niedziela, 23 marca 2014

Długodystans: Madzia, część kolejna

Dziś Madzi stuknęło 227000 km.

Czyli to już ok. 20 tysięcy z nami.

Warto z tego tytułu przypomnieć, że Madzisława nadal jest, jeździ i ma się dobrze. No, w miarę. Co zatem zadziało się od ostatniego odcinka długodystansu?

- padło zasilanie konsoli środkowej (najprawdopodobniej zaśniedziały lub odlutowany kabelek czy insza bzdura), co oznacza, że znowu nie mam radia (ani zegarka, ani gniazda zapalniczki);
- zdechło podświetlenie części tablicy rozdzielczej (konkretnie prędkościomierza i wskaźnika temperatury cieczy chłodzącej), po czym... znów wstało;
- rdza w najlepsze chrupie tylne błotniki;
- zaczął stukać jeden przegub;
- została sieknięta trasa do Torunia i z powrotem, która pokazała, że przy płynnej jeździe Madzia nadal jest jeździdełkiem oszczędnie obchodzącym się z paliwem a i jej żwawość nic a nic nie maleje; to samo można było zaobserwować podczas wczorajszej, dużo krótszej trasy na należącą do mej rodziny sympatyczną, zaciszną działeczkę służącą do nienachalnego zażywania relaksu.

Madzia w scenerii leśnej
Oczywiście cały czas, niezmiennie i niestrudzenie wozi moje basiwa tam a nawet nazad. Mieszczą się tak, jak mieścił się do tej pory.

Jednak najważniejszą rolę dopiero przyjdzie jej pełnić.

Niedawno (no, będą już ze 3 miesiące - zaiwaniał wtedy śnieg) mieliśmy przyjemność z Wybranką spotkać się z imć Notlaufem i jego szanowną Małżonką na bardzo sympatyczne posiedzenie i pogaduchę będące związane z pewnym zakupem. A zakupem owym było nosidełko pełniące funkcję fotelika dziecięcego dla jamochłona w rozmiarze XXS.

Fotelik zostanie zamontowany na przełomie lipca i sierpnia.

Ależ się będzie działo.

poniedziałek, 17 marca 2014

Spacerkiem i rowerkiem: Mix Zachodniostołeczny

Nadejszła wiekopomna chwiła, czyli pora na kolejny miksior.

Niestety ze względu na tzw. życie oraz masę zamieszania, które w tymże wystąpiło w ostatnim i przedostatnim czasie, miałem nieco inne priorytety, niż ganianie z aparatem, dlatego też dziś proponuję mix zbiorczy, konkretnie czterodzielnicowy, pokrywający praktycznie cały zachód stolicy.

Ostatnio skończyliśmy na Ursynowie, a stamtąd jest skok na Włochy, dlatego też zaczynamy dziś na należącym do nich Okęciu.

A tam Jetta I na czarnych.

Zarejestruj pospolią Ładę na żółte, czyniąc z niej podlegający ochronie zabytek, następnie ją zgnij. Because fuck logic.

Wyciągnięci Z Mesy?

Wrost ruchomy: kiedyś gniła na Mokotowie, potem u zbiegu Łopuszańskiej i al. Krakowskiej, w końcu znikła.

Z Okęcia śmigamy na Stare Włochy, gdzie stoi sobie Makro.

A tam ktoś beznadziejnie zaparkował idealnego BX-a. IDEALNEGO. Ależ bym.

Stamtąd już tylko skok na Ochotę, gdzie m.in. straszy Blue City.

A na jego parkingu zdarzały się niegdyś spociki Klubu Cytrynki. Tak, ten po lewej to Chaimek. I tak, to bardzo stare zdjęcie.

Teraz zaś można się natknąć na taką przepiękną Carinę. NOOOOTLAAAUUUF, coś dla Ciebie!

Po opuszczeniu jednej z warszawskich świątyń zakupowych można udać się na przechadzkę po Ochocie, gdzie napotkamy m.in. takie widoki:

Ja to bym wolał widzieć go na drodze

Duży Fiacior w czarnym macie, dwa minusy dają jednak plus. Upolowany przez Ascota

Piękna tylna felga

Pracujesz sobie w banku, wyglądasz przez okno a tam Caterham. Upolowane przez Wybrankę

Jedziesz sobie Wawelską a tam Kredens.

