poniedziałek, 26 lutego 2018

Basowisko: w poszukiwaniu fretlessa

No i stało się. Ibanez wywędrował do Walii (gdzie, wedle słów nowego właściciela, prawdopodobnie był sprawcą niedawnego trzęsienia ziemi), zaś na moim statywie zabrakło bezproga.

Nie było wyjścia - trzeba było poszukać następcy.

Nie miałem konkretnych wymagań poza przystawką przy mostku (bo w zasadzie tylko z niej korzystam grając na fretlessie - acz wyjątkiem byłby układ PJ), fretline'ami (lub przynajmniej markerami z brzegu podstrunnicy, ale koniecznie w miejscu wszystkich progów) i, rzecz jasna, śpiewnym brzmieniem oraz dłuższym niż w Ibku sustainem. Drewna - po prostu lutnicze, najchętniej tradycyjny (a wręcz tradycjonalistyczny) zestaw olcha/klon/palisander, ale też nie odrzucałem innych opcji. Elektronika - zdecydowanie pasywna, ale jeśli trafiłby się fajny aktyw to też czemu nie. Liczba strun - może być 4, może być 5, acz ostatnio znów troszkę mnie ciągnie do piątki. Generalnie dość liberalne podejście do tematu.

Została jeszcze tylko kwestia ceny. Bo, jak wiadomo, budżet był ograniczony.

Zacząłem tedy poszukiwania. Brałem również pod uwagę przeróbkę, jednak jej koszt w połączeniu z długością prac mocno zniechęcały, dlatego skupiłem się na gotowych fretlessach. Wśród nich wpadła mi w oko pewna urokliwa, odprogowana Yamaszka. Praktycznie wszystko w niej się zgadzało: optymalny dla bezproga zestaw drewien, pasywne bebechy, markery w miejscach progów, no i jeszcze bonus w postaci piątej struny. A do tego wszystkiego cena ze sporym zapasem mieściła się w budżecie. Bas był w Skierniewicach, czyli ledwie godzinę drogi od Warszawy - jednak nie bardzo miałem ochotę telepać się ponad 80 km w jedną stronę tyko po to, by ograć sprzęt, co do którego nie wiedziałem jeszcze, czy go kupię.

Mam jednak kolegę, który w swym arsenale ma identyczną. I rezyduje w mieście stołecznym.

I zgodził się mi ją pożyczyć.


Pierwsze, co można powiedzieć o Yamaszce BB G5, to to, że jest ładna. Naprawdę ładna. Miałem zresztą kiedyś podobny model Yamahy - acz w wersji aktywnej, za to bez ozdobnego topu. I również w tamtej, nieco skromniej wyglądającej wersji prezentowała się nader zacnie. Klasyczne kształty niebędące jednak zrzyną z najpopularniejszych konstrukcji, dobrze dobrane proporcje, wizualne dopieszczenie detali - wszystko to sprawia, że na instrumenty z serii BB patrzy się z przyjemnością. Tu zaś mamy jeszcze lakier o wyjątkowo ładnym odcieniu niebieskiego i wzorzysty top. Niestety, to właśnie on stanowi pewien dysonans - a w zasadzie nie on sam, tylko świadomość, że... nie jest prawdziwy. To, co wygląda, jak warstwa pięknego wzorzystego klonu, to tak naprawdę coś w stylu fototapety. Podobny patent stosował również w latach 90. Fender oferując gitary z wykończeniem zwanym Fotoflame. No cóż, w tej półce cenowej trudno oczekiwać, że dostaniemy prawdziwe wzorzyste drewno.


Jeśli chodzi o konstrukcję, BB G5, jak wszystkie Yamahy z serii BB od połowy lat 90., jest ze wszech miar klasyczna. Do olchowego korpusu przykręcony jest klonowy gryf z palisandrową podstrunnicą (pozbawioną progów przez jednego z poprzednich właścicieli), zaś elektronikę stanowią w tym przypadku dwie pasywne przystawki z regulacją głośności za pomocą dwóch osobnych potencjometrów. Do tego jeszcze pasywne pokrętło tonów, służące do obcinania górnego pasma, i... tyle. I tyle wystarczy.


To, co bardzo pozytywnie zaskakuje w BB G5, to lekkość i komfort. Decha jest odpowiednio wyprofilowana, gryf, choć dość szeroki, dobrze leży w dłoni, a całość nie łamie kręgosłupa. Oznacza to, że pod względem manualnym jest to bardzo dobry instrument dla tzw. muzyka pracującego. Innemi słowy, chałturnika.

