niedziela, 26 lipca 2015

Basowisko: BezproZak

I znów jestem zmuszony się powtarzać.

Dawno nie było wpisu o tematyce stricte basowej. Owszem, można jako takli liczyć skromną relację z tegorocznego Graj(mi)dołu, jednak ostatni test basiwa pojawił się kilka miesięcy temu. A o jakimkolwiek fretlessie nie pisałem już od dwóch lat.

Będąc niemalże maniakalnym fanatykiem beprogów posypuję swój kudłaty łeb popiołem i spieszę czem prędzej naprawić ten błąd. Tym bardziej, że przedwczoraj były(by) 57 urodziny Micka Karna - gościa, który obok Pino jest moją największą inspiracją w kwestii basu bezprogowego.

Bądźmy szczerzy - zorganizowanie sobie basu do testów nie jest najłatwiejszym zadaniem, zaś pożyczenie choćby na kilka dni fretlessa to już prawdziwie rzadka - nawet jeśli jest to sprzęt typowo budżetowy. A tak było w tym przypadku.


Moją drugą w życiu basetlą był ciemnoniebieski Zak B4, czyli Mayones o nieco mniej spożywczej nazwie. Nie był on instrumentem z najwyższej półki, ale w swej kategorii cenowej naprawdę dawał radę. I gdy okazało się, że jeden z moich kolegów jest posiadaczem innego basu z tej serii, do tego pozbawionego progów, zastrzygłem uszami, zaś zgoda owego kolegi na wypożyczenie basetli wywołała u mnie radosny kwik.

Zaki/Mayonesy z lat 90. były instrumentami mocno czerpiącymi z pomysłów innych producentów. Egzotyczna seria Be (znana również jako Africa) była mocno zainspirowana produktami Warwicka (przy czym polskie wyroby zazwyczaj przewyższały brzmieniem niemiecki oryginał, co swoją drogą nie jest żadnym wyczynem), zaś w tańszych liniach można było zauważyć echa basów takich firm jak Esh czy Spector. I to na projekcie tego drugiego wytwórcy oparty jest kształt główki fretlessa, na którym miałem okazję pograć.

Choć nie. Ona nie jest oparta. Ona jest najzwyczajniej w świecie zerżnięta.


Nie kryję, że ten kształt główki zawsze mi się podobał, jednak z dechami Spectorów zawsze miałem pewien estetyczny problem. Tu problemu nie ma - korpus Zaka został ukształtowany zupełnie inaczej. Nie wiem, co (jeśli cokolwiek) przypomina mi ten projekt, wiem za to, że ocieka wręcz estetyką lat dziewięćdziesiątych, z których zresztą pochodzi.

I podoba mi się.

Mniej za to trafia do mnie dziwny, często stosowany wówczas przez Mayonesa patent z lakierowaniem główki również z tyłu, podczas gdy reszta gryfu pozostaje wykończona w naturalu. Nie mam pojęcia, czemu miało to służyć - wygląda po prostu idiotycznie.


Idiotyczna nie jest za to konstrukcja basu.

Bezprogowy Zak został zbudowany wedle dość klasycznej receptury - do olchowego korpusu za pomocą 5 śrub przykręcony został matowo wykończony klonowy gryf z palisandrową podstrunnicą o 24 pozycjach. Niegdyś znajdowały się na niej progi, jednak któryś z wcześniejszych użytkowników postanowił się ich pozbyć, szpary po nich wypełniając ciemnym fornirem. W deskę wkręcone są 2 pasywne przystawki w układzie PJ, których obudowy zostały polakierowane na pocieszny seledynek (po raz pierwszy widziałem takie wykończenie - prawdopodobnie nie było ono fabryczne). Pasywna jest również elektronika, sterowana przez 3 potencjometry: głośność, balans (działający na odwrót - przekręcenie gałki w stronę mostka skutkuje ściszeniem mostkowej przystawki) oraz klasyczny, obcinający górę ton. Osprzęt zamontowany na basiwie został wyprodukowany przez niemiecką firmę Schaller - i o ile klucze są bardzo dobrej jakości, o tyle schallerowskie mostki najzwyczajniej w świecie obsysają. I to nieudolnie. Nie chodzi tu o intonację (menzurę da się ustawić bez większego problemu), tylko o nienajlepszy wpływ na brzmienie.