Nawet jeśli przechodzi Ochota, zdarza się, że pozostaje Wola. A tam też bywa ciekawie.

Cygaro na taryfie because why the fuck not.

Idealne malowanie

Tu nic nie jest idealne, poza faktem, że ktoś sobie go normalnie upala. I dobrze.

Idealna maska

Idealne Neue Klasse. Jedno z dwóch najfajniejszych BMW ever.

Idealny idiotyzm, bardzo popieram.

Na zachód od Woli leży sobie Bemowo, gdzie kończymy na dziś.

Retona to skrót od Return To Nature. Pozostaje czekać, aż ten wynalazek zostanie zwrócony naturze, gdzie jego miejsce.

Miejsce Żuka jest natomiast niezmiennie w czynnej służbie.

Miejscem tej poliftowej Supry A70 prawdopodobnie pozostanie ten parking

Tak samo, jak tej 323 BF kombi. A szkoda.
Następny mix - gdy skompletuję zdjęcia.

Do najbliższego.

środa, 12 marca 2014

Śmignąwszy: 100krotka

Boa tarde.

Niedawno marudziłem, że nie bardzo jest czym śmigać, przez co testowanie leży odłogiem. Na szczęście sytuacja zdaje się zmieniać, gdyż jak najbardziej śmignąwszy ostatnimi czasy, a jeszcze troszkę śmigania się zapowiada.

Jeden z mych współgraczy jest posiadaczem wehikułu znanego jako Fiat Palio Weekend. Wehikuł ów wyróżnia się znaczną przestrzenią bagażową oraz potworną awaryjnością i oczywistym było, że bardzo chciałem go przetestować. Niestety, okazało się, że spotkałem się z uprzejmą, łagodną i nieco przepraszającą odmową, gdyż potrafi go prowadzić wyłącznie właściciel. Jako, że z Fiatów miałem okazję bujnąć się raz Pandą i raz Punto I a było to przed rozpoczęciem pisaniny, nie mam żadnych zdjęć i nie przymierzałem basów, bardzo chciałem przejechać się którymś z wynalazków tej niezwykle popularnej niegdyś w Polsce marki. Dlatego też gdy okazało się, że jedna z osób z mego otoczenia wozi się Sieną i jest z niej nader zadowolona, wyszczerzyłem się szczerze w jej ogólnym kierunku celem wynegocjowania karnięcia się.

Termin został dogadany i nastąpiło zwiedzanie podwarszawskich dróg i bezdroży wyjątkowo zadbanym, białym egzemplarzem Fiata Sieny o dźwięcznym imieniu Stokrotka.


Jedno, co większość ludzi może powiedzieć o Sienie na pierwszy rzut oka (i zazwyczaj to robi) to to, że, delikatnie mówiąc, nie był to najlepszy dzień włoskich stylistów. Do słupka C wygląda to jeszcze w miarę, jednak tył pozbawia wszelkich złudzeń: auto kończy się gigantycznym, nieproporcjonalnym, spasłym dupskiem. Całości dopełnia stosunkowo mały rozstaw osi. Od razu widać, że jest to hatchback, któremu bez zbytnich zabiegów stylistycznych przytroczono wielki kufer. Znacznie lepiej wygląda spokrewnione ze Sieną Palio Weekend, które jest dość zgrabnym, niewielkim kombi. Dodać tu jednak należy, że cała rodzina 178 powstała z myślą o tzw. rynkach wschodzących (czyt. żałośnie biednych), takich, jak np. Ameryka Południowa (gdzie Siena i Palio hatchback były wytwarzane jeszcze zanim trafiły do Europy), Turcja, Rosja, czy właśnie Polska, a w tych krajach praktycznie zawsze najbardziej uważało się sedany, bo PRESTIŻ, PANIE. W Polsce co prawda sporo zmieniło się od tamtego czasu i szczytem prestiżu jest teraz Pasek Kombi W Tedeiku, ale mnóstwo ludzi, szczególnie starszych, nadal bardzo ceni samochody z klasycznym zadem. Nawet jeśli jest niezbyt kształtny.


