środa, 28 stycznia 2015

Dajcie nam śmielej marzyć

Chciałabym mieć rower i nowe majciochy
Chciałabym mieć rower i będę go mieć
Chciałabym majciochy chciałabym rower
Chciałabym majciochy i bedę je mieć

Tak oto Mistrz Lech Janerka werbalizował marzenia przedstawicielki szeroko pojętej młodzieży w "Wiązance Cz. IV" Klausa Mitffocha. Marzenia pozornie skromne, niejako ukształtowane przez słusznie miniony nam reżim, gdzie rower i nowe majciochy urastały niemalże do rangi luksusu i pozwalały wyrwać się choć na chwilę z szarej, siermiężnej rzeczywistości (płyta była nagrywana w 1984 roku - nawet ci, którzy nie pamiętają tamtych lat, mniej więcej wiedzą, jak się podówczas żyło pod naszą szerokością geograficzną). Dziewczę z "Wiązanki" dorosło, dorośliśmy i my, zmienił się ustrój a wraz z nim marzenia.

* * *

Ładnych kilka (albo wręcz kilkanaście) lat temu, ulegając jeszcze urokowi samochodów superdrogich, supermocnych i superszybkich, wyczytałem w motoryzacyjnym dodatku do Wybiórczej (tak, był taki, wychodził co czwartek), że kolejna generacja Mercedesa klasy S ma mieć w topowej wersji jakiś przepotworny silnik, oczywiście V12, o mocy rzędu 600-700 KM, mający mu zapewniać osiągi godne supersamochodu. Wielka, ciężka limuzyna przyspieszająca do "setki" poniżej 4 sekund - tego jeszcze podówczas nie było. Podzieliłem się tym z moim ojcem (jeżdżącym podówczas Civikiem VII, tym vanowatym), który skwitował mój szczery zachwyt słowami: daj spokój, komu to potrzebne. Pamiętam, że w sumie przyznałem mu wtedy rację.

Nie tak dawno pozwoliłem sobie przelać na klawiaturę moje przemyślenia dotyczące tych, którzy wydają swoje ciężko zarobione pieniądze (choć tak naprawdę najczęściej zadłużając się na kwoty, na które zadłużać się nie powinni) na drogie przedmioty - przede wszystkim na samochody tzw. marek premium - tylko po to, by zaimponować otoczeniu. By poczuć się lepszymi. (Wpis ten zresztą będzie walczył o tytuł Tekstu Roku w plebiscycie Blog Roku 2014 - jeśli wejdzie do drugiego etapu, gdzie czytelnicy oddają głosy, WIECIE CO Z NIM ROBIĆ.) Moja opinia o takich ludziach jest cały czas taka sama: są debilami, dla których najważniejsza - ważniejsza od spokoju ducha, rodziny, własnej wygody - jest opinia innych debili. Ten cały zafajdany prestiż, które to słowo samym swoim brzmieniem bardzo niemile drażni mój układ pokarmowy. I raczej zdania nie zmienię.

Nadmieniłem jednak wtedy, że rozumiem ludzi, którzy otaczają się drogimi przedmiotami (w tym samochodami) ponieważ a) stać ich, b) sprawia im to przyjemność. I to taką wynikającą z posiadania i użytkowania tych rzeczy, nie z tego, że sprawiają, iż Andrzej spod siódemki regularnie traci kontrolę nad zwieraczami.

Tak. Rozumiem ich doskonale.

Gdy w tegotygodniowym numerze "Motoru" przeczytałem porównanie nowego Mercedesa S63 AMG Coupe z BMW M6, przypomniał mi się tamten artykuł o planowanej kolejnej S-klasie (z której zapowiadanej megawersji nic w końcu nie wyszło) i moja ówczesna rozmowa z ojcem. Jego "komu to potrzebne". W sumie tak, miał rację - takie rzeczy nie są komukolwiek potrzebne.

Ale nie o to w nich chodzi.

One nie mają być potrzebne. Potrzebne jest łóżko, krzesło i stół. Potrzebne jest jedzenie i dach nad głową. W samochodzie potrzebne są cztery koła, silnik (jakikolwiek, najlepiej trwały i oszczędny), i cała reszta dzięki której można jeździć. I jakiś bagażnik. A i to nie każdemu. Natomiast supersamochody i sybarycko luksusowe limuzyny z absurdalnie mocnymi silnikami są zbytkiem. Jakim jednak pięknym!

To one w większości przypadków po latach stają się klasykami. To one wywołują mrowienie w spodniach u chłopców wieszających sobie nad łóżkami plakaty z nimi. U tych większych też. To one sprawiają, że miliony ludzi na całym świecie mają o czym marzyć.

I to jest w nich najważniejsze. Nie to, że jakiś Tomek czy inny agent wyrwie na taką brykę 7 Żanet i 4 Nikole pod modnym klubem gdzie drin kosztuje pół najniższej krajowej a przeciętne koszty wieczoru sięgają średniej pensji brutto w sektorze przedsiębiorstw. Nie to, że wspomniany już Andrzej po raz kolejny zanieczyści spodnie z Tesco. Najważniejsze jest to, że te samochody (i nie tylko one) wzbogacają ludzkie marzenia, zajmując miejsce wśród nich. A marzenia to cholernie potężna siła. Stu piętnastu usiądzie przed kompem, westchnie, dwóm czy trzem z nich być może ręka zabłądzi w rejony rozporka, po czym wrócą do rzeczywistości obejmującej spłacanie rat za telewizor i Octavię w dyzlu. Ale sto szesnasty zacznie szukać możliwości. Myśleć, kombinować, starać się. Może założy firmę, może zespół. Będzie działał, napędzany marzeniami. Marzenia zmienią się w plan, w cel. I być może ten cel zostanie osiągnięty. A nawet jeśli nie - na drodze do niego ten sto szesnasty i tak osiągnie więcej niż tamtych stu piętnastu razem wziętych. I tacy stoszesnaści sprawiają, że świat tak czy inaczej turla się naprzód. Właśnie dzięki marzeniom.

