytezy motoryzacyjnej ekscytacji jak Nissan Almera. To tak, jakby młody, wysportowany, mający do tej pory bezbłędną stylówę gość stwierdził, że zapuszcza wąsy (nie będąc przy tym Tonym Levinem ani Frankiem Zappą, gdyż im wolno) po czym zaczął nosić swetry po Kononowiczu. Owa abominacja parkuje sobie nieopodal mojej pracy, co oznacza, że widzę ją codziennie. To jeden z niewielu momentów, gdy błogosławię zimę i maskujące zdolności śniegu...

Woziłbym nią starą Arię lub Daiona z logiem Ibaneza BTB. Ależ byłby lans.

Dołożę starań, by kolejny wpis miał choćby złudzenie sensu. Tymczasem dobranoc się z państwem.

piątek, 11 stycznia 2013

Długodystans: Madzia (cz. 3)

Witam wszystkich wszem i wobec.

Mija 3 kwartał śmigania Madzią, w związku z czym nadszedł czas na krótkie podsumowanie kolejnego etapu tego pełnego czułości, ciepła i wahań cen paliw związku.

Stan na 10.01.2013, czyli wczoraj
Jak widać na załączonym obrazku, licznik nabija sobie kolejne kilometry. To już prawie równo 7000 od stanu zastanego. 7 tysięcy w 9 miesięcy - niby niedużo, ale zdanie można sobie już wyrobić.

A zdanie owo jest ze wszech miar pozytywne. No, w większości kwestii.

Przede wszystkim - jak na 15-letnie jeździdło ze sporo ponad 200 tysiącami km nawiniętych na nieduże, 13-calowe kółka, Madzia wyróżnia się ponadprzeciętnym poziomem niezawodności. Ze 2 miesiące temu było jednak troszkę przygód...

Przed rozgrzaniem silnika zapłon był tylko na 3 cylindrach. Problem pojawił się raz, potem zniknął, ale po pewnym czasie powrócił i już został, aż w końcu któregoś dnia Madzia po prostu orzekła, że nie ma ochoty na współpracę. Mój dobry kolega i współgracz, pracujący nieopodal w sklepie muzycznym, po moim telefonie zjawił się niezawodnie swą Astrą i próbowaliśmy odpalić Madzisławę z kabli. Niestety, jak to kiedyś rzekł pewien oskarżony o zoofilię szlachcic, opisując swe próby zaznania rozkoszy z wiewiórką, effectus był nullus. Jako, że był to dzień grający, załadowałem tedy basiwa oraz swój zad prywatny do Asteroidy i pojechaliśmy grać. Potem nastąpiło jeszcze kilka prób rozruchu - za każdym razem natykałem się jednak na opór materii, po czym akumulator stwierdził, że na emeryturę czas. Pomyślałem, że oprócz zdychającej baterii zapewne zawiniły świece (takie podejrzenia miałem już wcześniej, gdy na zimno nie palił jeden z cylindrów), w związku z czym za pośrednictwem innego dobrego znajomego (również basisty zresztą) zanabyłem odpowiednie artefakty i podjąłem próbę własnoręcznego doprowadzenia Madzi do stanu jeżdżącego. Nawet wyposażyłem się za zawrotną kwotę 14 złotych polskich w klucz do świec. Szybko okazało się, że tani klucz w połączeniu z brakiem Pudziana do kręcenia nim może mieć tylko jeden skutek: stare świece nadal tkwiące twardo w gniazdach i podśpiewujące "trollolollo". Tutaj nieocenioną pomoc zaoferował jak zawsze niezawodny wybranek Czcigodnej Staruszki: przybył jej Zuzią (swoje Vivaro pożyczył wcześniej synowi) celem zaciągnięcia mnie i chwilowego truchła do warsztatu. Madzia zrobiła tymczasem kawał: zanim podczepiliśmy linkę... odpaliła. Niechętnie, ale jednak. Doturlaliśmy się do Serwisu MitsuManiaków (wybranek Czcigodnej ubezpieczał mnie na wypadek kolejnego napadu humorów Madzi), gdzie kolejny mój dobry ziom dobył profesjonalnego klucza i wymienił świece w minutę. Odjechałem z radosną pieśnią na ustach. Niestety, dwa dni później okazało się, że to nie świece... Ukochany Staruszki znów przybył na ratunek i po raz kolejny poratował skillem holowniczym. Tym razem Madzia została zaciągnięta do samego warsztatu, pod którym z resztą... odpaliła. Zostawiłem ją w rękach MitsuManiaków. Co się okazało - naturalnemu zużyciu uległy niektóre elementy układu zapłonowego (zaś inne - równie naturalnemu usyfieniu). Co zmarło zostało wymienione, co się upaprało zostało przeczyszczone, do tego zleciłem standardowe zrobienie rozrządu (po pół roku - kids, don't try this at home, takie rzeczy powinno się robić od razu po zakupie używanego samochodu)... A efekt jest taki, że Madzia jeździ. I nie marudzi.