Mimo tego nie jest ono tu najgorsze. Przynajmniej "na sucho".

Z deski bas odzywa się ładnie, śpiewnie, "okrągle", tak, jak powinien gadać fretless. Nie ma tu może szlachetności brzmienia droższych konstrukcji, ale bądźmy szczerzy - mówimy tu o basie za kilkaset złotych. Naprawdę nie jest źle. Niestety, po podpięciu do wzmacniacza robi się już gorzej.

Może to kwestia przystawek, może słaby mostek sporo tu psuje - tak czy owak brzmienie nie powala. Jest nieprzyjemnie nosowe, zaś podczas grania z samej przystawki mostkowej (czyli tak, jak powinno się grać na fretlessie) brakuje okrągłego dołu. Przystawka gryfowa za to jest nieco zbyt mało czytelna, choć z drugiej strony wypluwa w kierunku kabla (a następnie wzmacniacza) nieco cieplejszy, bardziej puchaty sound. Oczywiście można to i owo podratować chorusem, jednak najlepszym rozwiązaniem byłaby tu wymiana przystawek. A przynajmniej mostkowej. Dobry pickup pozwoliłby tej całkiem sympatycznej basetli przeskoczyć w kwestii brzmienia o dwie klasy wyżej.


O klasę wyżej wyniosłoby Zaka... inne wykończenie gryfu. Sam lubię mieć na całym instrumencie dobry, twardy lakier, ale nie upieram się - staranne wykończenie woskiem również dałoby radę. Tu natomiast tył gryfu jest niezbyt przyjemny w dotyku, nieco szorstki - tak, jakby nie został wykończony w ogóle. A to jest raczej mało prawdopodobne.

Podsumowanie, czyli zady i walety:

Mimo kilku wad, bezprogowy Zak z lat 90. jest zupełnie niezłym basiwem. Wygodny, dość przyjemny w grze (nie licząc niemiłego w dotyku gryfu), do tego sympatycznie odzywający się z deski - ten tani przecież sprzęcik ma spory potencjał. Niestety, aby w pełni go wydobyć należałoby wymienić mostek i przede wszystkim przystawki. Nie muszą mieć niebieskich obudów - wystarczy, że będą lepsze niż te, które są zamontowane obecnie. I choć koszt takiego manewru może przekroczyć rynkową wartość całego instrumentu, uważam, że warto. Dzięki temu zyskamy dobrze brzmiącego i oryginalnie prezentującego się fretlessa, wciąż zamykając się w kwocie poniżej 1000 złotych. Właścicielu (któremu za użyczenie serdecznie dziękuję) - rozważ!

Plusy:

* wygoda
* ciekawa stylówa
* brzmienie na sucho (z dechy)
* cena

Minusy:

* przystawki
* mostek
* wynikające z dwóch powyższych punktów brzmienie po podłączeniu
* nieprzyjemne w dotyku wykończenie gryfu

Czym go wozić:

Zaka - w towarzystwie kilku innych basów - miałem okazję transportować Oplem Vivaro oraz Skanssenem, czyli Volvo 940. W obu tych pojazdach miał  więcej niż wystarczającą ilość miejsca. Jednak całkowicie wystarczające byłoby tu Palio Weekend lub Felicia kombi. Najlepiej na czarnych.

Dobranoc.

czwartek, 23 lipca 2015

Nowy Długodystans: Pjörd Skanssen czyli Nordyk obity lecz nie zabity

I znów taka sama przerwa, jak ostatnio: osiem dni. Myślałem, że zostanie na tydzień słomianym wdowcem coś poprawi w tej materii, jednak wychodzi na to, że jak się nie obejrzeć, dupa z tyłu. Pewnie wkrótce będę wrzucał nowe wpisy tak rzadko, jak Blogomotive, aż w końcu staną się one powszechnie celebrowanym świętem. "O, wkrótce sierpień, Basista w ciągu najbliższych tygodni coś wrzuci".

Tak czy owak - trzeci rok pisaniny zamknięty, pora rozpocząć czwarty. A co jest lepsze na nowy początek niż, ten, no... nowy początek? Bo tak - stało się wszak to, co miało nie stawać się (SIĘ, podkreślam) jeszcze długo: kupiłem nowy samochód.