Nie dotyczy to tylko drogich, luksusowych aut. Może to być cokolwiek - sam wiem, ile pracowałem i na jakie ryzyko się porwałem zbierając na wymarzonego Alembica. Zresztą w końcu okazało się, że kosztował mnie mniej, niż można było przypuszczać, ale to już całkowicie inna opowieść. Tak czy inaczej - jest, mam go, jest genialny (mimo swych, że tak powiem, idiosynkrazji) i zostanie ze mną już na zawsze. Na Alembicu zresztą się nie kończy - teraz marzy mi się Wal. I Status. A to tylko część marzeń - tych materialnych. A mam też kilka innych. I one w końcu zamienią się w plany, te zaś - w cele. Po kolei, jeden za drugim.

Wracając do marzeń motoryzacyjnych - ciągle dojrzewałem, moje przekonania i gusta ewoluowały wraz ze mną, aż doszły do tego punktu, w którym znajdują się teraz. Nie kręcą mnie supersamochody, i choć bardzo chciałbym przejechać się Ferrari (najlepiej po torze), nie za bardzo chciałbym takie mieć. Od lat uwielbiam stare, spatynowane żelazo. Marzy mi się garaż zapełniony dziwacznymi klasykami, gdzie wśród pięknych, sprawnych choć noszących wyraźne ślady lat eksploatacji (taki stan lubię najbardziej) starych Dekawek, garbatych Saabów 96, Fiatów 500 i Dwacefałek królowałby wspaniały, nieziemski, niepowtarzalny Citroen DS. Ale wiem, że do codziennego upalania przydałoby się coś nowszego, być może nawet coś z gwarancją i Assistance, coś praktycznego i przede wszystkim takiego, czego uszkodzenie nie bolałoby tak mocno, jak zdemolowanie antyka. I choć mam małe, przyziemne marzenia w tym względzie, jak w wersji realistycznej Dacia Duster a w bardziej optymistycznej Toyota Auris Hybrid kombi (tak, duży, ustawny bagażnik jest dla mnie bardzo istotny) to nie wiem, czy mając nieprzyzwoicie gigantyczną furę kasy nie spojrzałbym w kierunku Mercedesa E63 AMG T (czyli kombi) lub - uwaga, uwaga - Tesli S w najmocniejszej, czteronapędowej wersji. Przestronność i komfort to jedno, ale do tego sama myśl o możliwości zrobienia setki rodzinnym, komfortowym kombiakiem lub równie przestronnym co cichym elektrowozem w nieco ponad 3 sekundy jest dziwnie kręcąca. Przepraszam.

A jako młodziak miałem na ścianach plakaty z Cinquecento, Seatem Terrą, Citroenem AX i paroma innymi samochodami, w których praktyczność i niskie koszta były ważniejsze niż osiągi czy luksusowe wyposażenie, był też XM, który dopiero co wtedy wyszedł i o którym marzyłem po nocach, ale jedna ze ścian była przeznaczona tylko na jeden, gigantyczny plaklat. Widniało na nim Porsche 959.



* * * 

Dorastamy, dojrzewamy, zmieniamy się wraz z otaczającym nas światem, a wraz z nami zmieniają się nasze marzenia. Jednak zawsze pozostają tym, czy są - marzeniami. Może mało realnymi, może nierozsądnymi, ale one też nie są po to, by być rozsądne i realistyczne. Janerka "Wiązankę Cz. IV" kończył słowami:

Dajcie nam żyć
Dajcie nam żyć
Dajcie nam żyć
Dajcie nam śmielej marzyć

I o to chodzi. By śmiało marzyć. I dążyć do realizacji tych marzeń. Dla siebie samych, nie dla zazdrości sąsiada.

niedziela, 25 stycznia 2015

Śmignąwszy: W Górę! i Miastoidź

W miarę niedawno - na początku roku - mój ulubiony bloger motoryzacyjny, red. dr rehab. Z. Łomnik dokonał dość srogiego pojazdu po innych motoblogerach, a konkretnie po ich skillu testerskim. Nie kryję - miał sporo racji, choć nie ze wszystkim się zgadzam. Mimo pewnych rozbieżności opinii (JESTĘ BLOGERĘ NIE REDAKTORĘ, mam swój gust, jestem subiektywny i będę pisał o tym, co podoba mi się, a co nie, rzekłem), stwierdziłem, że warto wziąć złomnicze sugestie pod uwagę. Przynajmniej kilka.

A pierwsza okazja nadarzyła się w mijającym tygodniu.

Będąc lekko poirytowanym posuchą w kwestii tematów wpisowych zrobiłem coś, czego wcześniej, będąc człowiekiem mającym swoje zahamowania (szczególnie w kwestii uskuteczniania ściemy i marnowania cennego czasu innych ludzi), raczej nie robiłem jeśli nie było okazji pod postacią dni otwartych czy konkursu - a konkretnie poumawiałem się na jazdy próbne kilkoma nówkami-salonówkami. Przynajmniej takimi, co do których z moją nieprestiżową fizjonomią mogę udawać potencjalnego klienta. Dlatego celowałem w modele niewielkie, niedrogie i raczej skromne. A jako, że najwięcej niezbyt kosztownych (jak na nówki) wehikułów można znaleźć w niższych segmentach, stwierdziłem, że można sprawdzić, co ciekawego dzieje się w klasie A, czyli wśród miejskich toczydełek. Tam zaś - wedle testów publikowanych przez Poczytne Periodyki Motoryzacyjne - królują bliźniaki (a w zasadzie trojaczki, ale tego trzeciego nie widziałem na żywca chyba ani razu) z koncernu, do którego niechęć podkreślałem nie raz, nie dwa i nie piętnaście. Dlatego postanowiłem przejechać się obydwoma.

Na pierwszy ogień poszedł okaz wyprodukowany przez firmę-matkę, czyli Volkswagen Up!.

Tak, z wykrzyknikiem.