Niestety, brzmienie nie stoi na tak wysokim poziomie, jak wygoda gry czy estetyka.


Żeby nie było wątpliwości - sound niedrogiej Yamaszki absolutnie nie jest zły. Powiem więcej - jest zupełnie przyzwoity. Tyle, że... na tle jej klasy cenowej.

Na początku byłem wręcz bardzo zaskoczony, ogrywając bezprogową BB u jej właściciela. Zarówno na sucho, jak i po podłączeniu, brzmienie było przekonująco pełne i śpiewne, jak na fretlessa przystało. Niestety, po zataszczeniu Yamahy na próbę i zagraniu z całym zespołem okazało się, że soundomierzowi brakuje nieco głębi i soczystości, które pozwalałyby przekonująco "siedzieć w miksie". Dół był mało mięsisty, środek nieco zbyt płaski, zaś w górnym paśmie zabrakło nieco definicji. Oczywiście może być to również wina palców operatora - w rękach właściciela Yamaszka odzywa się całkiem nieźle. Chociaż i tutaj nie słychać zbyt dużo fretlessowej śpiewności.


Podsumowanie, czyli zady i walety:

Yamaha BB G5 nie występowała w naturze jako fretless. Jako progówka była po prostu przyzwoitą, wygodną, niedrogą piatką. Po odprogowaniu okazuje się... przyzwoitą, wygodną, niedrogą bezprogową piatką. Jednak trzeba tu podkreślić słowo "niedroga". W cenie, w jakiej można kupić ją na rynku wtórnym (na pierwotnym już nie występuje - produkcja zakończyła się przynajmniej 10 lat temu), podpada pod kategorię basów budżetowych. I w tej kategorii jest bardzo dobrym instrumentem. Jeśli zatem nie grasz za często na bezprogu i nie jest ci potrzebny lepszy instrument lub po prostu chcesz nauczyć się grać na fretlessie ale wolisz na początku nie inwestować zbyt dużo, nadal widniejąca na OLX-ie Yamaszka jest bardzo dobrym wyborem. Jeśli jednak masz już nieco wyższe wymagania, być może wystarczyłaby zmiana przystawek (np. na nasze krajowe Merliny lub Hathory). Ale podejrzewam, że w takim wypadku trzeba by było jednak dołożyć parę złociszy na wyższej klasy instrument.

Co zresztą uczyniłem. Ale o tym w swoim czasie.


Plusy:
  •  komfort gry
  • estetyka
  • przyzwoite wykonanie
  • relacja cena/jakość
Minusy:
  • nieco płaskie brzmienie 
  • udawany top

Czym ją wozić:

Jest to sympatyczny, niedrogi instrument azjatyckiego pochodzenia i takim też samochodem można ją wozić. Właściciel transportuje ją Fabią kombi, ja jednak uważam, że idealnym wozidłem byłby 5-drzwiowy Civic VI.

czwartek, 22 lutego 2018

A Bass for Mr Bass

Jakoś tak przed świętami zacząłem rozglądać się za fretlessem, który zastąpiłby Ibaneza. Nie żebym był zeń jakoś szczególnie niezadowolony, ale... No właśnie. Ale. Zacząłem zauważać pewne jego niedoskonałości - choćby wynikający z jego niewielkiej masy niezbyt długi sustain. A sustain to rzecz kluczowa w bezprogu - szczególnie, gdy masz do zagrania długie, ciągnące się dźwięki. Tak czy inaczej, udało mi się nawet zorganizować jakiś finans, jednak, jak już wspomniałem, był to okres przdświąteczny, a w mojej sytuacji zawodowej... Wicie, rozumicie. Finans wziął i się rozszedł.

I tyle było w kwestii planów zmian sprzętowych na tzw. tenczas.

Jakieś 2 miesiące później - czyli niedawno - mój bymbniorz odezwał się do mnie w kwestii małego biznesa. Otóż został zaproszony by na festwalu Warsaw Prog Days zagrać koncert z progresywnym projektem (ze względu na jego składową płynność, wręcz efemeryczność, trudno nazwać go sensu stricto zespołem) Amarok. Co ciekawe, nie na bębnach, tylko - jako wykształcony pianista - na klawiszach. Nie to jednak było to clou programu. Otóż razem z Amarokiem miał zagrać również pewien dość znany, przynajmniej w progresywnych kręgach, człek. Konkretnie zaś niejaki Colin Bass. I tak, jego nazwisko idealnie pasuje do jego głównego instrumentu.