To niestety nie była jedyna usterka - na szczęście jedyna, która miała coś wspólnego z mechaniką. Otóż w okresie przedświątecznych mrozów jedyny działający z głośników zaczął popierdywać a następnie zamilkł na dobre. Nie wiem, czy to wina samego głośnika, czy może radyjko dokonało żywota, czy też problem leży jeszcze gdzieś indziej, np. w okablowaniu - tak czy inaczej jeżdżę teraz w świecie ciszy. A brak radia gdy stoi się w korku i nie ma się pasażera, z którym można pogadać o Wiśle i przemyśle nie jest miłą rzeczą...

Nie jest również miłą rzeczą wynikające z niskich temperatur i ciągłych korków podwyższone zużycie paliwa. Niestety - takie warunki są nieuniknione, w związku z czym szybsze ubytki w baku nie dziwią. Dlatego, mimo wygody i niezawodności oferowanych przez Madzię, od przyszłego tygodnia będę ze 2-3 razy w tygodniu korzystał w drodze dom-praca-dom z dobrodziejstw zbiorkomu. Tylko czemu od najbliższego przystanku do biura jest ponad kilometr?...

Na szczęście poza zwiększonym apetytem zimowe trudy Madzia znosi dziennie. Odpala od razu i zawsze dowozi mnie (plus opcjonalnie basy, Wybrankę lub innych pasażerów, zazwyczaj kogoś z kolegów z pracy) na miejsce. Madzia jeździ (i to dość żwawo) do przodu, do tyłu, skręca, hamuje, a nawet czasem trąbi. Basy mieszczą się w niej bez większych problemów - a jak trzeba, to i bębny do kompletu z bębniarzem. Niestety, autko nie jest już tak śliczne jak w momencie zakupu - wspominałem już o niefortunnej parkingowej przycierce - ale nie wpływa to na wrażenia z jazdy.

Już mam nawet przygotowane jedno zdanie do ogłoszenia, gdy kiedyś Madzia będzie szukać nowego właściciela: "Jedyna rysa w pięknym czerwonym kolorze (jak słynne Rosso Corsa FERRARI, koneserzy wiedzą, o co chodzi) w oczywisty sposób podnosi wartość tego wyjątkowego, jedynego w swoim rodzaju samochodu!"
Na same wrażenia z jazdy nie wpływa też umycie ubłoconego, usyfionego po przejażdżce do Grodziska i z powrotem samochodu... ale na wrażenia z wsiadania - już tak. Drogie dzieci, pamiętajcie, że po wizycie w myjni w zamkach zostaje woda. I jeśli nie wydmuchacie jej np. kompresorem do opon, czeka Was już kilka godzin później występowanie w darmowym przedstawieniu dla sąsiadów pt. "Radości wsiadania przez bagażnik". Nie, nie jest to wygodne...

Na walory trakcyjne czy niezawodność nie ma wpływu również inny, wcześniejszy estetyczny ubytek - otóż któregoś dnia zauważyłem brak... znaczka. Komuś najwyraźniej się spodobał... Mi z kolei spodobałoby się trzepnięcie go taboretem w potylicę.