Nie kryję - jestem uprzedzony do marki VW i do całego koncernu VAG. Nie będę wdawał się tu w szczegóły czy roztrząsał powodów - po prostu nie, nie lubię, nie chcę, nic nie poradzę, przepraszam. Nope nope nope. Nope. Jednak małe trojaczki - Up! (Borze Tucholski, po zwiędły prąć ten idiotyczny wykrzyknik w nazwie), Citigo i niewidziany chyba przez nikogo poza fabryką Seat Mii (Cii? Tak, mii) w jakiś dziwny sposób przypadły mi do gustu jeszcze zanim się z nimi zapoznałem. Sensowne ceny (tak, również w VW!), bezpretensjonalna a jednocześnie niebrzydka stylistyka, no i proste, skuteczne, niedrogie w produkcji i naprawach rozwiązania, z nieskomplikowanymi jednolitrowymi trzycylindrówkami na czele. Dwa warianty mocy (60 i 75 KM), żadnych wynalazków w stylu bezpośredniego wtrysku czy turbo, dziękuję, wystarczy. Taki motoryzacyjny no-nonsense. Podobie mnie się. 

Podobie mnie się też wygląd - przynajmniej Up!-a. Tak, Volkswagen, który fajnie wygląda. Trudno uwierzyć, ale tak właśnie jest. Ciekawie rozwiązany przedni zderzak, czarna, szklana klapa bagażnika (dużo lepiej zaprojektowana niż w Peugeocie 107 i Citroenie C1 poprzedniej generacji - nowym jeszcze się nie przyjrzałem), prosta, pudełkowata ale zgrabna sylwetka - wszystko to robi nader sympatyczne wrażenie.


Skoro jesteśmy przy estetyce (czyli bardzo subiektywnej kwestii - i tak, będę ją poruszał), warto wspomnieć o pewnym minusie. A konkretnie o gamie kolorów. Małe toczydełko, pretendujące do miana "miejskiego cwaniaka" powinno wyglądać wesoło. Ciekawie. Zaryzykuję wręcz twierdzenie, że modnie - nabywcami takich często są ludzie młodzi, chcący się wyróżniać, lubiący gadżety. A tu mamy niemetaliczny biały (zresztą nieźle pasujący do Up!-a) i czerwony, metaliczne srebrny (jakże by inaczej, musi być coś dla nudziarzy bez osobowości), ciemny srebrny (który jest po prostu jednym z odcieni szarości) i bardzo ładny niebieski oraz perłową czerń dla tych spragnionych powiewu prestiżu w klasie budżetowej. Tyle, dziękuję. Nie ma żółtego. Nie ma zieleni (która, co ciekawe, jest dostępna w Skodzie). Poza czerwienią i ciemnoniebieskim metalikiem mamy monochromatyczną paletę wziętą z telewizora Junost'. Chcą być lajfstajlowi i modni, a mimo to wieje nudą i smutkiem w kopalni cynku.

Na szczęście we wnętrzu - przynajmniej w bogatszych wersjach - znów jest fajnie.

Nie miałem okazji zrobić zdjęcia, jestem beznadziejny, fota wzięta STĄD (najbardziej podobne do "mojego" które znalazłem, jedyną różnicą jest skrzynia biegów)
Zacznijmy od podstawy, czyli pozycji za kierownicą i widoczności. A tym w zasadzie nic nie da się zarzucić. Przestronność, szczególnie jak na tak małe autko, okazuje się zupełnie przyzwoita, fotele są niezłe (nieco wąskie, ale na pewno nie można ich nazwać niewygodnymi), pozycja za kierownicą - dobra, zaś widoczność we wszystkie strony bardzo pozytywnie zaskakuje. To jeden z bardzo niewielu nowych samochodów, w których zadbano o odpowiednie przeszklenie. Nie ma tych beznadziejnych czołgowych wizjerów znanych z wielu większych samochodów. Nie ma wywołanego brakiem światła i widoczności poczucia klaustrofobii. Jedynym minusem w tej kwestii jest duże martwe pole

Druga kwestia - estetyka wnętrza i poziom tłuszczu. Przejechałem się "średnią" wersją nazwaną move up, wyposażoną w pakiet "Cool&Sound". Było tam to, co najważniejsze, czyli elektryka, radio i klima. Był jednak też lakierowany (w "moim" Up!-ie na czarno) panel na desce rozdzielczej, który wedle cennika zarezerwowany jest dla najtłustszej wersji high up i obudowanego mającymi (prawdopodobnie) wyglądać bojowo plastikami Crossa. Tu jednak był, a pracownik salonu, z którym jechałem, uparcie twierdził, że to move up. I wiecie co? Ten panel wygląda FANTASTYCZNIE. Skromna, prosta deska rozdzielcza małego Volkswagena dzięki kawałkowi lakierowanego plastiku zaczyna wyglądać grubo. Szykownie. Nie, nie użyję brzydkiego słowa na "p", gdyż ten element mam tradycyjnie w serdecznym gdziesiu, ale przyznaję, że wnętrze sprawiało wrażenie o klasę droższego. I tak, mimo mikroskopijnego obrotomierza (w Madzi nie mam go w ogóle i żyję) oraz połaci nieosłoniętej blachy na drzwiach (nie przeszkadza mi) bardzo je polubiłem.

Czy zatem polubiłem Up!-a za to, jak jeździ?

I tak i nie.

Tak, gdyż jeździdełko okazało się zwrotne, bardzo łatwe i przyjemne w prowadzeniu, wspomniana już przeze mnie świetna widoczność czyniła manewry formalnością a mocniejszy, 75-konny silnik był przyzwoicie wyciszony. Nie, gdyż testowany egzemplarz wyposażony był w zautomatyzowaną skrzynię ASG.

Na Srygława i Twaroga, ona jest STRASZNA.

Ruszamy, jest jeszcze w miarę nieźle, choć wrzucenie D jest dość nieoczywiste. I nagle przychodzi pora zmiany na dwójkę. Zawahanie (tak ze 2-3 sekundy) - szarpnięcie - jedziemy dalej. Ustabilizowawszy głowę latającą w przód i w tył po szarpnięciu, przez dłuższą chwilę zastanawiałem się, co to było. I nie, nie była to antonówka. To była zautomatyzowana (czyli mechaniczna z siłownikami przerzucającymi biegi) skrzynia, która przy kolejnej zmianie przełożenia zrobiła to znowu. Tym razem mocniej. Gdybym nie miał zapiętych pasów (a zapinam zawsze), miałbym sporą szansę na spadnięcie z fotela. Choć nie, raczej zdążyłbym się czegoś złapać, gdyż rzucający czaszką tam i nazad cios poprzedzony jest wysprzęgleniem trwającym mniej więcej tyle, ile zajęłoby mi ręczne przeskoczenie przez wszystkie biegi. Z cholernym międzygazem. Którego nie umiem poprawnie zrobić.