Ważniejsze jednak od tego, co widać na zewnątrz, jest to, co kryje się w środku. A tu co prawda też nie jest zbyt pięknie, ale przynajmniej przestronnie. I całkiem wygodnie.

Zacznijmy jednak od tego, że ten konkretny egzemplarz Sieny miał dość specyficzne wyposażenie: z jednej strony połacie gołej blachy, szyby na korbkę i ziejąca dziura w miejscu radia, z drugiej jednak jest wspomaganie i dość rzadko spotykana w tym modelu poducha. Nietypowa, nieczęsto trafiająca się specyfikacja.

Po zajęciu miejsca za kierownicą można docenić dość wygodną, raczej wysoką pozycję i sporą ilość miejsca. Zganić za to można zbyt miękkie, niezbyt dobrze podpierające kręgosłup fotele (na domiar złego obleczone badziewnymi, luźnymi pokrowcami), bardzo słabe tworzywo, z którego została wykonana deska rozdzielcza oraz nader niewygodne umieszczenie pedału sprzęgła - jest przesunięty w prawo, za blisko pedału hamulca. Do tego na nadkolu nie przewidziano płaskiego miejsca na podparcie lewej stopy - inna rzecz, że np. w Chaimku też takiego miejsca nie było, co w samochodzie z automatem było wyjątkowo irytującym przeoczeniem. Na szczęście poza jakością obicia foteli i niezbyt przemyślanym rozmieszczeniem pedałów nie za bardzo jest na co narzekać jeśli chodzi o komfort działań za kierownicą.


Pozycja zajęta - można ruszać.

Pod maską mieszka sobie udana, stosowana w kilku innych modelach Fiata, benzynowa jednostka 1,2. Zastąpiła ona nieco większy (choć odrobinę słabszy) silnik 1,4, który dla odmiany był konstrukcją wybitnie nieudaną - poza paliwożernością charakteryzującą się całym wachlarzem awarii, z wytarciem wałka rozrządu na czele. Na szczęście nowszy, mniejszy silnik okazał się być dużo bardziej dopracowanym urządzeniem o przyzwoitej trwałości i całkowicie akceptowalnym zużyciu paliwa. Tak naprawdę jest to najlepszy wybór spośród silników dostępnych w duecie Siena/Palio. Wystarczająco żwawo napędza niewielkiego, niezbyt ciężkiego sedana, spalając przy tym ilości paliwa, które wedle zeznań można określić jako homeopatyczne.

Osiągi, choć wystarczające, skłaniają jednakowoż do dość spokojnej (choć absolutnie nie ślamazarnej) jazdy, z czym doskonale korespondują nastawy zawieszenia. I to ono okazało się jednym z dwóch największych zaskoczeń tej przejażdżki.

Patrząc na dość imponujący prześwit Sieny, zapewne mogący zawstydzić niejednego loftowego, multiinterfejsowego SUV-a o zakrzywiającym czasoprzestrzeń stężeniu prestiżu własnego, spodziewałem się, że auto będzie chybotliwe niczym Kwaśniewski pod Charkowem lub twardszy niż unieśmiertelniony przez Sienkiewicza zad Jagienki. Nic z tych rzeczy. Owszem, zawieszenie zostało ustawione zdecydowanie w stronę komfortu ale nie oznacza to, że Siena prowadzi się niepewnie. Oczywiście nie jest to samochód sportowy ale nie miał takim być - to po prostu zaskakująco wygodne, niewielkie, rodzinne jeździdło. Do tego nastawy w połączeniu ze wspomnianym już prześwitem gwarantują, że jeździdło jest w stanie poradzić sobie z najpodlejszej jakości nawierzchniami, a polne, gruntowe dróżki łyka bez pytań ani narzekania, nie torturując przy tym kręgosłupów swych pasażerów. A jako, że Sienę wybierają nader często osoby dość dalece posunięte w leciech, jest to szczególnie pozytywna cecha. Pan Józef, lat 139, dowiezie na działkę swą żonę Leokadię, lat 127, wraz z zameldowanymi z tyłu wnuczętami i bagażnikiem wypełnionym wywczasowym ekwipunkiem, i nikomu nawet nie spadnie kapelusz z głowy. Oczywiście pod warunkiem, że pan Józef nie dokona żywota za kierownicą i nawet tego nie zauważy.