Muszę zmierzyć miejsce po znaczku - może uda się upolować coś w odpowiednim rozmiarze. Przy okazji przydałaby się nowa ramka na tablicę rejestracyjną - jak widać na załączonym obrazku, gdzieś zgubiłem listewkę zabezpieczającą tablicę przed wypadnięciem...
To tyle w kwestii kolejnego rozdziału wspólnego życia z Madzią. W skrócie - jest ono nader miłe. Zbieram się niniejszym - czas po raz kolejny załadować basiwa do Madzi, odpalić ją i oddalić się w kierunku lokalu, w którym wykon zarobkowy uskuteczniać będę...

Do najbliższego!

sobota, 5 stycznia 2013

Basowisko: Epic Win

Witajcie, Ziemianie.

Jak obiecałem we wpisie noworocznym - mam zamiar nieco bardziej regularnie raczyć Was chorymi wytworami mego przedwcześnie zdemenciałego mózgu. Tak, jak w zeszłym roku, będzie basowo, motoryzacyjnie i głupio.

A czasami, jak dziś, epicko.

Kilka lat temu jeszcze nie byłem posiadaczem własnego Alembica (tak, był taki smutny czas) i zdarzało mi się cierpieć z tego powodu. Długie godziny spędzone na stronie www.alembic.com (szczególnie na forum dyskusyjnym oraz w dziale Custom Gallery), ściany obwieszone własnoręcznie skleconymi w Paincie plakatami z rozmaitymi Excelami, Orionami, Rouge'ami oraz Seriami I i II, pobudki w środku nocy, po których następowała krępująca konstatacja, że pościel jest miejscowo mokra... To wszystko było moim udziałem. Szczególnie po tym, gdy po raz pierwszy zdarzyło mi się trzymać Alembica w rękach. Był to mocno zaniedbany egzemplarz Spoilera, które to zaniedbanie nie przeszkodziło mu być zdumiewająco genialnie brzmiącym instrumentem. Wtedy moja miłość do basów z Santa Rosa w Kaliforni rozkwitła na dobre i utrwaliła się w swych fundamentach.

Nieco później nagrywałem płytę z zespołem Night Rider Symphony (to taka wzbogacona o smyki, odrobinę dęciaków oraz dodatkowy żeński wokal i innego operatora gitary inkarnacja Night Ridera). Własnego Alembica nadal nie miałem, za to miałem źródło Alembiców, które można pożyczyć do studia. Źródłem tym byli moi dobrzy koledzy (Gruby, Lucien - szklanicę za Wasze zdrowie wznoszę!). Głównym instrumentem, którego użyłem do nagrywania płyty był 5-strunowy Essence, różniący się od tego, który później trafił w me ręce, klonową dechą i topem oraz odrobinę innymi proporcjami korpusu.
Tutaj widać różnice między starszym Essence'em (Grubego, po lewej) a nowszym (mój, po prawej).
 Jednak Essence to Essence - już opisywałem ten model, więc tym razem zajmę się drugim Alem, na którym nagrałem tylko jeden numer, do którego wystarczyły 4 struny. A był to chyba najpopularniejszy model Alembica, czyli Epic.

Epicki Alembic w trawie
Epic został sprowadzony przez mojego dobrego znajomego w zasadzie na handel. Człek ów sympatyczny i obrotny trudnił się podówczas m.in. ściąganiem gatunkowego sprzętu z zagranicy i sprzedażą tegoż w Polsce w cenach nadal mieszczących się w granicach rozsądku. A jako, że właśnie miał Alembica, ale nie miał na niego chwilowo kupca, zaś ja akurat nagrywałem płytę...

Sprawa była jasna. Wzajemna sympatia plus obiecana przeze mnie gratyfikacja pod postacią świeżych strun spowodowały, że ów zacny instrument zamieszkał na kilka dni pod moim dachem.

Oczywiście nie byłbym sobą, gdybym nie zrobił mu uprzednio kilku zdjęć.