Nie mam pojęcia, czy ktokolwiek (poza tymi, którzy dostają na samochód dofinansowanie z PFRON) świadomie zdecydował się na tę skrzynię, dopłacając za nią 2800 polskich złotych. Nie jest warta nawet 28. Tak naprawdę nie jest warta nic - ani grosza, ani guzika, ani złamanego włosa łonowego - poza wiadrem słów równie soczystych co plugawych. I ewentualnie miejscem w piecu hutniczym.

Na szczęście powodów by narzekać na praktyczność najmniejszego z VAG-ów jest dużo mniej, biorąc pod uwagę  jego klasę i rozmiary.


Według danych katalogowych bagażnik Up!-a i jego rodzeństwa ma 251 litrów. To bardzo przyzwoity wynik jak na takie maleństwo. Jednak po otwarciu klapy tej pojemności jakoś nie widać. Jest tak samo, jak w innych miejskich toczydłach: krótko i wąsko. Już na oko można ocenić, że standardowy bas, nawet w miękkim pokrowcu, nijak tam nie wejdzie. Po wyjęciu "drugiej podłogi" bagażnik pogłębia się o kilkanaście centymetrów, odsłaniając przy tym niepokrytą czymkolwiek blachę nadkoli i równie goły metal "obramowania" dna kufra. Za to po ponownym umieszczeniu płyty podnoszącej dno bagażnika i złożeniu oparcia uzyskujemy całkowicie równą powierzchnię. To plus. Plusem jest też, że oparcie się dzieli (z wyjątkiem najtańszej wersji take up, której i tak raczej nikt nie kupuje), minusem za to - brak linek podnoszących półkę bagażnika razem z klapą. Półeczkę trzeba unosić ręcznie, co jest dość idiotyczną, bo groszową, za to dość utrudniającą załadunek oszczędnością. Takich oszczędności jest zresztą więcej - choćby wspomniane już braki tapicerskie czy tylne szyby jedynie uchylne, bez możliwości opuszczania ich.


Rzut okiem w cennik skutkuje wiedzą, że 75-konny, 5-drzwiowy move up kosztuje 39 570 zł zaś "Cool&Sound" (czyli de facto klima i radio) podbija jej cenę o  2 290 złociszy. Czyli, jak to u Volkswagena, dość drogo. Jednak są to ceny katalogowe, z których można zazwyczaj coś urwać, poza tym sympatyczny sprzedawca dodał, że aktualnie trwa wyprzedaż rocznika i egzemplarz podobny do "mojego", tylko z manualną skrzynią, za to bez szklanego dachu i akcesoryjnych alusków, kosztowałby nieco ponad 36 tysięcy. A to już jest niezła propozycja. Dokładnie taki egzemplarz, jakim jechałem, można wyjąć za ok. 41 tysiączków, jednak to, w jakim celu ktoś miałby dopłacać za jedną z najgorszych przekładni w historii motoryzacji, pozostaje dla mnie zagadką.

I może niech już nią pozostanie.

Jednak Up! pozostawił pewien niedosyt. Może to ten smętny mechanizm udający skrzynię biegów, może fakt, że nie wziąłem ze sobą basu na przymiarkę - tak czy inaczej umówiłem się również w salonie Skody celem bujnięcia się siostrą najmniejszego Volkswagena, czyli Citigo.

Oczywiście z manualem.


Skoda Citigo prezentuje się nieco skromniej od Up!-a. Nie ma wziętego wprost z konceptu zderzaka, nie ma szklanej tylnej klapy - jest za to typowy dla Skody grill. Generalnie mamy tu do czynienia z niezwykle prostym w formie autkiem o znacznie mniej młodzieżowym charakterze. Mógłbym wręcz rzec, że jest on niemalże odwrotnością tego z małego VW - patrząc na Citigo wyobrażam sobie starszego pana podążającego swą Skodziną na działeczkę. Być może w kapeluszu. Prawdopodobnie z wąsami. Jednak ów posunięty (hy hy hyyy... przepraszam, musiałem) w leciech obywatel raczej nie zdecydowałby się na któryś z niewystępujących w palecie Up!-a za to dostępnych w Skodzie wesołych kolorów - takich, jak choćby to przesympatyczne "zielone jabłuszko".

Dziadkowo-działkowe skojarzenia powracają jednak po zajęciu miejsca za kierownicą.

SMUTNO MI BORZE
W środku mamy... po prostu Skodę. W taniej, bazowej, smutnej jak kolonoskopia wersji. Montaż - owszem, solidny, tworzywa - nawet niezłe, ale wizualnie całość wywołuje depresję równie skutecznie co przejazd przez Małkinię. Nie ma tu śladu po dostępnym w Up!-ie panelu, choć zdjęcia w internetach twierdzą, że i do Citigo można coś takiego zamówić. Ja jednak takiego egzemplarza nie widziałem na oczy - widziałem za to jeżdżącymi malutką Skodą starszych ludzi. Z bardzo smutnym wyrazem twarzy.

Na szczęście wygoda i pozycja za kierownicą są takie same jak w bratnim VW, czyli bez zarzutu. Równie dobra jest też widoczność. Można usiąść wygodnie, ustawić wszystko pod siebie i jechać.

Pod maską "mojej" Skody pracował ten sam silnik co w Up!-ie, czyli mocniejsza, 75-konna, rzędowa "trójka", sprawnie napędzająca lekkie autko. Tym razem jednak została sprzęgnięta ze zwykłą, manualną skrzynią biegów. Różnica w jeździe jest wręcz kolosalna. Przyspieszenie jest o niebo lepsze a przede wszystkim nic nie próbuje zrzucić pasażerów z siedzeń. Jeśli pasażerowie poczują szarpnięcie przy zmianie biegu, znaczy, że to kierowca spieprzył, a nie siłownik przerzucający przełożenia. A spieprzyć trudno - skrzynia chodzi precyzyjnie, choć dość twardo.