I ówże pan, przylatując do Polski na jeden koncert, stwierdził, że nie ma sensu brać ze sobą swojego instrumentarium. Coś się pożyczy na miejscu.

I właśnie w tej kwestii odezwał się do mnie mój grający na klawiszach bymbniorz: Colin potrzebował basu. A w zasadzie dwóch. Czwórek. Progówki, najlepiej czegoś w stylu Jazza, i fretlessa. A ja mam i jedno i drugie.

No i pożyczyłem.


Po telefonicznym dogadaniu się z liderem Amaroka (a w zasadzie człowiekiem, który jednoosobowo stanowi cały projekt w jego studyjnych odsłonach) dostarczyłem w umówionym terminie basiwa do Progresji, gdzie na tej samej scenie, na które później miał być uskuteczniony wykon, odbywała się przedkoncertowa próba. Wziąłem ze sobą Foundera Jazza, Westone'a i, rzecz jasna, bezprogowego Ibaneza. Wszak warto, by szacowny gość miał przyzwoity wybór.

Colin okazał się nader sympatycznym, pozbawionym gwiazdorskiego zadęcia gościem. Bez grymaszenia ("ale jak to, nie było  Fendera JUŁESEJ?") ograł sprzęty i jako główny bas wybrał Foundera, który bardziej odpowiadał mu brzmieniowo. Najciekawsze jednak miało dopiero nastąpić.

Po zapoznaniu się z progówkami, Colin wziął w ręce fretlessa. Podpiął go i wysłuchawszy moich objaśnień dotyczących działania potencjometrów, rozpinania cewek w przystawkach itd., wydał kilka dźwięków.

- How much do you want for it? - spytał.

Zatkało mnie. Owszem, nosiłem się z zamiarem upgrade'u w kwestii bezproga, ale, jak już wspomniałem na wstępie, nie miałem możliwości dołożenia kwoty koniecznej do zakupu czegoś bardziej mnie satysfakcjonującego.

Zrobiłem jednak w głowie szybki przegląd cen, w jakich widziałem podobne modele Ibaneza na eBayu, i postanowiłem rzucić kwotę zbliżoną do średniej, z zastrzeżeniem, że jeszcze nie teraz, gdyż nie miałbym na obecną chwilę możliwości znalezienia następcy za podobną kwotę. Colin zastanowił się chwilę i rzucił swoją kwotę. Nie była ona abstrakcyjna - nadal mieściła się w przedziale cenowym w których widuje się Roadstary z lat osiemdziesiątych (aktualnie za granicą chodzą w nieco wyższych cenach, niż u nas), jednak dawała sporą szansę na znalezienie czegoś w zamian. Odpowiedziałem, że prześpię się z tematem, choć tak naprawdę już wiedziałem, jaka będzie moja odpowiedź.

W międzyczasie Colin stwierdził, że potrzebuje kupić kilka rzeczy, na co, będąc akurat dość luźny czasowo, zaproponowałem mu podwózkę. W ten oto sposób Skanssen miał okazję gościć na pokładzie muzyka bądź co bądź światowej sławy - nawet jeśli jest ona ograniczona do fanów rocka progresywnego.

Następnego dnia przyniosłem na próbę Ibka schowanego w sztywny futerał i oznajmiłem Colinowi, że owszem. Deal.

Pozostało umówić detale transportu. Colin najpierw chciał wrócić ze swym nowym nabytkiem samolotem, jednak podpowiedziałem mu, że lepiej nie - po pierwsze linie lotnicze za dodatkowy bagaż liczą sobie jak za zboże, po drugie zaś bardzo lubią niszczyć instrumenty, odmawiając przy tym wzięcia za to jakiejkolwiek odpowiedzialności. Ustaliliśmy, że ogarnę mu kuriera.

Tymczasem nadszedł dzień koncertu.

Gdy dotarliśmy z Obywatelką Pilotką do Progresji, akurat kończył grać zespół Gallileous. Zaraz po nim rozpoczął występ Amarok. Przyznaję, że nie znałem wcześniej jego twórczości - a okazała się ona niezwykle klimatyczna. W użyciu było nie tylko standardowe rockowe instrumentarium, ale również m.in. theremin - równie niesamowity, co prosty wynalazek, który od lat jara mnie niesamowicie. Niestety, czasami straszliwie brakowało mi niskich dźwięków - basista (zresztą wspomagający lidera wokalnie) pełnił również odpowiedzialną funkcję drugiego gitarzysty i w przynajmniej dwóch utworach wyraźnie brakowało osobnego człowieka do obsługi grubych strun, co skutkowało dźwiękową "dziurą" w dole. Nie zmienia to faktu, że muzyka Amaroka bardzo mi się spodobała - Lubej zaś jeszcze bardziej.