Właśnie. Bagażnik.


W przeciwieństwie do bardzo udanych nastawów zawieszenia, kufer Sieny nie był dla mnie żadnym zaskoczeniem. Wiedziałem, że kryje w sobie przejście między wymiarami - i tak właśnie jest, gdyż nie ma mocy w procy, by jeden wymiar (no, trzy) mógł zaoferować tyle przestrzeni ładunkowej. Osoba niewiedząca, ile mieści pękata dupencja Sieny, nie powinna tam zaglądać bez uprzedenia. Dodatkowy wymiar niechybnie ją wessa. Kształt bagażnika może nie jest zbyt regularny zaś sedan sam w sobie ma pewne ograniczenia co do możliwości swobodnego powiększania przestrzeni, jednak miejsca jest tu tak dużo, że jeśli nie masz 15 instrumentów i dużej paki basowej (np. Henryka lub lodówki Ampega) albo nie musisz jej sam wozić, kubatura oferowana przez popularnego Fiata powinna zaspokoić wszelkie Twoje transportowe potrzeby.

Bas w usztywnianym, piankowym pokrowcu oczywiście wlazł. Poderzewam, że mimo niezbyt dużej szerokości samochodu, dałoby się tam zalogować również sztywny futerał.

A drugie zaskoczenie, o którym wspomniałem przy okazji opisu zawieszenia? Otóż był nim... brak rdzy. Niestety większość Sien i znaczna ilość Palio zdążyła się już zdezintegrować. Trudno o egzemplarz, w którym podłoga nie odpada od progów, o ile te jeszcze w ogóle istnieją. Tu natomiast nie znalazłem grama rdzy. Wszystko w ślicznym stanie. Dowodzi to jednak słuszności starej i chyba czasem niedostatecznie często powtarzanej tezy "jak dbasz tak masz".

Podsumowując czyli zady i walety:

Fiat Siena był niezwykle popularny w latach 90. i w pierwszej połowie zeszłej dekady - niestety na jego pogłowie wpłynęła bezczelnie panoszący się tlenek żelaza, w którego kupkę zmieniły się nadwozia większości egzemplarzy. Swoje zrobił też nieudany, awaryjny silnik 1,4 (wersja 1,6 była oczywiście droższa a do tego dość paliwożerna, choć znacznie solidniejsza). Na szczęście został zastąpiony udaną jednostką 1,2  - i taką właśnie warto wybierać. Co do rozterek dotyczących małej uniwersalności Sieny wynikający z faktu, że jest ona sedanem - nie ma powodów do zmartwień. Oczywiście jeśli często przewozisz wielkogabarytowe sprzęty wymagające składania tylnego oparcia lepszym wyborem będzie Palio Weekend, ale do wszelkich "standardowych" zastosowań Siena wystarczy całkowicie. To naprawdę zaskakująco sensowne jeździdło, szczególnie biorąc pod uwagę jego wartość rynkową. Tylko trzeba zapolować na egzemplarz nie zeżarty jeszcze do szczętu przez rdzę.

Plusy:

* ogromny bagażnik
* świetne, komfortowe zawieszenie, doskonale sposujące się na słabych drogach
* udany silnik 1,2
* ceny
* bezproblemowy serwis

Minusy:

* podatność na rdzę (nie dotyczy co prawda Stokrotki ale większość Sien i Palio gnije na potęgę)
* niewygodnie rozmieszczone pedały (szczególnie sprzęgło)
* słaba jakość wykonania wnętrza
* alternatywne podejście do zagadnienia piękna w motoryzacji

Co nią wozić:

Siena jest niedrogim, prostym autem, które jednakowoż spokojnie pomieści kilka basów. Można np. załadować do niej Yamahę BB, meksykańskiego Fendera (wszak seria 178 trafiła najpierw na rynki południowoamerykańskie a stamtąd do Meksyku niedaleko) lub przyzwoitą kopię Precisiona. I to ostatnie właśnie zrobiłem, przymierzając do bas do bagażnika.

piątek, 7 marca 2014

Basowisko: Obrzynek

Dzień dobry się z Państwem.