Dość twarde jest też zawieszenie. Do takiego standardu czeski producent zdążył już przyzwyczaić klientów i dziennikarzy (którzy z niezrozumiałych dla mnie powodów lubią, gdy jest niewygodnie - widać zdaje im się, że oczywistym jest pałowanie miejskiego pierdzipudełka na torze). Może to moje złudzenie, może powietrze miało tego dnia inny skład, może to kwestia innego stopnia toksyczności pieluchy Młodzieża - jednak wydawało mi się, że VW był nieco bardziej komfortowo zestrojony.

Najważniejsze jednak, że tym razem wziąłem ze sobą basiwo w usztywnianym pianką pokrowcu.

No i niestety wyszły na jaw grube braki w kwestii zdolności do przewozu sprzętu basowego.

Płyta wyrównująca podłogę bagażnika przy złożonych siedzeniach była akurat zdemontowana
Tak, jak już zauważyłem testując Up!-a, bagażnik jest wąski. Bardzo. Niestety okazuje się też zaskakująco krótki - i to po złożeniu oparcia. Bas w usztywnianym pokrowcu nie jest w stanie wejść w pozycji na wprost - trzeba kłaść go po skosie, co znacznie utrudnia załadunek kolejnych instrumentów. Gdyby zapakować bas w zwykły, miękki pokrowiec, miałby zapewne szansę wejść, za to do wciśnięcia sztywnego futerału trzeba by już składać obie części oparcia. I nadal nie ma pewności, że wlazłby. A do Pandy I wlazł, choć przyznaję, że też z trudem, na skos i przy zastosowaniu pewnej ilości kombinatoryki stosowanej.

Jak wygląda sprawa z kosztami?

Cennik Citigo okazuje się nieco bardziej przejrzysty niż Up!-a. Aktualnie występują tylko dwie wersje wyposażenia - Ambition i Elegance. Już ta pierwsza wyposażona jest w Niezbędnik Nabywcy Nówki, czyli klimę (manualną, ale to całkowicie wystarczy), elektrycznie opuszczane szyby z przodu (z tyłu, jak w volkswagenowskim bliźniaku, są jeno uchylane) i oczywiście radyjko. W 75-konnej wersji kosztuje to wszystko 38 170 zł, czyli nieco mniej, niż move up, do którego klimatyzację i radio trzeba dodatkowo dokupić. Jednak dealerzy VW oferują aktualnie dość smakowite rabaty na auta z rocznika 2014, w związku z czym Up! w obecnej chwili okazuje się nieco tańszy. Rozmowa z pracownikiem salonu poskutkowała jednak informacją, że taki egzemplarz, jak ten, którym jeździłem (5-drzwiowe, 75-konne Ambition z metalicznym lakierem), można podjąć za ok. 36 tysięcy, czyli tyle, co promocyjnego Up!-a. Który wybór jest lepszy - to już kwestia preferencji. Mały Volkswagen ma (wg mnie) bardziej atrakcyjną stylówę, w Skodzie zaś dostaniemy większy wybór kolorów. Wnętrze odrobinę lepiej wypada w VW, ale wpływający na to panel na desce rozdzielczej jest opcją. Zawieszenie zdawało się przyjemniej pracować w Up!-ie, jednak aby to potwierdzić musiałbym oboma autami przejechać się po tej samej trasie, tego samego dnia. A jako, że jestem jeno skromnym blogerem (do tego dość subiektywnie piszącym) a nie Redaktorem Poczytnego Periodyku, szanse na takie bezpośrednie porównanie są raczej niewielkie.


Podsumowanie, czyli zady i walety:

VAG-owskie auta miejskie wygrywają ostatnimi czasy praktycznie wszystkie porównania w prasie motoryzacyjnej. Nie wiem, na ile jest to kwestia rzeczywistej ich wyższości nad bezpośrednią konkurencją, a na ile wynika to z faktu, że większość naszych poświęconych automobilizmowi periodyków jest w rękach naszych braci zza Odry (przypadek? NIE SONDZE), ale niemiecka konstrukcja okazuje się zupełnie niezła. Tak, są to małe, miejskie toczydełka, które mają być przede wszystkim niedrogie w zakupie i eksploatacji, i tę taniość w paru miejscach widać, jednak całość jest przemyślana i dopracowana. Up! i Citigo są zwrotne, zwinne i przyjazne w miejskim ruchu, gdzie łatwość manewrowania i parkowania w ciasnych miejscach są sprawami kluczowymi. Nie są to jednak samochody dla basisty - co prawda jedno z promocyjnych zdjęć mających obrazować wszechstronność malutkiego Volkswagena pokazuje rzucik z góry na jadący Up!-em trzyosobowy zespół, ale wśród sprzętu nie widziałem gitary basowej, były jedynie dwa futerały na gitarę akustyczną, pozbawione jakiegokolwiek opakowania niewielkie klawisze, malutki piecyk w bagażniku i trochę toreb z akcesoriami. Bas o standardowych rozmiarach, szczególnie zapakowany w sztywny futerał, będzie miał tu bardzo ciasno. Tak, można tymi jeździdełkami wozić obrzyna lub instrument o krótszej menzurze, ale patrzący na przestronność i wielkość bagażnika muzyk dysponując kwotą poniżej 40 tysięcy złotych wybierze raczej używane kombi, np. 2-3 letnią Fabię. Lub - jeśli preferuje nówki-salonówki - dostępnego w podobnych cenach Logana MCV.

Plusy:

* zwinność i zwrotność
* prosta, sensowna konstrukcja wróżąca bezproblemową eksploatację
* przestronna kabina
* dobra widoczność
* rozsądny cennik
* dobre wyposażenie w Citigo

Minusy:

* nieco zbyt twarde zawieszenie (Citigo)
* ponure wnętrze bazowych wersji
* konieczność dopłacania do radia (!) i klimy w move up (średnia wersja Up!-a)
* fatalna, tragiczna, przerażająco beznadziejna skrzynia ASG (w Skodzie niedostępna, i tak nikt jej nie chce)
* mimo niezłej praktyczności kiepska przydatność do transportu sprzętu basowego

Co nimi wozić:

Jak już wspomniałem, VW Up! i Skoda Citigo nienajlepiej sprawdzają się w roli basowozu. Oczywiście da się - do Up!-a będzie pasować choćby Steinberger Spirit albo Hohner B2, czeską siostrą można targać np. krótkomenzurową Jolanę Diamant - ale tak naprawdę w Up!-ie prędzej znajdziemy iPada, zaś w Citigo prawdopodobnie najczęściej wożone będą krzesełka ogrodowe. I może jakieś sadzoneczki.

poniedziałek, 19 stycznia 2015

Spacerkiem i rowerkiem: BDSM czyli Bemowski Drobniutki Skromniutki Miksik

Dobry wieczór się z Szanownym Państwem.

