środa, 25 września 2019

Pojeździwszy: Vingt-cinq

Zbiór cech, które cenię sobie w samochodach jest dość... nietypowy. Owszem, doceniam tradycyjne wartości, takie, jak wygoda, praktyczność, dobre osiągi czy rozsądne koszta eksploatacji, jednak w wielu kwestiach zdaję się mocno różnić od tzw. większości. Na ten dany przykład bardzo doceniam dobrą widoczność, o której wielu samochodziarzy chyba już w ogóle zapomniało. Przyjemnie miękkie zawieszenie stawiam nad możliwością dynamicznego pokonywania zakrętów, duży, ustawny bagażnik jest dla mnie jedną z najważniejszych cech (przynajmniej w tzw. daily), zaś najbrzydsze znane mi słowo na P (no, poza Posłanką Pawłowicz), czyli prestiż, mogłoby dla mnie w ogóle nie istnieć. Do tego prawie nie mam uprzedzeń co do narodowości marek (poza jedną - cytując klasyka, "nie dla mnie przyjaźń polsko-niemiecka") a cechą, która może sprawić, że pokocham jakiś wóz mimo, że teoretycznie nie spełnia innych moich wymogów, jest... dziwność. Oryginalność. Inność. A jeżeli dany samochód okaże się jednocześnie wygodny, pakowny i wystarczająco dziwaczny?

No cóż. Miałem okazję takim pojeździć.


Nigdy nie byłem szczególnym fanem marki Renault. Owszem, mile wspominam Clio I, które było moim pierwszym jeździdłem, poza tym jest kilka modeli tej marki, które cenię - choćby legendarne 4 i 16 a z nowszych Twingo pierwszej i trzeciej generacji - jednak zawsze w kwestii motoryzacji francuskiej niczym Woj Twardostoj twardo stałem po stronie Citroena. Każdy hydropneumatyk, którego miałem okazję przetestować - wszystkie utwierdzały mnie w przekonaniu, że marka z podwójnym szewronem jest absolutnie wyjątkowa i jednocześnie doskonała w swojej oryginalności. Jedynie Chaimek, czyli ZX, którego kiedyś miałem, wystawił moją miłość na pewną próbę, ale nawet on jeździł na tyle przyjemnie, że potrafiłem wybaczyć mu bycie zajeżdżonym do spodu gratem. Jednak gdy mój dobry kolega wyposażył się we flagowy model Renault z drugiej połowy lat 80-tych, wiedziałem, że będzie ciekawie.

I było.


O stylistyce R25 nie ma co się rozpisywać - dość powiedzieć, że po ponad 30 latach wciąż nie wygląda nieświeżo, zaś w momencie debiutu musiała być niemalże niezwykle nowoczesna. Owszem, można przyczepić się nietypowych dla segmentu "igzekjutiw" (przepraszam, "grande routière") proporcji z dość krótkim tylnym zwisem i długim przednim - mi jednak bardzo charakterystyczna sylwetka "dwudziestki piątki" zdecydowanie się podoba.

A jeszcze bardziej podoba mi się wnętrze.


W zasadzie od razu widać, że jest to późnoejtisowe Renault. Taki sam gruby, szeroki daszek nad tablicą rozdzielczą występował też w wielu innych modelach marki z tego okresu. Można było go znaleźć też w następcy R25, czyli równie urodziwym co niedocenionym modelu Safrane. Oprócz niego nie zabrakło tu miejsca na takie smaczki, jak wyjątkowo ciekawie rozwiązana regulacja nawiewów. Ciekaw jestem, jak to mogło wyglądać w wersji z klimą.


Generalnie, jeśli chodzi o ergonomię wnętrza "dwudziestki piątki", jest... ciekawie. Nie trzeba co prawda uczyć się wszystkiego od nowa, jak choćby w CX-ie (co jest zresztą jednym z wielu powodów mojego uwielbienia dla tego modelu), ale obsługi na pewno nie można nazwać stuprocentowo intuicyjną. Nie jest jednak źle - większość przełączników da się znaleźć w ciągu kilku krótkich chwil. Wyjątkiem jest jedynie regulacja prawego lusterka, i to tylko dlatego, że... zwyczajnie jej nie ma. Brak. O ile lewe dawało się kiedyś ustawiać za pomocą wygodnie - i, oczywiście, dość nietypowo jak na "bezprądowe" rozwiązanie - umieszczonej dźwigienki (piszę, że dawało, gdyż, rzecz jasna, już nie działa), tak o prawym konstruktorzy Renault chyba zwyczajnie zapomnieli. Francja, prawdaż.