Epicka główka


Epicko wzorzysty klon


Jak niektórzy z Was (ci, którzy opanowali Szkołę Rozpoznawania Drzew na Odległość) zapewne zauważyli, wierzch korpusu został wykonany z pięknego, wzorzystego klonu (tzw. quilted maple). Wierzch główki to też klon, tyle, że nieco mniej wzorzysty, choć też niewątpliwie ładny. Z nieco bardziej pospolitej odmiany tego drewna został wyrzeźbiony gryf, a w zasadzie wszystkie 3 jego części, elegancko przełożone cieniutkim orzechowym fornirem. Gryf ów został w nietypowy dość sposób połączony z mahoniową, ozdobioną wspomnianym już klonowym topem deską - otóż został w nią wklejony, ale nie przez całą jej długość, tylko w miejscu, gdzie w bardziej standardowych konstrukcjach typu bolt-on znajdowałyby się śruby. Jest to tzw. konstrukcja set-in, najbardziej znana chyba z nieśmiertelnego Gibsona Les Paula. Taki sposób montażu gryfu jest swego rodzaju kompromisem między klasyczną metodą bolt-on, czyli gryfem przykręcanym do korpusu, a neck-thru-body, czyli skrzydłami deski doklejonymi do przedłużonego gryfu biegnącego przez całą jej długość. Efektem jest brzmienie łączące niektóre z cech obu sposobów sklecania instrumentów - sustain jest nieco dłuższy zaś atak mniej "punktowy" niż w bolt-onach, zaś w porównaniu z ntb otrzymujemy nieco więcej środka. Alembic jednak - mimo dość nietypowej jak na tę firmę konstrukcji - pozostaje Alembikiem, głównie dzięki zastosowanym drewnom (wspomniane już mahoń i klon, do tego dodająca charakterystycznego "dzwona" hebanowa podstrunnica o 24 progach) oraz firmowym, alembikowskim aktywnym przystawkom MXY. Elektronika też jest własna, ale nie posiada typowego dla bardziej klasycznych modeli Alembica filtra - jest to dość standardowy, choć świetnej jakości, układ głośność-balans-pasmo niskie-pasmo wysokie. Wszystko razem zmontowane po alembikowsku. Czyli perfekcyjnie. Alembikowskie było też brzmienie - potężne, soczyste, z długim sustainem i szlachetnym, nieco fortepianowym charakterem. Niezwykle czysto brzmiący instrument, sprawdzający się w każdej technice, ale raczej nie w każdym gatunku muzycznym. Nie pasowałby mi do niego na przykład przester. Na szczęście do tego, co nagrywałem, brudne brzmienia nie były potrzebne.

Jak zatem Epic spisał się w studiu? Wystarczy posłuchać:



Epic nie był jednak jedynym z "niższych" modeli Alembica na jakim grałem (swoją drogą określać któryś z Alembiców mianem "niższego" to tak, jak mówić o tanim modelu Bentleya). Nieco wcześniej inny dobry znajomy (Sad - dziękuję!) wyjeżdżając na kilka dni zostawił mi pod opieką tę oto piękność:

























Był to bardzo zbliżony konstrukcyjnie model Orion w pięciostrunowej wersji, z pięknym, orzechowym topem. Oprócz niego oraz innego, nieco agresywniejszego kształtu, reszta była praktycznie identyczna: kilkuczęściowy, klonowy gryf z hebanową podstrunnicą wklejony techniką set-in w masywny, mahoniowy korpus, do tego aktywne przystawki MXY i alembikowska elektronika vol-bal-bass-treble. Tak samo, jak w Epicu (i Essencji), wisienką na torcie jest firmowy mosiężny mostek z osobnym strunociągiem oraz świetne klucze Gotoh.

Zagrałem na tej ślicznotce kilka prób oraz dwa koncerty z moim składem coverowo-szantowo-folkowo-użytkowym. Orion spisał się świetnie - wszyscy moi "współgracze" komentowali jego wyraziste, "przebijające się" brzmienie. To, jak fantastycznie solidny zdawał się być ten instrument i jaki sound wychodził za jego pośrednictwem spod moich palców, jeszcze bardziej (o ile było to możliwe) utwierdziło mnie w przekonaniu, że muszę mieć Alembica. A gdy w końcu nadszedł ten dzień, okazało się, że... Essence jest jeszcze lepszy.

Pewien czas później, gdy moja Esencja była już u mnie, Epic znalazł nowy dom ale w zasięgu tego samego forum, zaś Orion nadal pozostawał w tych samych, zacnych rękach, odbyło się sympatyczne spotkanie forumowej braci. Było kilkanaście basów, kilka piecy i Żubrówka. A wśród zgromadzonego instrumentarium znalazły się wszystkie trzy Alembiki...