Przyznaję - dawno nie było mixu. Od ponad miesiąca. Materiałów na insze wpisy chwilowo brak (podkreślam - chwilowo, gdyż cosik już się szykuje), zaś w geograficznym układzie mixowym, którego trzymam się z obsesyjno-kompulsywnym uporem wypadało położone zaraz za Wolą Bemowo. A tu, jak na złość, materiałów miałem niewiele. Wiedząc jednak jak niepohamowaną żądzą mchu i rdzy pałacie, stwierdziłem, że 20 wyselekcjonowanych zdjęć to też jakiś mix. Drobniutki i skromniutki, ale nadal mix. Zresztą zdarzało mi się już wrzucać mniejsze.

Proszę zatem bardzo. Zaczynamy na Jelonkach.

Omegi A praktycznie wyginęły - a te, które wciąż się spotyka, zazwyczaj i tak są świętej pamięci

Borze Tucholski, co to jest ja nawet nie

Był pytaniem z E-Rally po Jelonkach. Tym, które zostało odwołane.

WTEM! Ślinotok! Pożądanie! Niekontrolowana ejakulacja!!!

Lekko otępiali od jelonkowskich znalezisk przenosimy się na leżące tuż obok Górce.

Coś na uspokojenie zaparkowało pod PZM-em. Znafca, znaczy się.

Jeśli dobrze pamiętasz premiery samochodów, które coraz częściej pełnią funkcję nieodwołalnie stacjonarną, znaczy, żeś stary

Premiery Pandy nie pamiętam, a ta nadal jeździ. I słusznie.

Jag, czego być może nie widać zbyt dobrze na tym zdjęciu, nigdzie już nie pojedzie.

Sonata ucichła.

Ja WAM dam!

Have a Cigar

Mea Maxima culpa

Wymęczony Zaopatrywaniem Hurtowni

Kilka kroków na północ wkraczamy na teren, który w świadomości wielu Warszawiaków (tych akceptujących obrzeżne dzielnice jako część stolicy) jest tym prawdziwym, właściwym Bemowem. Czyli obszar MSI Bemowo-Lotnisko. A tamtejsze parkingi ociekają tłuszczem i płynami eksploatacyjnymi.

Emerytowana Kaczka na czarnych - blaszany pomnik handlowej zaradności ery przemian ustrojowych

"Dziobate" Transity zawsze kojarzyły mi się z Anglią

Musi kolekcjoner jakiś

Tipo przedlift na czarnych. W Warszawie znam 2 egzemplarze. Słownie dwa. 4 sztuki, z czego 3 jeżdżące.

Tych egzemplarzy zostało sporo więcej

Zarżnięcie Cariny II to spora sztuka - zgnicie to już łatwizna

Na koniec lądujemy na malowniczym Boernerowie.

Zaczęliśmy Oplem i kończymy Oplem. Rekord, czyli poprzednik Omegi. Oma wrasta, Rekord jeździ. Miliona kilometrów!

Dobranoc bardzo.

sobota, 17 stycznia 2015

Basista się bawi: Wanna

Tak, wiem - ponad tydzień przerwy, to nie przystoi, wszak JESTĘ BLOGERĘ, tak nie wolno, fopa, fłagra, fidąk i fłaje. Ale, jak wiadomo, życie. W pracy się dzieje, granie też jakieś się uskutecznia, do tego bycie ojcem to robota na pełen etat (jeśli nie trzy). Dorzućmy jeszcze martwy sezon w kwestii eventów, konieczność uzupełnienia zbioru zdjęć na kolejne mixy oraz tymczasowy brak basów do ogrywania i bryk do bujania się po dzielni (miałem dziś testować Berlingo z okazji dni otwartych w salonach Citroena, skończyło się na tym, że czekałem pół godziny aż ktokolwiek z pracowników będzie wolny tylko po to, by dowiedzieć się od skądinąd przemiłej pani, że niestety nie mają Berlingo do jazdy) i mamy efekt w postaci ciszy w eterze.

Na szczęście kolekcja samochodzików gromadzona z myślą o Młodzieżu (taaa, jjjasne) rośnie sobie systematycznie.

Jakiś czas temu Znany i Ceniony (przynajmniej przez wariatów mojego pokroju) Bloger Motoryzacyjny urządzał małą wyprzedaż części zgromadzonych przezeń autek, których już trochę skolekcjonował, mimo, że nie ma syna tylko córki. Zapoznałem się z ofertą, dokonałem wyboru, umówiłem się z Blogerem w jego Prestiżowym, Multiinterfejsowym Garażu Premium i schowawszy w porfelu wymaganą kwotę wybrałem się na spacer w umówione miejsce, gdzie nastąpiło przekazanie towaru.

A towar był całkiem niezły.


Zaprezentowany w 1960 roku Ford Taunus 17M generacji określanej jako P3 był znany przede wszystkim z bardzo charakterystycznej, niezwykle nowoczesnej w tamtych latach stylówy. Nie wszystkim jednak przypadła ona do gustu - a nawet jeśli przypadła, budziła pewne skojarzenia. A konkretnie jedno: wanna. Skojarzenie było na tyle silne i powszechne, że "Badewanne" jest najczęściej używanym w Niemczech słowem na tę generację Taunusa.

A jak wykonany jest sam modelik?


"Wannę" w najpopularniejszej kolekcjonerskiej (i koneserskiej, i pasjonackiej) skali 1:43 popełniła firma Solido. Nazwa budzi zaufanie. Na myśl od razu przychodzą wszelkie Tytanowe Janusze motoryzacji: Mercedesy W123 i W124, Toyota Hilux, Peugeot 404 i cała reszta z Paskiem B5 FL w Tedeiku od emerytowanego niemieckiego lekarza który jeździł nim tylko do kościoła nicniestukanicniepuka lalka igła jedynytaki ZOBACZ na czele. Solido. Solidność. Odporność na trudy eksploatacji. Żelazo nie klęka. A tu? Ot, ładny samochodzik wykonany z niezłą dbałością o detale, co jednak oznacza też sporo delikatnych, łatwych (i dla bardzo młodego człowieka zapewne przyjemnych) w demontażu części.