No dobrze. "Nowy" to dość poważne nadużycie semantyczne w przypadku 23-letniego grata. Ale jest nowy dla mnie. I to pod paroma względami. Choćby pod takim, że nigdy wcześniej nie prowadziłem żadnego Volvo.

Matko Bosko Kochano, ile traciłem.

Ale od początku.



Jak już niedawno pisałem, przejąłem piękne, choć zmęczone 940 kombi od pewnej niezwykle sympatycznej Pani Redaktor za kwotę... no, przemilczmy. Niewielką. Bardzo. Na pewno poniżej wartości zadbanego egzemplarza. Za kwotę ową dostałem mnóstwo samochodu. I to takiego, który był jednym z moich motoryzacyjnych marzeń już od lat. Nie wiem, ile razy powtarzałem sobie, ilekroć widziałem ładne 240 lub 740: "takim mógłbym jeździć i ze 30 lat". I dalej to zdanie podtrzymuję - jednak musiałby być to egzemplarz zadbany. 

Czyli kosztujący ze dwa razy tyle, co mój.

Niestety, to, że ten konkretny do końca zadbany nie jest, widać, a przede wszystkim słychać - obluzowane plastiki we wnętrzu wściekle telepią się na każdym wyboju, swoje dokłada też wytłuczone przednie zawieszenie. Do tego dochodzi ponoć typowe dla modelu ćwierkanie z nawiewu - i mamy symfonię dźwięków wszelakich. Jednak jest też jeden dźwięk zaskakująco przyjemny: silnik. Ale o tem potem.

Przede wszystkim - po co kupuje się Volvo kombi?


Ktoś powie, że poczucie bezpieczeństwa. I będzie miał rację. Jadąc Skanssenem (bo tak nazwałem moje 940) czuję się po prostu spokojny. Siedzę w Volvo, co złego może się stać? I tak, owszem, widziałem crash-test w którym 940 zderzono z Renault Modusem. I mam na to wysprzęglone, gdyż te szwedzkie cegły będą jeździć jeszcze długo po tym, jak ostatni Modus usunie komuś sierść z policzków. Lub innego elementu anatomii. I tu właśnie pojawia się druga możliwa odpowiedź: solidność. Gdyż owszem, starsze Volvo znajdują się w niewielkim zbiorze samochodów o trwałości porównywalnej z bunkrem. Tak, mogą się psuć, coś może grzechotać, coś innego odpadnie - a Volviacz z godnością i spokojem będzie odpychał się dalej. Jednak to nie wszystkie możliwe odpowiedzi. Otóż marka Volvo przez dziesięciolecia stanowiła niemalże synonim słowa "kombi". I nie chodzi tu o byle jakie kombi, tylko o gargantuiczną kolubrynę, której można używać do przeprowadzek rodzin wielodzietnych.

Lub do transportu sprzętu.



Tak - moje trzy basy, w tym jeden w trumnie typu flight case, wchodzą tu bez zająknięcia. W poprzek. Pięć też wchodzi (owszem, sprawdziłem). I jeszcze zostaje miejsce na głowę i niewielką paczkę - 1x15 czy 2x10 wlezą bez bólu. Podejrzewam, że 4x10 też.

A jeśli masz Henryka czy lodówkę Ampega, albo jeżeli po prostu potrzebujesz się zdrzemnąć, wystarczy złożyć oparcie kanapy.


Nie, to nie jest zabawa perspektywą. Tu naprawdę jest tyle miejsca. Do tego dzielone oparcie kanapy składa się tak, że powstaje równiutka powierzchnia o długości wystarczającej, by wygodnie położył się człowiek o wzroście - powiedzmy - do 1,80 m.

Czy ten bagażnik ma jakiekolwiek wady?

Owszem, ma. Zacznijmy od tego, że jest dość niski. Odległość podłogi do linii okien jest niewielka - coś za coś, chcesz mieć prawilny tylny napęd z niezniszczalnym sztywnym mostem, musisz pogodzić się z wyżej poprowadzoną podłogą. Zresztą mi to nie przeszkadza - wreszcie mam tyle miejsca na sprzęt, ile potrzebuję, poza tym podłoga bagażnika jest poprowadzona równo z dolną krawędzią pokrywy. Właśnie - klapa bagażnika jest tu drugą, według mnie poważniejszą wadą: otóż... podnosi się absurdalnie wręcz nisko. Po otwarciu, pokrywa znajduje się równolegle do ziemi, zmuszając człowieka korzystającego z całej tej wspaniałej, pięknie wykończonej przestrzeni do niewygodnego schylenia się.