Nie zapomniano natomiast o wielkich, obszernych, miękkich i bajecznie wręcz wygodnych fotelach. O ile sama pozycja za kierownicą nie jest do końca idealna - kierownica została umieszczona odrobinę za nisko a pedały nie znajdują się w jednej płaszczyźnie - o tyle siedzenia są po prostu wspaniałe. Można rozsiąść się jak francuski arystokrata, praktycznie zapadając się w miękką, przyjemną tapicerkę.

A jeszcze bardziej arystokratycznie - lub, jak kto woli, po prezydencku (wszak, prawdaż, la republique) - można rozsiąść się z tyłu.


Ilość miejsca z tyłu niemalże poraża. Skanssen w kwestii przestrzeni dla pasażerów drugiego rzędu jest jakieś 2 czy 3 klasy niżej. Ba - nawet V70, będące dużo młodszą konstrukcją, musi ustąpić pola. Na tylnej kanapie R25 można zrobić sobie piknik, iść na spacer lub po prostu położyć się spać. I podejrzewam, że spałoby się na niej bardzo przyjemnie, gdyż jest przynajmniej równie wygodna, co przednie fotele.

I przy tym wszystkim udało się jeszcze wygospodarować dużo miejsca w bagażniku. BARDZO dużo.


Bas w usztywnianym pokrowcu wchodzi na luzaku. I to takim, że z boku zostaje jeszcze miejsce na skrzynkę z narzędziami. Tak - ten kufer jest szerszy, niż w V70. Nie jest jednak aż tak ustawny. Choćby dlatego, że "dwudziestka piątka" nie występowała jako kombi. Inna rzecz, że jako liftback z ogromną tylną klapą i tak była nieporównywalnie bardziej praktyczna od konkurencji występującej głównie jako klasyczne sedany - oczywiście póki ktoś nie zamontował w jej bagażniku potężnej cylindrycznej butli podtlenku biedy. Ja bym zdecydowanie preferował toroidalną.


Pod długą maską też jest sporo miejsca. Niestety, jego większa część przypada na odcinek przed przednią osią - i tam właśnie zamontowano wzdłużnie dwulitrową, czterocylindrową jednostkę. Na skutek tego środek ciężkości przesunięty jest daleko do przodu - ale za to możemy zachwycać się niesamowicie przestronnym wnętrzem. Coś za coś. Sam silnik to podstawowy napęd stosowany w R25. Ma gaźnik, automatyczne ssanie (które tutaj jednakowoż średnio działa) i 103 KM. Nie jest to może porażająca moc, ale wystarcza do tego, by - zdecydowanie operując akceleratorem o zaskakująco dużym skoku - dość sprawnie odpychać się od podłoża. Niestety, mocno przeszkadza w tym przeniesienie napędu pod postacią niewygodnie umieszczonego, dość ciężko chodzącego i wysoko łapiącego pedału sprzęgła i koszmarnie działającej dźwigni zmiany biegów. Przełożenia, zamiast w klasyczne H, układają się tutaj w coś w rodzaju W - trójkę i piątkę trzeba wbijać po skosie od dwójki i czwórki. Do tego wymaga to jednocześnie sporego wyczucia i pewnej siły.

Na szczęście obolała lewa noga i wymęczona prawa ręka przestają tak dokuczać, gdy możemy choć przez kilka chwil zostać na jednym biegu i skupić się na pracy zawieszenia. A pracuje ono dokładnie tak, jak zwykliśmy się spodziewać się po dużym Francuzie: jest przecudownie miękkie, zaś dzięki sporemu skokowi pozwala zupełnie zignorować jakiekolwiek niedoskonałości powierzchni. W połączeniu z przecudownie wygodnymi, wielkimi siedzeniami i niemalże sypialną kanapą pozwala to osiągnąć wręcz celestialny komfort jazdy. A że nie prowadzi się przy tym tak precyzyjnie, jak niektóre germańskie wynalazki? Któż by się tym przejmował, gdy jego całe jego jestestwo jest kojone łagodnym, relaksującym kołysaniem.