Sama estetyka jednak nie pozostawia zbyt wiele do życzenia.


Jak już wspomniałem, Taunus od Solido sprawia sympatyczne wrażenie dokładnym odwzorowaniem detali. Jest okrągłe, chromowane (no, plastikowe, ale udaje chrom) lusterko po stronie kierowcy, są srebrne klamki i imitacje chromów na tylnych słupkach. Szczególnie ładnie prezentują się wiernie odwzorowane koła z felgami w kolorze nadwozia, chromowanymi (tak, wiem, to plastik) dekielkami i oponami typu "whitewall". Owszem, są pewne niedoróbki - nienajlepiej dopasowany grill, krzywo zamontowany prawy przedni reflektor, kierunkowskazy, które sprawiają wrażenie, jakby miały zaraz odpaść, do tego plastikowe podwozie praktycznie pozbawione jest detali - jednak całość jest bardzo miła dla oka.

A już szczególnie dobrze wypada wnętrze.


Jeszcze do niedawna w modelikach bez otwieranych drzwi wnętrze było traktowane po macoszemu. Siedzenia - jakieś tam są, powiedzmy, że trzymają zbliżony kształt. Kierownica - po prostu kółko, często wypełnione w środku, w najlepszym wypadku przypominająca towar z półki z tanimi akcesoriami tuningowymi w Tesco. Dźwignia zmiany biegów - coś tam sterczy z podłogi. Albo i nie. Tu zaś mamy do czynienia z naprawdę świetnym odwzorowaniem oryginału. Dobrze, nie ma wskaźników (ale trudno jest ich oczekiwać w autku w skali 1:43), za to sam kształt deski rozdzielczej się zgadza. Zgadza się też duża kierownica z pierścieniem klaksonu wewnątrz, jej masywna kolumna oraz wystająca z niej dźwignia zmiany biegów (wajcha przy kierze, uwielbiam). Co więcej, ktoś postarał się o to, by została odwzorowana tapicerka a nawet kształt boczków drzwi z podłokietnikami! Zaprawdę smakowitym to jest.


Ogólnie rzecz biorąc Ford Taunus P3 by Solido prezentuje się nader sympatycznie. Czy wart jest swej ceny? Nie wiem, kupowałem go z drugiej ręki (acz w idealnym stanie). I tak, był to naprawdę niezły zakup. Tym bardziej, że mogłem pomóc Szanownemu Sprzedającemu przestawić w garażu jego inną zabawkę - też niewielką, ale od biedy mieszczącą pełnowymiarowego człowieka. I znacznie bardziej bezsensowną.


Następnym razem - może wreszcie coś prawdziwego.

Do.

piątek, 9 stycznia 2015

Basista kontra Qltura: Grzybologika według Złomnika

Dawno nie pojawiał się wpis z serii "Basista kontra Qltura". Tak po prawdzie do tej pory ukazał się tylko raz. Ale też nie było okazji - w teatrze bywam średnio raz na dekadę (co przyznaję z żalem), w kinie troszkę częściej (niestety jedyna obejrzana przeze mnie pozycja tematycznie zdatna na opisanie tu nie zasługuje na jakąkolwiek wzmiankę), zaś od literatury jestem uzależniony, niestety jednak zarówno ciekawa twórczość o tematyce czy to motoryzacyjnej, czy to basowej, należą do rzadkości. Inspiracji w związku z powyższym brakowało. Na szczęście sytuacja ta niedawno (bo koło miesiąca temu) uległa zmianie.

Zdarza się, że taki czy inny blogger opublikuje dzieło. Piotr C. (doskonałe Pokolenie Ikea) wydał dwie części swych niekoniecznie w stu procentach prawdziwych (ale za to świetnie napisanych) memuarów. Paulo Coelho polskiej blogosfery, niejaki Piecyk (czy jak mu tam) spłodził poradnik o tym, jak trzepać kasiorę ze swej pisaniny nie znając się totalnie na niczym poza autopromocją. Wcześniej zresztą też coś skrobnął. Wśród owych poczytnych dzieł brakowało jednak pozycji bardziej specjalistycznej, zgłębiającej ze znawstwem jeden, konkretny temat. I oto wreszcie, po długim oczekiwaniu (i kilkukrotnym przesuwaniu terminu premiery), objawiła się Grzybologika.


Red. (prof. dr rehab.) Z. Łomnik uważany jest za blogera niszowego, ze względu na swe specyficzne ujęcie tematyki motoryzacyjnej oraz niezbyt często spotykane pod naszą szerokością geograficzną poglądy. I jedno i drugie zresztą dosyć mi bliskie. Nic bardziej błędnego - jego blog, noszący obecnie podtytuł "Beka z Motoryzacji", bije rekordy wejść, wyjść, przejść i dojść. Z tym, że autor nie robi z tego zagadnienia, nadal konsekwentnie pisząc swoje, zaś na swym fejsowym fanpejdżu nie boi się wsadzić kija w mrowisko, co często skutkuje pełnym oburzenia cofaniem lajków wśród co uboższych w witaminę IQ czytelników. Tym bardziej ciekaw byłem finalnego rezultatu twórczych natężeń Z. Łomnika.

I nie zawiodłem się.

Zgodnie z zapowiedziami, wydana jedynie w formie elektronicznej (e-book lub PDF) "Grzybologika" zawiera sporo nowego, niepublikowanego wcześniej materiału, oraz nieco znanych już czytelnikom słynnego bloga opowieści, tyle, że przeredagowanych i spisanych na nowo. Z wiadomych powodów, jako stały czytelnik Złomnika, skupiłem się na tych pierwszych, obracających się w znacznej mierze wokół smutnej tematyki mykologii psychospołecznej.