Mimo to, ilekroć grzebię w przepastnym zadzie Skanssena (...nie, to nie zabrzmiało dobrze) jestem na tyle zachwycony jego pojemnością i fantastyczną ustawnością (słyszysz, Citroenie, z flagową C5, do której pozornie wielkiego bagażnika nie wejdzie w poprzek nawet bas w miękkim pokrowcu?), że wymienione wady praktycznie mi nie przeszkadzają. A jeśli przeszkadzają (szczególnie nisko podnosząca się klapa), to nie na tyle, bym zaprzątał sobie nimi łeb.

Volvo, nawet kombi, to jednak nie tylko bagażnik.


Volvo to również komfort podróży. A tu w tej kwestii jest bardzo przyjemnie.

Wnętrze nie jest może tak obszerne, jak wskazywałyby na to wymiary auta, jednak raczej mało komu (poza nieszczęśnikiem usadzonym pośrodku na tylnej kanapie) będzie tu ciasno. Szczególnie z przodu, gdzie zarówno przestrzeń, jak i pozycja za kierownicą oraz wygoda foteli pozwalają się naprawde zrelaksować. Do tego zawieszenie zostało zestrojone zdecydowanie z myślą o komforcie - w Skanssenie co prawda czuć wstrząsy na krótkich, ostrych nierównościach, jednak winę za to ponosi przednie zawieszenie, którym zdecydowanie należałoby się zająć. Oczywiście sztywna tylna oś też ma swoje przypadłości wynikające z konstrukcji i sporej masy nieresorowanej, jednak ogólnie rzecz biorąc Volvo 940 to po prostu zajebiście wygodny dupowóz. A to jest coś, co bardzo lubię.

Lubię też widzieć, co się wokół mnie dzieje - a i w tej kwestii Skanssen dostarcza. Dzięki pudełkowatemu kształtowi i dużym szybom widoczność jest po prostu fantastyczna. Wiadomo, gdzie samochód się kończy, martwe pole jest zredukowane do minimum, nie musisz zgadywać ani wznosić modłów do Ślepego Io - po prostu widzisz wszystko wokół. Tak, jak być powinno. I to właśnie jest bezpieczeństwo, a nie srylion czujników i słupki o szerokości filarów przeciętnego mostu.

Bardzo lubię także zwrotność i łatwość manewrowania - a w tej kwestii tylnonapędowe Volvo grają w tej samej lidze, co Mercedesy. Nie jest to może jeszcze ten sam poziom, co W201 lub W124, jednak i tak ciasne manewry są tu bajecznie łatwe dzięki zwrotności, dobrze dobranej sile wspomagania i fantastycznej widoczności.

Czymś, co lubię, są też miłe wrażenia dźwiękowe. I o ile z zewnątrz Skanssen brzmi po prostu jak stary samochód, o tyle w środku przytłumiony szum silnika, szczególnie przy mocniejszym przyspieszaniu, jest niemalże tak aksamitny, jak w rzędowej szóstce, podczas gdy pod maską tkwi zwykłe, benzynowe R4! No, nie takie zwykłe - jest to wszak słynący ze swej niezniszczalności Redblock, konkretnie zaś 130-konny B230FB. Ale to, jak słychać go w środku w okolicach 3000 obr/min., zwykłe już nie jest.

Niestety, zwykłe też nie jest zużycie paliwa - średni wynik w okolicach 11 litrów na setkę sprawia, że używanie roweru celem dojazdów do pracy staje się kuszącą opcją także poza sezonem wiosenno-letnim. Jednak... wolę już wydać więcej na paliwo, a wiedzieć, że zawsze dojadę, niż pałować się jazdą o kropelce i drżeć że zaraz coś się rozsypie (tak, mogłem wybrać Japońca i mieć trwałość i ekonomikę w jednym - wybrałem jednak Volvo i handlujcie z tym). Zresztą te wszystkie nowomodne dałnsajzingi realnie wcale nie palą mniej - a z pewnością nie przejadą tyle, ile przejechała moja szwedzka cegła.