Podsumowanie, czyli zady i walety:

Renault 25 to klasyczny przykład starej francuskiej szkoły konstruowania grandes routières: zamiast potężnego obudowania z każdej strony mamy tu ogrom przestrzeni, zamiast precyzyjnego, dynamicznego prowadzenia - niebiański komfort, a zamiast solidnego, rzeczowego wykończenia - awangardową, oryginalną stylistykę wnętrza. Jest niemalże antytezą tego, czego szukają w samochodzie nabywcy BMW czy Audi - choć z tymi ostatnimi dzieli umieszczenie silnika. I właśnie ta inność w połączeniu z nieprawdopodobną wręcz wygodą powoduje, że zostałem fanem R25. Podobno zaliczał się do nich również niejaki Enzo Ferrari. I trudno mu się dziwić - tym bardziej, że zazwyczaj był wożony na tylnej kanapie i nie musiał przejmować się takimi drobnostkami, jak ciężko chodzące sprzęgło, parszywie działająca dźwignia zmiany biegów czy brak regulacji prawego lusterka. 

Plusy:
  • nieziemski komfort jazdy
  • rewelacyjna przestronność
  • wspaniałe fotele
  • wielki bagażnik
  • świetna widoczność
  • oryginalność i stylówa
Minusy:
  • fatalna praca sprzęgła i dźwigni zmiany biegów
  • niezbyt precyzyjne prowadzenie
  • niedoróbki jakościowe
  • absurdalne niedociągnięcia typu brak regulacji prawego lusterka
  • podatność na rdzę
Co nim wozić:

Poza Vigierem, na którym jednakowoż nie miałem okazji grać, nie znam żadnych francuskich basów (Marleaux to, drodzy państwo, niemiecka wytwórnia). Dlatego uważam, że do przepastnego kufra "dwudziestki piątki" pasuje coś równie idiosynkratycznego, innego od całej reszty i zadziwiającego. Mógłby być to mój dawny Nexus Shining. A mógłby w sumie i Alembic.

*  *  *

A temczasem obejrzyjcie sobie. I nie, gdy to kręciłem nie miałem jeszcze mikrofonu.


poniedziałek, 23 września 2019

Eventualnie: Tata ma Grata

Ostatniemi czasy rozpaczałem z powodu konieczności powrotu do rzeczywistości, szczególnie meteorologicznej i zawodowej. Na szczęście nie oznaczał on samych przykrości. Na ten dany przykład można udać się na rajd. A jeżeli ów rajd został opracowany z myślą o najmłodszych członkach załogi - tym lepiej. Wszak warto zacząć wciągać Młodzieża w tę zabawę. Lub przynajmniej spróbować. A zorganizowany przez Muzeum Motoryzacji i Techniki w Piastowie rajd pod pięknym tytułem Tata ma Grata był na to doskonałą okazją. 

Zresztą była to okazja nie tylko na wspólne spsocenie czegoś z Młodzieżem, ale również... wdzianie przebrań, do czego zachęcali organizatorzy. Obywatelka Pilotka, która tym razem postanowiła zostać w domu, stwierdziła, że jednak będzie miała w tym swój udział. Spędziła całe sobotnie popołudnie i pół nocy ręcznie przygotowując stroje smoków, w których mieliśmy wystąpić na rajdzie. I muszę przyznać, że okazały się nader skowyrne - szczególnie biorąc pod uwagę wykorzystane materiały.

Okazję można było wykorzystać do jeszcze jednej rzeczy - konkretnie zaś do rozruszania Skanssena, który od 2,5 miesiąca kwitł na parkingu. Swoją drogą - to właśnie nim chciał jechać Młodzież. I zdecydowanie nie miałem nic przeciwko.