Fantastyczna Trójka: Orion 5, Essence 5, Epic 4

Podsumowanie czyli zady i walety

Żaden z tych basów nie był niestety w moich rękach na tyle długo, żebym mógł wypowiedzieć się szerzej na temat codziennego życia z nimi - nie wiem na ten dany przykład, czy ich gryfy są równie meteopatyczne co w mojej Esencji. Wiem za to, jakie brzmienie można wydobyć z tych instrumentów. Wiem też, ile kosztują...

Plusy:

* szlachetne, potężne brzmienie
* jakość wykonania
* wyjątkowość

Minusy:

* cena
* konieczność używania nietypowych, calowych kluczy do regulacji

Czym je wozić:

Biorąc pod uwagę moje zamiłowanie do praktyczności (czyt. przestrzeni na sprzęt) a jednocześnie chęć zapewnienia tym instrumentom odpowiednich warunków, myślę, że dobrze czułyby się w pochodzących z ich kontynentu Chevrolecie Caprice SW (czyli kombi) lub ewentualnie w Jeepie Grand Cherokee sprzed kilku - kilkunastu lat. Natomiast ten znajomy od Oriona (którego w międzyczasie pożegnał) sprawił świetny prezent swojemu obecnemu Alembicowi, którym zresztą jest podobny do mojego Essence 5: wozi go... kilkuletnim Fordem Mustangiem.

A taki transport raczej trudno pobić.

wtorek, 1 stycznia 2013

Niu Jiiir, czili co dalej

Witam wszystkich noworocznie.

I znów nastąpiła pewna przerwa w nadawaniu (choć już nie taka, jak ostatnio), co wynika z faktu, że okres świąteczno-noworoczny służy do tego, by zapierdzielać jak dzika świnia kosmiczna. Tak czy inaczej - święta, święta i po świętach. Sylwek takoż (już drugi raz spędzony z Najpiękniejszą Kobietą na Ziemi, zwaną w skrócie Wybranką - niestety, za krótko, gdyż znów okazało się, że mój organizm i alkohol w ilościach większych niż homeopatyczne bardzo się nie lubią). Jutro powrót do szarej rzeczywistości co, choć moją robotę uważam za nader sympatyczną, nie napawa mnie jakąś szczególną radością. Człowiek przyzwyczaja się do dobrego - w tym przypadku do możliwości pospania w opór, wypór i rozpór, co jest jedną z największych znanych mi przyjemności.

Nic to. Zaczynamy kolejny rok, kolejny rozdział wspólnego życia trzech gatunków ssaków pod jednym dachem (przy czym najliczniej reprezentowany jest Felis catus)Są pewne plany, pewne postanowienia - zobaczymy, co z nich wyniknie, szczególnie z tych, które wymagają silnej woli... Jednym z postanowień (wymagających może nie silnej woli ale czasu i odrobiny natchnienia) jest powrót do bardziej regularnego raczenia Was moją pisaniną. Pomysły się zbierają i już wkrótce będziecie mogli znów delektować się moją głęboką pseudowiedzą motoryzacyjno-muzyczną, mymi idiotycznymi przemyśleniami objawiającymi się pod postacią bełkotu niezrozumiałego dla człowieka w stabilnym stanie mentalnym oraz moim dramatycznym poczuciem humoru, potrafiącym doprowadzić dojrzałego, doświadczonego życiowo i odpornego psychicznie osobnika do płaczu i guzów na czole. Zapraszam.

Tymczasem...

- dużo zdrowia (w tym psychicznego),
- mnóstwo miłości (może być własna),
- spokoju ducha,
- odpowiedniej ilości kasy, by nie martwić się tym, co jutro i za tydzień,
- niewyczerpanych źródeł inspiracji,
- satysfakcjonującego brzmieniowo, jakościowo, manualnie i estetycznie sprzętu basowego
...oraz...
- niezawodnych, tanich w eksploatacji samochodów z bagażnikami, które ten sprzęt połkną...

...w nowym, 2013 roku życzą:

Heja z Geddym...
...Mona z Alem...

...Kluska z Malinkiem...
...oraz Król Euzebiusz z Madzią.
Do najbliższego!