Jak wspominałem pewien czas temu, GMR, którego już opisałem, nie był jedynym instrumentem, który podówczas gościł w mym domostwie. Wspominałem też, że poszukiwany był tokarz celem dorobienia pewnego elementu. Specjalnie nie wspomniałem, jaki to element, gdyż co poniektórzy mogliby zbyt szybko się domyślić, jakiego typu to basiwo. Otóż elementem tym była specyficzna śruba w mostku. Taka do strojenia. A wiesłem tym był pocieszny obrzyn. Headless, znaczy. Czyli bas bezgłówkowy.


To nie jest pies, yyy, tzn. Spector

Jak już wielokrotnie przyznawałem, uwielbiam headlessy. Nie potrafię dokładnie powiedzieć, czemu - po prostu odpowiada mi ich estetyka a do tego trafia do mnie funkcjonalność tego rozwiązania. Ponadto jestem fanem lat 80. a bezgłówkowy bas to jeden z muzycznych symboli tamtej dekady. Należy tu zaznaczyć, że moje uwielbienie dotyczy wyłącznie basów z pełnowymiarowym korpusem - minimalistyczne wynalazki w stylu Steinbergera odrzucają mnie. I tak się złożyło, że pewien mój znajomy z dość znanego (choć nie wiem, czy cenionego) forum dla bandy upośledzonych troglodytów zwanych powszechnie basistami od ładnych paru lat ma w swej kolekcji niewiadomego pochodzenia instrument wyróżniający się brakiem główki. Niedawno stwierdził, że spróbuje szczęścia wystawiając go na sprzedaż. Jedyny odzew, jaki nastąpił, był z mojej strony. I dotyczył pożyczenia na kilka dni do testów.

Nie było przeciwwskazań.

Bas już kilka dni później trafił do mnie.


To, co na pewno można powiedzieć o tym nietypowym instrumencie, to to, że... nic o nim nie wiadomo. Nie wiadomo, kto go stworzył (wbrew temu, co jest napisane na desce, na 100% nie jest to Spector - podejrzewam któregoś z polskich lutników z początku lat 90.), nie wiadomo, czy gryf został wklejony jak w Gibsonach (set-in) czy przebiega przez całą długość korpusu (neck thru body). Nie wiadomo nawet, z jakich drewien jest zrobiony - wszystko kryje lakier o specyficznym, różowawym kolorze. Kolor mięsa, rzekłbym. Co prawda po rozkręceniu mostka ukazuje się kawałek drewna przypominającego mahoń, ale 100% pewności nie ma. Nie ma jej też w kwestii wykończonej przezroczystym lakierem podstrunnicy, która co prawda nieco przypomina palisander, ale jest zbyt wzorzysta i nieco za jasna, jak na ten popularny gatunek drewna. Zgadywać można tylko producenta hardware'u (mostek, mechanizm naciągu strun i zaczep strun na końcu gryfu) oraz przystawek. W pierwszym przypadku najprawdopodobniej był to dość zdolny tokarz, któremu zlecono to specyficzne zadanie, zaś w drugim sprawcą był zapewne sam lutnik. I niestety wykonane przez niego przystawki są najsłabszym elementem basu.

Ale po kolei.

Po przywiezieniu tajemniczego basu do domu niestety od razu uwidoczniły się przeciwwskazania do grania, gdyż uszkodzona była jedna ze śrub służących do strojenia tegoż instrumentu. Właśnie w tym celu wystosowałem apel o polecenie mi sensownego, ogarniętego tokarza. Odzewu nie było żadnego, na szczęście Wujek Gugiel nie zawiódł i wkrótce zregenerowana śruba trafiła z powrotem na swoje miejsce, czyli do mostka. I tak, jak pozostałe, nadal nie za bardzo chciała się dać obracać gołymi palcyma, w związku z czym konieczne było używanie klucza ampulowego. Przynajmniej jednak zaczęła trzymać strój.