Taki wynik pojawił się w drodze z mej ulubionej śródleśnej działeczki, w połowie złożonego z popękanych, nierównych betonowych płyt odcinka między Sobieniami a Celejowem. Nie dam głowy za jego prawdziwość (nie zdziwiłbym się, gdyby realnie było bliżej 400 000), ale wygląda fajnie.

Chwilę potem padł prędkościomierz. Wraz z licznikiem przebiegu.

Tak - spotkało mnie to, co stało się udziałem chyba większości innych użytkowników wyposażonych w felerne wskaźniki 940 z roczników '91 i '92. Wskaźniki owe wyprodukowała japońska firma Yazaki, która wbrew słusznym skądinąd opiniom o solidności produktów z Kraju Kwitnącej Wiśni była uprzejma z lekka zlać temat i wyposażyć panele w słabej jakości kondensatory. Miały one tendencję do puchnięcia a następnie szczania elektrolitem na całą znajdującą się poniżej elektronikę wskaźników (bo nie, tam nie ma linki). I na 99% coś takiego spotkało też mnie. Owszem, mógłby być to też czujnik w tylnym moście, jednak wtedy nadal działałby licznik przebiegu. A tu zasadniczo dupa.

Generalnie mam dwa wyjścia: mogę wymienić cały panel wskaźników (mam już namiar na miejsce, gdzie można go zdobyć) lub zastosować znalezioną na zagramanicznym forum procedurę naprawczą. Opcja nr 1 jest szybsza, prostsza i prawdopodobnie tańsza (gdyż opcji nr 2 zwyczajnie nie ogarnę samodzielnie, a wymaga ona pewnego elektronicznego skilla), ale też nie daje gwarancji, że i tu kondensatory nie powiedzą "żryj gruz, leszczu", mocząc się bezwstydnie. Obaczym.

Inną rzeczą, która nie działa, są... światła cofania. Nie, nie są to padnięte żarówki. Ani bezpiecznik. Zasadniczo zdarza im się działać - zdarzyło się to jak na razie może dwukrotnie. Tak samo, jak zdarza się czasami (na szczęście nie za często) nie działać prawemu tylnemu kierunkowskazowi. Pierwszą diagnozą był czujnik wstecznego (34 zł na Alledrogo), jednak bardziej prawdopodobne jest jakieś niewielkie zwarcie. Słowem - konieczny jest celny rzut fachowym okiem.

Z innych radości posiadania starego, niezbyt wychuchanego i wydmuchanego auta, jest konieczność wymiany drzwi kierowcy, które znajdują się na granicy nieistnienia. Znaczy - są, jak najbardziej, otwierają się i zamykają bez problemu (jak i pozostałe odrzwia). jednak ich przegnicie może rzutować na przejście przeglądu. Na szczęście mam już namiar na miejsce, gdzie dostanę takie - i to, co ważne, pod kolor (dzięki niech będą Obywatelowi Jajackowi). Planuję odwiedzić ów przybytek już wkrótce.

Jak na razie zdążyłem poprawić ogólną kondycję Volviacza przyozdabiając go naklejką Złomnika (lewa tylna szyba) oraz drugą, jasno wskazującą, do czego służy ten pojazd.

Tak, by nikt nie miał wątpliwości.


Poza stopniowym, powolnym ogarnianiem Skanssena pozostaje jeszcze jedna kwestia: Madzia. Otóż... jej sprzedaż musi zostać chwilowo odłożona. Nie, nic jej nie dolega (może poza nudą wynikającą ze stania) - nie wdając się w szczegóły, pojawiły się pewne przeszkody natury, powiedzmy, prawnej. Niestety nie mam aktualnie wpływu na całą sytuację. Trwa intensywne wytężanie mózgu jak obejść całą tę sytuację i móc wreszcie przekazać Madzisławę człowiekowi, który wyraził chęć jej nabycia (gdyż owszem, kupiec się znalazł), jednak nie wiadomo co i kiedy z tego wyniknie.

Aby nie czuła się opuszczona, pojeździłem nią trochę ostatnio. Kurdeż, to wciąż jest fajne, sympatyczne, dobre jeździdło. Bardzo nie chcę, by się zmarnowało. Może jeszcze komuś posłużyć.

Tyle chociaż dobrego, że ze Skanssenem prezentują się bardzo miło.