Ostatni (przynajmniej przed bisem) utwór zapowiedział to, co miało nastąpić potem.

Na scenę wszedł Colin Bass. Jeszcze bez basu. Zaśpiewał z Amarokiem jeden utwór - nader klimatyczny (jak zresztą większość amarokowej muzyki) "Nuke". Jednak jego pełen występ miał się dopiero zacząć.

I zaczął się po kolejnej przerwie.


Wbrew temu, co mogła sugerować nazwa eventu oraz muzyka, którą Colin grał (i nadal gra) z zespołem Camel, muzyki, którą usłyszeliśmy, nie można raczej nazwać prog-rockiem, choć w 2 czy 3 utworach zdecydowanie było słychać progresywne naleciałości. To, co zagrał i zaśpiewał Colin Bass, były to w zasadzie piosenki - ale wyrafinowane i wysmakowane, takie, jakie mógł stworzyć jedynie dojrzały, doświadczony człowiek.

Colin grał nie tylko na basie, ale również na gitarze akustycznej, ale gdy chwytał za bas, był to bardzo dobrze mi znany instrument.


Fretlessa wykorzystal tylko w jednym utworze - za to dokładnie w takim, do którego idealnie pasowało brzmienie bezprogowego basu: "When Will You Ever Learn".

To, co Colin zagrał, utwierdziło mnie jedynie w przekonaniu, że Ibanez trafi w bardzo dobre ręce.




Pozostało jeszcze kilka numerów (w tym jeden na dwa basy) i niezwykły koncert - zarówno pod względem muzyki i klimatu, jak i z wiadomych powodów dla mnie osobiście - dobiegł końca.



Pozostało zamienić kilka słów z Colinem oraz, rzecz jasna, zebrać swój sprzęt.

Wraz z Lubą zostaliśmy wpuszczeni na backstage, gdzie Colin dał się namówić na zostawienie pamiątki na moim Jazzie oraz na wspólne zdjęcie.



Pozostało potwierdzić ustalenia, wymienić się namiarami, i - po pożegnaniu - zebrać sprzęt.

Zaraz po weekendzie zabrałem się za ogarnianie kuriera i przygotowanie Ibaneza do podróży. Rzecz jasna, nie mogłem powstrzymać się przed pograniem na nim raz jeszcze i przed strzeleniem ostatnich, pamiątkowych fotek.



Wiadomo - sentyment robi swoje. Poza tym nie da się ukryć, że w zasadzie równo 4 wspólne lata, masa zagranych koncertów i kilka udanych nagrań studyjnych nie mogą pozostawić człowieka obojętnym na rozstanie z bardzo sympatycznym, udanym sprzętem. Jednak słowo się rzekło, deal został dogadany - trzeba było solidnie zapakować basiwo i przy okazji skrobnąć kilka słów. A to, że poza Ibkiem i liścikiem w futerale znalazła się też płyta Amaze, to już drobny szczególik.



W końcu kurier przybył i zabrał Ibaneza. I tyle.

Być może niektórzy mogą zastanawiać się, po co profesjonalnemu muzykowi z ogromnym doświadczeniem i zawodowym sprzętem niedrogi basik ze średniej półki. Sprawa jest jednak prosta - fretless Colina to... Wal. Stary model z '79 roku, wart obecnie jakieś trzy furmanki pieniądza. Colin zaś nadal jeździ w trasy i wiadomo, że tak drogiego i w sumie dość rzadkiego instrumentu woli już nie zabierać ze sobą na wyjazdowe grania. Ibanez natomiast przypasował mu swoim charakterem - dzięki specyficznym przystawkom nieco zbliżonym właśnie do Wala. Dzięki temu będzie to jego instrument koncertowy. Tym bardziej wiem, że bas trafił chyba w najlepsze możliwe ręce. I już się jaram na myśl, że być może będę miał okazję zobaczyć go na żywca podczas czerwcowego koncertu Camela.

Mi natomiast pozostały nagrania - te odrobinę starsze, te troszkę nowsze i te całkowicie moje, jeszcze wcześniej nigdzie nie wrzucane.