Można zatem było zainstalować świeższe struny, gdyż te, które znajdowały się na basie w momencie, gdy trafił w moje łapska, były prawdopodobnie starsze od samego instrumentu i nadawały się co najwyżej na sznurki do wieszania bielizny.

Brudnej.

Tu niestety ujawniły się wady zastosowanych rozwiązań w kwestii mocowania strun, gdyż ich wymiana to ropiejący wrzód na pomarszczonym dupsku wszechświata. Trzeba poluzować je na mostku (oczywiście używając klucza ampulowego, ponieważ śruby chodzą upiornie ciężko), następnie odkręcić śrubki na mocowaniu na końcu gryfu, zaś po założeniu nowych (no, w tym przypadku niezupełnie, ale przynajmniej nadających się do grania) strun odwrócić czynności, zwracając uwagę na odpowiednie dokręcenie śrubek. Na koniec pozostaje obcięcie końcówek wystających z otworów przez które przewleka się struny. Należy tu dodać, że dotyczy to jedynie standardowych strun, wyposażonych w kulki po jednej stronie - na bas można zakładać tzw. double-balle, czyli dedykowane do bezgłówkowych instrumentów struny wyposażone w kulki po obu stronach.


Mimo niewielkich rozmiarów obrzynek jest dość ciężki. Jest to zresztą kolejna poszlaka wskazująca na to, że drewnem, z którego Nieznany Lutnik wystrugał owo ustrojstwo, był mahoń. Tak czy owak, basik po zawieszeniu na pasku bardzo ładnie balansuje - nie ma tu mowy o leceniu na główkę. Prawdopodobnie dlatego, że jej nie ma. Wyważenie okazuje się dość niecodzienne, gdy usiądziemy i nie użyjemy paska - w takim przypadku basiwo ma lekką tendencję do lecenia w prawo, czyli na swój dość masywny korpus. Można się jednak dość szybko do tego przyzwyczaić, tym bardziej, że całokształt jest dość wygodny. Deska jest komfortowo wyprofilowana a gryf nie męczy lewej ręki, nawet mimo tego, że strun nie da się ustawić tak nisko jak lubię (a lubię tak, jak to określił nieodżałowany John Entwistle, czyli żeby struny były po drugiej stronie podstrunnicy). Jako, że regulacja pręta napinającego gryf (dostępnego wygodnie od strony "kikuta") przynosi dość ograniczony efekt co do możliwości obniżenia setupu, można założyć, że winę częściowo ponosi solidny skądinąd, chałupniczej roboty mostek, a częściowo - nierównomiernie pościerane progi, o które struny zaczynają mocno brzęczeć przy próbie ustawienia basu po mojemu.



A jak brzmi ów wynalazek?

Akustycznie - bardzo sympatycznie. Dźwięk jest "szybki", dość dynamiczny. Skłania do okładania strun kciukiem, czyli wszystko się zgadza: i wizualnie, i muzycznie lata osiemdziesiąte. Niestety, po podłączeniu jest już nieco gorzej. I nie jest to wina mocno zużytego gniazdka, które musiałem doraźnie ratować, by nie trzeszczało przy każdym poruszeniu kablem. Problemem ewidentnie są fatalne przystawki, które wysysają z brzmienia całe życie. Są to pasywne humbuckery z możliwością rozłączania cewek, więc teoretycznie powinno być fajnie. Niestety nie jest - w zależności od trybu wybranego za pomocą przełącznika jest albo bardzo ciemno, albo dość ostro, ale zupełnie bez środka. Przy grze solo (szczególnie klangiem) gada to zupełnie fajnie, ale z zespołem (wziąłem obrzynka na jedna próbę) bas albo znika, albo buczy gdzieś w tle niewyraźnym dołem bez definicji. Nie wierzę, by to był ogólnie kiepski instrument - jasne, do w pełni profesjonalnego sprzętu brakuje mu tyle ile mi do baletmistrza, ale przy grze "unplugged" sound jest całkiem obiecujący, zatem problemem muszą być to pickupy. A szkoda, bo w zasadzie tylko one stoją na przeszkodzie, by ten pocieszny basik stał się fajną zabawką świetnie nadającą się np. do ejtisowego coverbandu z przymrużeniem oka.