Pogoda okazała się wręcz doskonała. Bezchmurne niebo i przyjemna temperatura rozwiewały obawy co do możliwości przeziębienia najmłodszych rajdowców. W pewnym momencie okazało się wręcz, że przebywanie w przygotowanych przez Obywatelkę Pilotkę strojach może poskutkować ugotowaniem się na twardo.

Oczywiście, niemalże tradycyjnie przybyliśmy jako jedna z ostatnich załóg. Na szczęście czasu do odprawy było wystarczająco dużo, by popodziwiać wehikuły należące do organizatorów i rywali.













W końcu przyszedł czas na odprawę.


Pozostało tylko przygotować materiały...


...i ruszyć.


A w zasadzie ustawić się w kolejce. A ta była długa, męcząca i... okazała się pierwszą z kilku kolejek, na których trzeba było swoje wystać.

Druga kolejka - też samochodowa - ustawiła się na pierwszym checkpoincie, znajdującym się zaraz za startem. Nie było to zbyt fortunne miejsce - wiadomo było, że licznie zgromadzone załogi, które dopiero co ruszyły na trasę, kompletnie zatkają niewielki placyk.

Drugi pekap znajdował się kilka kratek itinerera dalej. I tu też ustawiła się kolejka - tyle, że tym razem złożona z uczestników, którzy wysiedli ze swych rydwanów. 



Zadanie, które należało wykonać, polegało na... zmontowaniu kilku akumulatorów. Zanim jednak mogliśmy z Młodzieżem sprawdzić się w tej niecodziennej konkurencji, musieliśmy odczekać niemalże pół godziny w długim ogonku. A chyba nie muszę wspominać, jak kilkulatki znoszą tak długie oczekiwanie, prawda?


Po wymęczeniu się w kolejce i wykonaniu zadania ruszyliśmy w dalszą trasę. Tym razem jednak postanowiłem przerzucić fotelik na miejsce pilota. Wszak okazja, by zacząć w sprzyjających warunkach przekazywać Młodzieżowi wiedzę na temat odczytywania itinerera, nie zdarza się zbyt często. I... okazało się, że Młodzież zupełnie nieźle złapał odcyfrowywanie prostych skrzyżowań i wskazówek, z nieśmiertelnym "jesteś kropką, masz być strzałką" na czele.


Itinerer był bardzo prosty - tak, by bezproblemowo poradzili sobie z nim początkujący (i bardzo młodzi) piloci - zaś, dla ułatwienia im zadania, na trasie nie było żadnych pytań czy zdjęć do wyłapania. W zasadzie cała rywalizacja odbyła się na pekapach - a tych było sporo.







Młodzież szczególnie upodobał sobie... rzut tłokiem.


Nihil novi sub sole

Można było m.in. spotkać superbohaterów

Dobri den! 
W końcu wspólnymi siłami dotarliśmy na metę.






Na miejscu przewidziano sporo atrakcji. Jedną z nich był pokaz cięcia Scenica przez młodych ochotników Straży Pożarnej.


Wyniki były podawane na raty. Najpierw przyszła pora na nagrodę za elegancję.


Niestety, smocze przebrania, w których wystąpiliśmy z Młodzieżem, mimo wysiłku Obywatelki Pilotki ewidentnie nie zyskały uznania. Jury do tematyki "elegancji" podeszło dość dosłownie, przyznając nagrodę motocyklowej załodze, która pojawiła się w oldskulowych, ewidentnie kupnych wdziankach.

Tymczasem przerwy między kolejnymi rozdaniami nagród ubarwiał dźwiękowo zainstalowany na pace Stara zespół Afekt, którego głównym problemem był... brak basisty. A zespół bez basisty nie liczy się. I proszę mi tu nie wyskakiwać z Doorsami - nigdy nie byłem ich fanem.


Wiele załóg nie mogło niestety czekać na ogłoszenie zwycięzców rajdu. Plac powoli pustoszał.


W końcu ogłoszono również zwycięzców rajdu.


I tym razem nie udało się niczego wygrać. Jednak... warto było wziąć udział. Po pierwsze - sam pomysł, by zorganizować rajd, w którym najmłodsze pokolenie mogłoby zostać wprowadzone w tajniki pilotażu i przede wszystkim wziąć czynny udział w konkurencjach, był świetny. Po drugie zaś - każda okazja na tzw. quality time z potomstwem jest warta wykorzystania. A jeśli przy tym jest szansa na zarażenie Młodzieża graciarsko-rajdową pasją - tym lepiej.