Tymczasem Ibanez pozostawił puste miejsce na statywie i poczucie, że troszkę mi smutno bez fretlessa.


Jednak, zgodnie z planem, był to stan tymczasowy. Tak - następca już się znalazł.

Ale o tym w swoim czasie.

sobota, 10 lutego 2018

Spacerkiem i rowerkiem: już nie moja dzielnica

Jak już zdążyłem napomknąć, wyprowadzka stała się faktem.

W nowym miejscu mieszka mi się całkiem dobrze - a porównując rozkład (i wynikający z niego komfort) mieszkania oraz brak problemów z parkowaniem (ponieważ miejsce garażowe) z dotychczasową miejscówą -wręcz wyśmienicie. Czasem jednak brakuje mi swoistej kameralności Mokotowa, jego klimatu i bogactwa okolic spacerowych. No i, rzecz jasna, mam sentyment do miejsca, w którym spędziłem ostatnie 12 lat, a które znałem od urodzenia. Dlatego na pewno będę tam wracał - zarówno w celach wspomnieniowych, jak i, rzecz jasna, gratołowczych. I właśnie w tym drugim celu zapraszam niniejszym na spacer po górnym Mokotowie. I tym razem nie będzie rozdrabniania się. Uczciwe 50 zdjęć.

Paszli, pajechali.

Warszawskim Gratem Darcie

Dobre koło

Ten model stał się klasykiem od razu po przedstawieniu następcy

To nie koniec na dziś w temacie TeTrójek

Wspaniałości prawie spod mojego bylego bloku RAZ

Wspaniałości prawie spod mojego bylego bloku DWA

Nie no, to zdecydowanie nie są wspaniałości

O, widzę, że zabytek odpowiednio konserwowany

Już była u mnie w miksie, ale stacjonarnie. Zdjęcie jest sprzed ponad 3 lat - wtedy jeszcze jeździła. Może jeszcze ruszy. Oby.

O, właśnie tak jeszcze ćwierć wieku temu mój dziadek cisnął Puławską

One już nie tanieją

Te to już dawno nie

Co parkuje pod mokotowską willą za miliony

Powtarzajcie za mną: dobre Kroko cieszy oko, dobre Kroko zawsze spoko.

Ależ  bym transportował

Znalazłem go zanim był punktem na zeszłorocznych Klasykach i Plastikach

Jak prosto z salonu

Czekolada Luksusowa

Nie lubię sedanów i może dlatego kiedyś jakiegoś bym chciał

Czy mi się wydaje, czy ostatnio robi się ich więcej?

Pamiętam, jak latały u nas w rajdach. Co oznacza, że jestem stary.

Ależ te felgi są trafne

Poproszę

No to już jest dość tłuste

Przecudny pokrak

Co zrobić, by Maluch stał się jeszcze bardziej niewygodny

CELEBRITY EUROSPORT, za samą tę nazwę należały się żółte

Widać, że używany zgodnie z przeznaczeniem

O, i to jest Gelenda, a nie te tłuściochy ze skórami i drewnem

Bardzo mi się źle rozwija literki z tej blachy, więc raczej zmilczę

I tak - jeszcze od czasów trzeciego Rowerowego Rajdu Złomnika - marnuje się dobrego (czyli wczesnego) Kanta

Tak, to TEN bardzo znany egzemplarz na czarnych blachach potwierdzających, że to świetny WUZ

Chwilę później na stacji skończyła się benzyna. I gaz.

Audi z czasów, gdy były to fajne auta

Se natorł, ale nie pomogło

Maxima Gorkiego

Opadły liście, rura wydechowa i kawałki utlenionej blachy

Zdecydowanie szanuję

Kiedyś Knight Rider, teraz Moss Grower

O, i to jest prawdziwa oszczędność i ekologiczne podejście

Mam nadzieję, że jeździ lepiej, niż wygląda. I podejrzewam, że jest na to spora szansa.

405 w kąbiu to już niezbyt częsty widok

WTEM

Jestem fanem

Święta liczba 205

CIekawe, co się kryje pod tymi sierpami

Ciekawe, czy przeczekuje zimę, czy ciśnie bokami

Kiedyś szał, teraz kał

Nie ma miękkiej gry

DAJĘ PIŃCET
I to tyle w temacie Mokotowa na dziś. W następnym odcinku rozpoczniemy eksplorację dzielnicy, w której mieszkam obecnie. Ale na Moko na pewno jeszcze wrócimy.

Dobranoc się z Szanownym Państwem.