Podsumowanie, czyli zady i walety:

Bezimienny obrzynek zdecydowanie nie jest profesjonalnym instrumentem - ma zbyt wiele niedociągnięć w kwestii jakości wykonania, nie mówiąc już o nienajlepszym brzmieniu po podłączeniu do wzmacniacza. Jednak to ostatnie to na 99% wina kiepskich przystawek - wystarczy je zatem wymienić, by sound stał się zupełnie satysfakcjonujący. I to też radzę jego właścicielowi, Domanowi, któremu przy okazji bardzo dziękuję za pożyczenie basiku do testów.

Oczywiście można podłączyć bas pod Hand Boxa Red Fighter, który to sprzęt ostatnio odkryłem i na który zachorowałem (niestety, jak na razie bez szans na realizację) - główka ta dysponuje niesamowicie naturalnie brzmiącymi filtrami, które sprawiają, że nawet paździerzowy kijek za 600 zł gada przyjemnie. Ale chyba nie o to chodzi, by do taniego wiosła kupować dość drogi wzmacniacz, n'est-ce pas?


Na tym zestawie wszystko brzmi dobrze. Serio.
Plusy:

* wygoda grania
* niewielki rozmiar i bezpieczeństwo transportu (główka się nie ułamie, gdyż jej nie ma)
* łatwy dostęp do końcówki pręta napinającego gryf
* ejtisowa stylówa

Minusy:

* jakość wykonania detali (głównie hardware)
* brzmienie po podłączeniu do wzmacniacza - wina nędznych przystawek
* kłopotliwa zmiana strun

Czym go wozić:

Ten basik można traktować jako zabawkę, np. do ćwiczeń w domu. Ale jeśli masz taki wynalazek (i już wymieniłeś w nim przystawki) i chcesz np. pograć ejtisowe covery, możesz spokojnie targać go zbiorkomem lub wrzucić choćby do Tico lub na tylną kanapę Malucha. Wejdzie bez problemu.

wtorek, 4 marca 2014

Gęba i paluchy: Hit Me With Your Rhythm Stick

Od pierwszego wpisu z cyklu "Gęba i paluchy" minęło już trochę czasu, dlatego stwierdziłem, że wypadałoby uskutecznić drugi. Oto i on.

Gdy po raz pierwszy usłyszałem najbardziej chyba znany hicior niejakiego Iana Dury'ego i jego zespołu Blockheads, długo musiałem szukać szczęki pod łóżkiem. Nie dość, że kawałek sam w sobie jest świetny (i do tego opatrzony cudownie absurdalnym tekstem), to jeszcze linia basu bezlitośnie gniecie mosznę czystym koncentratem zajebistości. To, co wymyślił a następnie zagrał obsługujący tu basetlę niejaki Norman Watt-Roy (swoją drogą, człowiek, który mógłby spokojnie bez charakteryzacji grać Igora we wszystkich opowiastkach o Frankensteinie) znajduje się po prostu poza skalą. Owszem, słychać zdecydowaną inspirację Jaco Pastoriusem, do której Watt-Roy przyznaje się zresztą bez bicia w wywiadach, ale jest to grane na progówce (na fretlessie to już by było za dużo, świat prawdopodobnie przestałby istnieć) a ponadto - a w zasadzie a) przede wszystkim, b) na szczęście - nie jest to jazz. A numer w oryginale brzmi sobie tak:



Długo siedziałem nad tym numerem. Bardzo, bardzo długo. I nadal nie potrafię zagrać go z taką płynnością i swobodą, z jaką robi to Norman Watt-Roy i kilku znanych youtube'owych basowych wymiataczy. Jednak... coś mi tam, powiedzmy, wychodzi. Dlatego też, biorąc pod uwagę, że może to być jedna z ostatnich okazji do nagrania czegoś na Jazzie (gdyż, niestety, jest on sobie na sprzedaż, polecam, #JEDYNYTAKIDLAKONESERAZOBACZ), wziąłem go w łapy, podpiąłem pod moje małe, domowe pierdzipudełko i... gniazdo wpadło do środka. Po rozkręceniu comba poczyniłem próbę nagrania, które okazało się być torturą dla oka i błędnika (służąca za kamerę lustrzanka złapała ostrość gdzieś w okolicach Sochaczewa). Dlatego też podjąłem drugą próbę, która rozpoczęła się od wpadnięcia dopiero co wydobytego i dokręconego gniazda jack do środka piecyka, który trzeba było w związku z powyższym rozkręcić ponownie, raz jeszcze wydłubać gniazdo, przytwierdzić je tym razem z użyciem taśmy klejącej i skręcić raz jeszcze. W końcu, po kilku walnięciach głową o ścianę i bogatym zestawie gróźb karalnych pod adresem właścicieli oraz inżynierów z firmy Line 6, udało się zarejestrować moją wersję "Rhythm Stick". Mam nadzieję, że opisana pokrótce droga przez mękę, która poprzedziła nagranie, usprawiedliwi pewną nerwowość wykonu.