Ciekawe tylko, czy zapamięta, kim ma się być będąc kropką.

wtorek, 17 września 2019

Długodystans: na wywczasie

Za oknem coraz chłodniej. Słońce wschodzi coraz później i z dnia na dzień szybciej znika za horyzontem. Do tego dorwało mnie jakieś wredne choróbstwo, które jednakowoż nie zmienia faktu, że do tyry chodzić trzeba - choćby dlatego, że teraz przyszła kolej na urlop kolejnego z nas, co z kolei oznacza, że w razie elczwórki zwyczajnie zabrakłoby rąk (a w zasadzie mózgów i gąb) do roboty. W takich warunkach raczej nie dziwi to, że zamiast wracać myślami nad Adriatyk, najchętniej przewiesiłbym sobie Obywatelkę Pilotkę przez ramię, wskoczył w pojazd mechaniczny i wrócił tam fizycznie - nawet mimo tego, że droga momentami była dość męcząca. Jednak, mimo wielu godzin za kierownicą, warto było ją przebyć - i to nie tylko ze względu na czekający u jej końca cel, ale również z uwagi na nią samą. A do tego nasz nowy, czerwony nabytek poradził sobie z nią nader zacnie.

Tak, jak w zeszłym roku, zaczęliśmy od noclegu pod Wrocławiem, następnego dnia zaś wyruszyliśmy do Czech. Tym razem jednak to nie Praga była naszym celem - podróż rozpoczęliśmy od wizyty w klimatycznej, industrialnej Ostrawie. A ta szczególne wrażenie robi po zmroku.



Choć trzeba przyznać, że za dnia też jest grubo.


Kolejny przystanek był już sporo dalej - konkretnie w rejonie Jezior Plitwickich. Czyli już w Chorwacji. W tym celu należało przejechać na południe przez praktycznie całe Czechy, Austrię i Słowenię. Czekała mnie najdłuższa - jak do tej pory - trasa w życiu.

Przez Czechy jechało się tak, jak rok wcześniej - spokojnie i całkiem przyjemnie. Jedyny dyskomfort sprawiała tkwiąca gdzieś z tyłu głowy myśl, że przed granicą austriacką trzeba będzie wyposażyć się w czerwoną nakładkę na hak. Tamtejsze przepisy nakazują zdemontować kulę, jeśli nie wiezie się przyczepy, zaś jeśli nie będzie to możliwe (a w naszym przypadku właśnie tak się okazało) - założyć na nią taki właśnie, prawdaż, czerwony kapturek. Nota bene - prawie nigdzie nie ma tej informacji, zaś by na nią trafić, trzeba i tak wiedzieć o istnieniu tego przepisu i wyszukiwać szczegóły! Tak czy owak - gdy warsztat, który odwiedziłem przed wyjazdem, poddał się, pokonany przez kompletnie zapieczoną śrubę, stwierdziłem, że zakup nakładki nie będzie żadnym problemem. Wszak takie rzeczy powinny być na każdej większej stacji benzynowej, szczególnie przed austriacką granicą, nieprawdaż?

No właśnie nie.

Zatrzymywaliśmy się chyba na co drugiej stacji. Szukaliśmy na półkach i ścianach z akcesoriami, pytaliśmy obsługi - nic. Zero. Hovno. W końcu na jednej ze stacji Obywatelka Pilotka zakupiła zestaw kolorowych taśm klejących, ja zaś na kolejnej w końcu upolowałem nakładkę, tyle, że czarną. Gdy dojechaliśmy do Mikulova, skąd zostało tylko kilka kilometrów do granicy z Austrią, wiedzieliśmy już, że trzeba wcielić w życie nasz demoniczny plan, godny Cytryna i Gumiaka.

NIE IDZIE POZNAĆ CO BYŁO ROBIONE
Owinięty przez Obywatelkę Pilotkę czerwoną taśmą kapturek został zamontowany na haku. Jest nakładka? Jest. Czerwona? Owszem, jak wóz strażacki. Jakieś pytania?