Podsumowanie, czyli zady i walety:

W komentarzu pod dotyczącym Balerona Za Pińcet wpisie na Złomniku napisałem onegdaj, że Baleron oraz Volvo 740/940, oczywiście w kombiaczu, to samochody, które idealnie spełniałyby moje potrzeby. Nawet nie wiedziałem, jak bliski jestem prawdy. Szwedzka tylnonapędowa cegła jest dokładnie tym, czego potrzebowałem od dawna: wygodnym, przyjaznym jeździdłem z bagażnikiem, do którego wejdzie wszystko, co zechcę tam zamieścić. Jeździ tak, jak lubię. Jest pakowny tak, jak lubię. Widoczność jest taka, jak lubię. Żeby jeszcze tylko mniej palił. I był w nieco lepszym stanie. Ale rozwiązaniem pierwszego problemu jest elpegie (rozważam, ale na pewno jeszcze nie teraz) a drugiego - stopniowe doprowadzenie wszystkich zaniedbań do porządku. I jeżdżenie dalej.

I taki jest plan.

A tak poza tym - Skanssen to tak naprawdę nazwisko, tak jak Cytryn było nazwiskiem Chaimka. Trzeba było nadać imię. Prawdziwe, nordyckie, zdatne dla dumnego, twardego wikinga.

Pjörd.

Plusy:

* najwspanialszy bagażnik na Ziemi
* wygoda
* trwałość i odporność na zaniedbania na granicy niezniszczalności
* bezpieczeństwo
* widoczność
* zwrotność
* charakter

Minusy:

* zużycie paliwa
* ogólne zaniedbanie egzemplarza
* nisko podnosząca się klapa bagażnika
* niedociągnięcia w kwestii uniwersalności samego wnętrza - brak m.in. miejsca na butelkę czy telefon

Co nim wozić:

Pjördem wiozłem już pięć basów (tak, naraz, bez składania kanapy), z czego trzy moje. I czuły się w nim świetnie. Dlatego stwierdzam, że Alembic Essence 5, Fernandes Precision i bezprogowy Ibanez idealnie pasują do 23-letniego Volvo kombi. A zostaje jeszcze miejsce na głowę z paką.

Będę woził.

środa, 15 lipca 2015

3

Tak, to już 3 lata.

Pół godziny po północy 15 lipca 2012 napisałem pierwszy wpis. Krótkie "dzień dobry" (choć dziwnie mówi się "dzień dobry" w środku nocy) okraszone klipem zespołu, w którym podówczas grałem. 3 lata, 253 wpisy, 470 lajków na fejsie, kilka kilogramów i jedno dziecko później jestem tu, gdzie jestem - czyli wciąż na Blogspocie, choć były plany by przenieść się gdzieś "na swoje". Niestety - ilość pracy koniecznej do wykonania przy takim ruchu (której ze względu na informatyczny analfabetyzm nie ogarnę sam) w stosunku do dostępnego wolnego czasu sprawiła, że krok ten zostaje przesunięty "na kiedyś".

Za to - podpuszczony (i słusznie) przez jednego z Czytaczy - zmieniłem tło. Przy okazji pojawiło się też nowe zdjęcie w tle i grafika profilowa (bo tym razem nie jest to fotografia) fejsowego fąpaża. Wszak jest ku temu okazja.


Tak się złożyło, że blogojubileusz zbiegł się z zanabyciem przeze mnie nowego (dla mnie, nie dla świata, po którym jeździ już od 23 lat), bardziej rodzinnego i sprzętoprzyjaznego wehikułu. Można powiedzieć, że sprawiłem sobie (oraz rodzinie i basom) coś w rodzaju prezentu na trzylecie. Jest więcej miejsca, więcej komfortu, na pewno będzie więcej do zrobienia (wszak 23 lata, trochę przygód i nieco zaniedbań) ale też więcej frajdy (absolutnie nie ujmując niczego Madzi, KTÓRA WCIĄŻ JEST DO ŁYKNIĘCIA, I TO ZA JESZCZE MNIEJSZY PIENIĄDZ, ZAPRASZAM) i, oczywiście więcej do opisywania.

Pierwszy odcinek kolejnego długodystansu już za kilka dni.


A co poza tym?

Poza tym wciąż jeżdżę na różnorakie motoryzacyjne i basowe eventy, wciąż gram (już niedługo wreszcie nowy wpis z kategorii "Basowisko"), wciąż słucham, wciąż czytam, i, rzecz jasna wciąż piszę. I nie mam w planach przestawać.