Yndżoj.



Tak, ten numer NAPRAWDĘ potrafi boleć. Ale jest tego wart.

sobota, 1 marca 2014

Spacerkiem i rowerkiem: SUM czyli Słaby Ursynowski Mix

Dziędobry.

Nastał nam marzec, czyli do wiosny teoretycznie już niedaleko. Teoretycznie, gdyż albowiem chociaż meteorologiczne przedsmaki wiosny już mieliśmy a obecnie wcale nie pizga złem, nie wiadomo, jakie kretyńskie niespodzianki szykuje nam jeszcze aura. Sorry, taki klimat.

Tymczasem przejdźmy do miksu, który skompletowałem podczas kilku wizyt na Ursynowie (z czego jednej mającej na celu li tylko polowanie z aparatem) na przestrzeni ostatnich miesięcy. Miksu słabego, gdyż w porównaniu z uskutecznionym przez Olimpię ostatnim miksem kubańskim wszystko chyba będzie słabe.

Zaczniemy normalnie, standardowo i bezpretensjonalnie a skończymy prawym prestiżowym, od którego wszyscy miłośnicy tlenku żelaza i plam oleju zwymiotują na balkonie po czym oddalą się w losowych kierunkach. Choć może nie wszyscy - ja nie zwymiotowałem.

Proszszsz.

Zaczynamy od Madzi z siostrzyczką

Dobre combo, jeździłbym

Back to 1998

205 w automacie, ależ bym testował

UWAGA!!! WYSTAJĄCY BŁOTNIK!

Chyba mam pewne podejrzenia, do kogo należy

Idealnie zapozował

Zabytek podlegający ochronie

Proszszsz, specjalnie dla Qropatwy, 300D w manualu i na wąskiej listwie

Nic nie poradzę, Applause'y same pchają mi się pod obiektyw. Dla niezorientowanych - nie, TO NIE JEST SEDAN.

Nic ciekawego, ale ładna kolorystyka. Zaś dwa kroki dalej...

...stał sobie Krul Druk.

I dwa kolejne. Podejrzewam, że wszystko najeży do jednego człowieka. Propsuję.

And suddenly, we're back to 1994.

Piękne zacieki

Jaktajmer alert!

Wyciągnięta Z Szamba

"Bede go robił"

Wozić towar póki nie wylatuje dołem

Gnicie SEC-a to już level master

Czyżby Turbo?

Ich już prawie nie ma

A te jeszcze się zdarzają

Te zaś jeżdżą w najlepsze. I słusznie

Od nowości w jednych rękach?

Gnicie familijne

Ta sama sytuacja co w przypadku Tipo

Ktoś go kupił i jeździ. Gratulujemy

Loftowy i multiinterfesjowy proto-SUV

Niech służy kolejne 20 lat

Niech wrasta kolejne 20 lat

I kończymy obiecanym prawym prestiżowym. Nie samym złomem człowiek żyje.

To tyle, jeśli chodzi o ostatnie wizyty na Ursynowie. Kolejny mix będzie zbiorczy - zachód Stolicy, czyli Wola, Bemowo, Ochota i Włochy. Niestety, miksy będą teraz nieco rzadziej, gdyż albowiem nie zawsze mam czas wypuścić się na rekonesans z aparatem. No chyba, że Wy zaczniecie częściej coś podsyłać, wink wink, nudge nudge, say no more.