Tak. Jedno. Po cholerę tak się z tym szarpaliśmy, skoro żaden widziany przez nas w Austrii samochód wyposażony w hak nie miał takiego kapturka???

Abstrahując od tej obserwacji, która nieco zachwiała moim hodowanym przez internetowe media przekonaniem, że Austriacy rygorystycznie przestrzegają wszystkich przepisów, muszę stwierdzić, że ograniczenia prędkości nie są tam zbyt często łamane, a jeśli już, to nieznacznie. Nie spotkałem tak powszechnych na naszych drogach Władców Lewego, siadających na zderzaku przy każdej próbie wyprzedzenia ciężarówki. Same ciężarówki też wyprzedzały się jakoś rzadziej. Jednak, mimo dość wysokiej ogólnej kultury jazdy i bardzo malowniczej trasy, przejazd przez Austrię był dla mnie nieco stresujący. Prawdopodobnie znaczną rolę odegrała moja świadomość, że już za niewielkie wykroczenie można tu srogo beknąć - a relaksująca, leniwa jazda na tempomacie nie była tu zbytnio możliwa ze względu na liczne roboty drogowe i związane z nimi często zmieniające się ograniczenia. Do tego spory fragment, gdzie dość kręta droga ze względu na owe roboty miała postać jednego, bardzo wąskiego pasa, z jednej strony ograniczonego skałami a z drugiej betonową barierką, dość mocno nadszarpnął moje mentalne siły.

Słoweński odcinek przejechaliśmy dość szybko, co z jednej strony było nieco frustrujące, biorąc pod uwagę groteskowy wręcz koszt winiety (ostatecznie zadecydowaliśmy o pozostaniu na autostradach ze względu na czas dojazdu), z drugiej zaś - przyniosło sporą ulgę, gdyż... Słoweńcy jeżdżą zaskakująco agresywnie. Droga, którą jechaliśmy, nie była zresztą jakoś szczególnie fascynująca. Przy okazji warto nadmienić, że powtarzane wszędzie tezy głoszące, że w Słowenii prawie nie ma gdzie tankować gazioru, można włożyć między bajki. LPG jest praktycznie na co drugiej stacji - przynajmniej na autostradach.

W końcu dotarliśmy do Chorwacji, która przywitała nas dość pochmurną pogodą i pięknym, górskim pejzażem. Nie wiedzieliśmy jednak, że najtrudniejszy odcinek był jeszcze przed nami.

Znaczna część drogi przebiegła spokojnie - aż do momentu zjazdu z dróg szybkiego ruchu. Akurat wtedy zaczęło się ściemniać, a niedługo później wjechaliśmy na prowadzący do Jezior Plitwickich odcinek, gdzie... nie było widać nic. Droga była kręta, mocno pagórkowata a oświetlenie nie występowało w ogóle. Do tego zrobiło się niesamowicie wilgotno, co sprawiło, że szyby zaczęły parować w nieznanym mi wcześniej tempie. Na szczęście dość wydajna klimatyzacja z funkcją osuszania przedniej szyby (jak dobrze mieć takie wynalazki na pokładzie!) pomagała nie rozbić się na najbliższej skale. Najgorsze jednak było to, że co chwila jakiś znający drogę na pamięć tubylec siadał nam na ogonie, by chwilę później wyprzedzić nas pod górę, po ciemku i we mgle. Po godzinie takiej jazdy trzęsły mi się ręce i marzyłem tylko o tym, by wysiąść z samochodu. Tym bardziej, że za kółkiem spędziłem tego dnia łącznie około dziewięciu godzin i naprawdę miałem już dość.

W końcu dotarliśmy na miejsce, gdzie zostaliśmy powitani przez niezwykle serdeczną gospodynię. Niestety, nie było nam dane po prostu pójść spać - akurat trafiliśmy na bardzo huczną imprezę z okazji jakiegoś lokalnego święta prawosławnej mniejszości serbskiej. Koszmarne disco serbo dudniło przez pół nocy, a coraz bardziej fałszujący - niewątpliwie pod wpływem rakii - wokaliści sprawiali, że miałem ochotę przekłuć sobie bębenki.