I basy też mam trzy. I po raz pierwszy w mej karierze wszystkie trzy mieszczą się do bagażnika.


Trzy basy na trzy lata pisania. Czy to znaczy, że za rok będą cztery?

Do najbliższego.

wtorek, 7 lipca 2015

Czas zmian, cz. 2: decyzja

"Proszę, powiedz mi, że jestem j*bnięty i mam się nie wygłupiać".

Tak brzmiała moja wiadomość do pewnego znajomego, Człowieka Znanego z Tego, Że Się Zna. A zna się naprawdę dobrze więc na jego opinii można polegać. Do wiadomości dołączony był link do pewnego ogłoszenia na jednym z portali typu "kupię-sprzedam-zainkasuję kwotę".

"Czekaj" - odpisał.

Zaczekałem zatem, jednocześnie śliniąc się do zdjęcia w ogłoszeniu. Zdjęcie owo przedstawiało nieśmiertelny wzorzec metra w kategorii kombi, jeden z najłatwiej rozpoznawalnych kształtów ostatnich 30 lat. Niestety, przeoczyłem jeden szkopuł - ogłoszenie było dość stare. I jeszcze bardziej nieaktualne.

Aktualne za to okazało się inne, znalezione przez wzmiankowanego kolegę, który kilkanaście minut później podrzucił mi zdjęcie samochodu, którego dotyczyło. Nie znajdowało się ono na żadnym z portali handlarskich, tylko na Fejsie. Tak, jak Madzia przez pierwszy miesiąc. Czy dwa. Dlatego też nie znalazłem go wcześniej, szukając po wszelakich Otomotach i Oeliksach.

Nie był to ten model, który znalazłem w ogłoszeniu, ale blisko. Bardzo. Nieco młodszy, mocno spokrewniony, przez wielu mylony ze swym ikonicznym już poprzednikiem. I to za Cenę. Którą Mogłem. Co więcej, kolega w zamian za pewien produkt spożywczy obiecał onże wehikuł obejrzeć, jako, że miał niedaleko. Swoimi spostrzeżeniami miał się podzielić późniejszym popołudniem - właśnie wtedy, gdy byłem umówiony na obczajenie Baleno. 

I dlatego idąc oglądać Balonika już wiedziałem, że chyba mamy zwycięzcę.

Oczywiście fachową, godną zaufania opinię, którą można streścić jako "idealny nie jest, ale solidny i warty tej kasy", należało sprawdzić osobiście. Organoleptycznie wręcz. Dlatego następnego dnia rano spotkałem się z właścicielką pojazdu - przesympatyczną Panią Redaktor, która właśnie spieszyła się na spotkanie i najzwyczajniej w świecie zostawiła mi auto do potestowania, co z radością czyniłem przez kolejne pół godziny.

Zakochałem się.

Oczywiście trzeba było ochłodzić nieco rozpalony pożądaniem ośrodek chcenia, dlatego krytycznym wzrokiem spojrzałem na złachane, grzechoczące obluzowanymi elementami wnętrze, przegnite drzwi kierowcy i kolekcję otarć. Jednak wrażenia z jazdy nie mogły wyparować mi z kudłatego łba. Relaksująca choć nie przesadna miękkość zawieszenia, wyjątkowo aksamitnie jak na rzędową czwórkę pracujący silnik, świetne fotele i masa przestrzeni - wszystko to sprawiało, że dłonie pociły mi się dyskretnie a rozporek bardzo niechętnie dawał się dopiąć. Także zerknięcie pod spód nie wywołało we mnie tendencji do opanowania się - całość była po prostu solidna. Integralna, rzekłbym. Tak, ten wehikuł na pewno miał za sobą przygody, jednak nie zmieniły go one w ruinę, tylko w coś, o co trzeba trochę zadbać. Trzeba i warto.

I to właśnie postanowiłem zrobić.

W godzinach popołudniowych, siedząc w kawiarni znajdującej się w budynku, gdzie mieściła się również redakcja zawiadywana przez właścicielkę auta, które zaraz miało stać się moim, po krótkich negocjacjach cenowych na dwóch egzemplarzach ściągniętej z netu i wydrukowanej umowy zostały złożone po dwa podpisy.