"Grzybologika" to przede wszystkim opowieść o ludziach, którzy mają pretensje do świata, że miał czelność posunąć się naprzód, podczas gdy oni zostali w miejscu. Stąd zawarta na wstępie definicja grzyba. Mamy tu wywodzące się ze słusznie nam minionego reżimu cwaniactwo, mamy zwykłą podłość i głupotę, mamy też historyjki zupełnie współczesne. Czytając opowieści (ponoć wszystkie są prawdziwe) niejednokrotnie zbierałem z podłogi szczękę, nie mogąc uwierzyć, że wszystko to jest o ludziach mieszkających tuż obok. Ba - o ludziach w ogóle. Mieszkańcach planety Ziemia. Historyjki opisane w "Grzybologice" są pozornie tylko śmieszne - jest to jednak śmiech przez łzy, do tego pomieszany z przerażeniem. A przerażające jest to, że z przewijającymi się na elektronicznych stronach zbioru opowiadań dzielimy ponad 99% DNA. 

Na końcu znajdziemy kilka scenek rodzajowych widzianych oczami (lub komentowanych przez) nierozłączny duet Cytryn & Gumiak. Niektóre zostały ujęte w formie niemalże scenariusza. Może za krótkiego na film pełnometrażowy, ale kilka przepięknych miniatur mogłoby z tego powstać. A może kiedyś...?

"Grzybologika" napisana jest wręcz świetnie, żywym, przykuwającym uwagę językiem Z. Łomnika (o którym wiemy, że się tak nie nazywa, cwaniak jeden). I choć np. wspomnienia z kupowania garażu budzą wręcz przerażenie, zaś historyjki takie, jak ta opisująca perypetie Grzesia - wegetarianina-cyklisty z korporacji, sprawiają, że wątpimy w sens istnienia ludzkości, zdecydowanie warto jest wydać te symboliczne 5 zł, które red. Z. Łomnik (w pewnym powiatowym mieście na P. znany jako Tomek) winszuje sobie za elektroniczny egzemplarz swego dzieła. Ba - warto wydać i więcej. Bo takie opowieści warte są sporo.

Czekam na kolejne dzieła. A ponoć mają być.

niedziela, 4 stycznia 2015

Gęba i paluchy: Swing

Początek roku 2011 był smutnym momentem dla świata muzyki. Dokładnie cztery lata temu, 4 stycznia, ten oto łez padół opuścił niesamowity muzyk, przede wszystkim niezwykły basista, Mick Karn.

O Micku pisałem już półtora roku temu, poza tym już dwa razy wrzucałem covery linii basu, które stworzył i zagrał jako członek Japan - pierwszego najbardziej znanego z jego zespołów. Dziś, w rocznicę jego przedwczesnej śmierci, też sobie nie odmówię.

Płyta "Gentlemen Take Polaroids" - przedostatni studyjny album Japan, wydany w 1980 roku - utrwaliła pozycję zespołu i jego styl, zapoczątkowany na przełomowym dla grupy krążku "Quiet Life". Jednym z singli promujących płytę był bujający (zgodnie z tytułem) numer "Swing", który zresztą stał się jednym z największych przebojów Japan. Oczywiście, jak w prawie każdym kawałku "japończyków", ogromną rolę grał tu bas. Typowo dla Micka nieoczywista linia zwracała uwagę m.in. gwałtownymi glissami na strunie D - z F# o oktawę w górę. Zwracało uwagę także brzmienie - najwcześniejszy znany soundomierz Micka, Travis Bean z aluminiowym gryfem i flatami. Jak w wielu innych kawałkach Japan, Karn wystąpił także w roli saksofonisty.

Posłuchajcie.


Właśnie "Swing" postanowiłem tym razem wziąć na warsztat. Linia okazała się niezbyt trudna technicznie, ale jej nieoczywistość spowodowała, że momentami musiałem posiłkować się pomocą naukową, którą zapewnił jak zawsze niezawodny Rick Derochea. Na szczęście udało się, czego rezultat znajduje się poniżej.

Komentarze z offu wyartykułował Młodzież siedzący na kolanach Kamerzystki.

Enjoy.




Do następnego.

czwartek, 1 stycznia 2015

Noworoczność

Dzień dobry i witam w 2015.

Obfitujący w wydarzenia rok 2014 poszedł w cholerę i muszę przyznać, że niewiele z tzw. postanowień noworocznych udało mi się zrealizować. Dlatego w tym roku nie będzie żadnych - będą za to pewne założenia. Swego rodzaju cele do zrealizowania lub przynajmniej do napoczęcia. Niby to  to samo, ale nie do końca. Postanowienia są kategoryczne, i jeśli coś z nich nie wyjdzie, samoocena osiąga mniej więcej ten sam poziom, co fortepian Chopina w chwilach swych ostatnich, zaś człowiek ma ochotę tłuc się po łbie korbowodem od Kamaza. A nie jest to miłe uczucie. Dlatego zamiast postanawiać, wyznaczam cele. Jeśli zrealizuję - super. Jeśli nie - będę do nich dążył w latach kolejnych. Bo od tego one są. Od tego są one. Od tego są.

Cele przedstawiają się następująco:

* więcej ćwiczyć na basetli
* zrzucić pewną ilość sfery krągłej (k. 10 kg)
* ograniczyć ilość czasu marnowanego na bzdety
* wdrożyć jakikolwiek program oszczędnościowy (wszak warto odłożyć na kolejny kawałek sprzętu, a może i na jeździdło z większym bagażnikiem)

Jak na razie nastąpiła jedna zmiana, którą zresztą widać na załączonym obrazku: zmienił się nieco layout bloga. Niestety moje zdolności w materii graficznej i webdesignerskiej są na poziomie chrobotka reniferowego, jednak przynajmniej udało mi się poprawić czytelność i estetyczną spójność strony.

Chyba.

A - wedle moich planów na ten rok - jest to dopiero początek zmian, które mam zamiar tu wprowadzić.

Pozwólcie tymczasem, że złożę Wam wszystkim najserdeczniejsze życzenia dużo zdrowia (również psychicznego) w Nowym Roku, spokoju ducha, niezawodności i rozsądnych kosztów eksploatacji pojazdów oraz tendencji zwyżkowej w kwestii spełniania marzeń.

I odwiedzajcie mnie regularnie.