Na szczęście kolejny dzień wynagrodził nam te, khm, drobne niedogodności. A urokliwa okolica, w której się znajdowaliśmy, była tylko początkiem.


Po wyjechaniu na drogę i skierowaniu się nad Jeziora Plitwickie okazało się, że... droga jest zupełnie niezła. Równa, sporo szersza, niż wydawało się to na zdjęciu, i umożliwiająca jazdę z, powiedzmy, cywilizowanymi prędkościami.

Same jeziora, na wycieczkę po których poszliśmy najpierw, okazały się przepiękne. Wręcz zjawiskowe. Takiego koloru wody nie widziałem nigdy wcześniej, zaś otoczenie... zresztą nie będę się rozpisywał. To po prostu trzeba zobaczyć.

Oczywiście nie mogliśmy sobie odmówić krótkiego rejsu łódką.

To powinna być łódka basistów. Davie504 zdecydowanie by pływał.
Z punktu, gdzie kończył się wybrany przez nas szlak, kursował wożący turystów z powrotem w okolicę pierwszego wejścia dość interesujący pociąg drogowy, w którym rolę lokomotywy pełnił - rzecz jasna - Unimog.


Po kilkugodzinnym spacerze pozostało ruszyć w dalszą drogę. Tym razem już do punktu docelowego, gdzie mieliśmy spędzić kolejnych kilka dni - do Dalmacji.

Znów, aby jak najszybciej znaleźć się na miejscu, wybraliśmy trasę szybkiego ruchu. Być może był to błąd, gdyż Jadranska Magistrala niewątpliwie oferuje piękniejsze widoki, jednak przejechanie wydrążonego w górze kilkukilometrowego tunelu Św. Rocha też jest całkiem niezłym przeżyciem.


Tym bardziej, że wyjeżdżając zeń trafiamy już w zupełnie inny świat. Może mniej trawiasty, bardziej skalisty, jednak oszałamiający cudownym zapachem i przepięknymi kolorami.

Klimat śródziemnomorski.

Nigdy wcześniej nie byłem poza strefą tzw. klimatu umiarkowanego. I choć zdarzyło mi się być o wiele dalej od domu, za oceanem, powietrze pachniało tam w zasadzie tak samo, tak samo świeciło słońce i wiał wiatr. Tu zaś... to był dla mnie zupełnie nowy świat. Nowe doznania, nowe smaki, nowe zapachy. Obezwładniająco słodkie figi prosto z drzewa. Przepyszne ryby, które jeszcze kilka chwil wcześniej pływały w Adriatyku. I przede wszystkim odczuwalne wszędzie inne tempo życia. Spokojniejsze. Bardziej ludzkie. Bardziej... moje.


No chyba, że mówimy o tempie, w którym poruszają się chorwaccy kierowcy.

Podobno niedawno w Chorwacji wprowadzono surowsze kary za łamanie przepisów, w tym przekraczanie prędkości. Jeśli tak było, miejscowi kierowcy przejęli się tym faktem w stopniu, powiedzmy, umiarkowanym. Chyba nikt nie jechał tam zgodnie z ograniczeniami - każdy przekraczał prędkość o średnio ok. 15 km/h. Póki rygorystycznie pilnowałem ograniczeń (wszak nie byłem u siebie), wyprzedzali mnie wszyscy. W końcu jednak stwierdziłem, że skoro wjechałem między Chorwatów, muszę jeździć tak, jak oni, i... od razu się zrelaksowałem. Ruch, choć nieco szybszy, niż nakazują znaki, jest tu płynny i sprawny. Nie ma popisów drogowego chamstwa czy koncertów skretynienia, jakie co dzień widzimy na polskich drogach. Jest dokładnie tak, jak przeczytałem gdzieś o "południowym stylu jazdy" - mało kto przestrzega przepisów, ale wszyscy biorą na to poprawkę i uważają na siebie nawzajem. Był jednak jeden wyjątek. Zaobserwowałem pewną grupę kierowców, która jeździła szczególnie agresywnie, zaś prędkości w trasie dopiero zaczynały się dla niej od 20 km/h powyżej obowiązującego ograniczenia. Otóż byli to... Niemcy. Tak - karni, zdyscyplinowani Niemcy i ich słynne ordnung muss sein. Chyba zostawiali ten ordnung w domu, zaś w drogę zabierali ze sobą cegłę pomagającą w operowaniu pedałem gazu (wszak, prawdaż, gaz i Niemcy - no ewidentnie nie mogą się powstrzymać). Gdy jeden z nich obtrąbił mnie, gdy szukałem miejsca do zaparkowania, moja irytacja sprawiła, że dopiero chwilę później przyszła mi do głowy odpowiednia riposta. W skutek tego do dziś żałuję, że nie wysiadłem, nie podszedłem do jego szarobłękitnego E90 i nie poinformowałem go:

- Achtung, Hans. Wir haben neununddreißig nicht vergessen.

Jednak... chyba nie mam czego żałować, skoro miejsce postoju, które w końcu znalazłem, wyglądało tak:


I tak w sumie wyglądał cały pobyt w Dalmacji - relaks, delektowanie się zapachem powietrza, pływanie w Adriatyku i żal, że nie można mieć tego przez cały rok. Wszystko było tu takie, jak lubię - temperatura, słońce, nieco jakby spokojniejsze tempo życia, a nawet powietrze. Oddychało mi się tu doskonale a moja astma, mimo dość intensywnego przemieszczania się per pedes, nie odezwała się ani razu.

Na ostatnie dwa dni wypuściliśmy się do pięknej, historycznej Puli, gdzie z okna naszego wynajętego na jedną noc pokoju mieliśmy całkiem niezły widok...


...i do Triestu, który okazał się... dość stresujący, przynajmniej pod względem tego, jak się tam jeździ. Jeśli wszędzie we Włoszech jeździ się jak tam, to chyba następne wizyty w słonecznej Italii wolę odbyć innym środkiem lokomocji lub przynajmniej zostawiać samochód na obrzeżach miast (lub pod hotelem, jeśli trafi się dłuższy wyjazd na obuwniczy półwysep) a rejon zwiedzać zbiorkomem. No chyba, że wyhoduję do tego czasu dodatkowy zmysł orientacji, co jednak w moim wieku jest mało prawdopodobne.

A jak sprawił się Volviacz?

Bardzo zacnie. Wiadomo - brak awarii na dystansie nieco ponad 3000 km nie powinien być niczym niezwykłym nawet dla pełnoletniego samochodu, jednak... oboje byliśmy bardzo zadowoleni. Wszak wiadomo - to nowy nabytek, którego jeszcze nie zdążyliśmy dobrze poznać. Niestety nie było jednak idealnie - po drodze zaczęły mocno bić przednie tarcze. Hamowanie przy autostradowych prędkościach, choć wciąż skuteczne, stało się zwyczajnie nieprzyjemne. Również podczas jazdy dało się odczuć lekkie drżenie kierownicy, którego nie było przed zmianą kół. Podejrzewam zatem, że któraś z felg może nie być tak prosta, jak powinna być. Trzeba będzie zająć się tym (wraz z przednimi hamulcami) po najbliższej wypłacie. Na szczęście mam szansę do niej dożyć dzięki... instalacji gazowej. Tak - ceny LPG, choć za granicą (szczególnie w Austrii) wyższe, niż w Polsce, nadal na tyle różnią się od kosztów benzyny, że same przejazdy kosztowały nas niewiele ponad połowę tego, co musielibyśmy wyasygnować jeżdżąc jedynie na dziewięćdziesiątce piątce. Lepsze Ponieważ Gazowe!

Podsumowując - nasz czerwony Volviacz okazał się bardzo wygodnym i, poza dwiema wymienionymi niedogodnościami (które można jednak nazwać sprawami eksploatacyjnymi), niezawodnym towarzyszem podróży. Zdecydowanie zasłużył na nadanie mu imienia. Problem w tym, że... wciąż nie raczył się nam przedstawić.

Cholera, nie wiem. Może Junior? Wszak jest prawie nowy - ma ledwie 18 lat...


P.S. Dziś w Chorwacji niewielkie zachmurzenie i 21-22 stopnie. Chcę tam wracać. Już.