W ten oto sposób spełniłem swoje marzenie, stając się właścicielem wozu już niemal klasycznego, bo dwudziestotrzyletniego, będącego dużym, absurdalnie wręcz pakownym, do tego niezwykle wygodnym kombi. Podpisując umowę pogodziłem się z wyższym zużyciem paliwa, droższym OC i koniecznością wykonania kilku napraw, w zamian zyskując świadomość, że ani przewóz sprzętu, ani pakowanie się na wakacyjne wyjazdy nie będą już problemem, zaś zadbawszy odpowiednio o swój nowy pojazd będę mógł cieszyć się nim przez kolejne dziesięciolecia.



A fakt, że jest to akurat Volvo 940, jest jedynie radującym mnie bonusem.


Ma na imię SKANSSEN.

I zmieści się w nim wszystko.


Już wkrótce rozpoczynamy nowy długodystans.

Tak. Jestem szczęśliwy.

Do widzenia się z Państwem.

sobota, 4 lipca 2015

Czas zmian, cz. 1: poszukiwania

- Pamiętasz tego mojego dawnego Peugeota? Teraz jeździ nim mój ojciec. Rozważa sprzedaż. Za trójkę.

Tak czasem może wyglądać impuls. W każdym razie tak wyglądał w moim przypadku.

Nie oszukujmy się - Madzia (która nadal jest do wzięcia, DOGADAMY SIĘ CO DO CENY), choć okazała się świetnym, niezawodnym jeździdłem, powoli przestawała wystarczać. Nie, nie chodzi tu o wiek czy stan. Po prostu jej możliwości przewozowe czasami okazywały się nieco przykrótkie. Do tego brak wspomagania i działającego radia (i moja niechęć do rozkręcania deski rozdzielczej) zaczynał mnie nieco męczyć. Jednak wciąż ceniąc jej trwałość i wygodną przednią część wnętrza nawet nie myślałem o zmianie - wszak jako ojciec mam znacznie ważniejsze wydatki. Jednak rozmowa, w której padła propozycja dotycząca Peugeota za trójkę, stała się impulsem. 

Impulsem do zmian.

1. Trzystaszóstka

To Peugeot 306 miał być tym, który zastąpi Madzisławę. Ostatni rok produkcji, 1.6, klima, elektryka i automat - to wszystko za jedyne trzy tysiące! Do tego znane, pewne źródło. Jak tu się nie skusić? Umówiłem się zatem na przejażdżkę.

Pełzacz - będący de facto technicznym bratem-bliźniakiem Chaimka, tylko z inną budą i mniej kłopotliwym silnikiem - nieco mnie rozczarował. Owszem, wnętrze przestronne, bagażnik większy, niż w Madzi (bas w pokrowcu wchodził bez bólu, myślę, że wlazłyby nawet dwa), do tego fajne, przytulne fotele - jednak materiały sporo słabsze, niż w ZX-ie. Ale na to w samochodzie o tak dobrej relacji ceny do użyteczności nie ma nawet co zwracać uwagi. Zwrócić ją jednak można było na zaskakująco twarde zawieszenie oraz deskę rozdzielczą, która łomotała na każdym najdrobniejszym wyboju. To pierwsze oznaczało to samo, co w większości trzystaszóstek, czyli belkę do regeneracji, to drugie zaś zwyczajnie irytowało. Nadal jednak Peugeocik pozostawał świetną propozycją. Kolega, który mi go oferował, podchodził do sprawy uczciwie - jasno dał do zrozumienia, że nie sprzeda mi go, jeśli nie obejrzę go od spodu (Pełzacza, nie kolegi). Trochę biłem się z myślami - oferta kusząca, samochód fajny, źródło pewne, belkę i tak trzeba zrobić we wszystkich trzystaszóstkach i pochodnych wystawionych na sprzedaż. Jednak z tyłu głowy pojawił się głosik mówiący, że jeśli mam kupować auto, które ma godnie zastąpić Madzisławę, to może jednak coś, do czego wejdzie więcej basów?

Odwlekałem spotkanie na którym Peugeot miał zostać sprawdzony w serwisie, potem jeszcze straciłem telefon z numerem do kolegi - i tak sprawa upadła. Trochę mi głupio. Jeśli to czytasz - ten Peugeocik naprawdę jest fajny, a regenerację belki wliczyłem sobie w koszty. Jednak zapragnąłem kombi lub vana. A w moim budżecie nie jest o to łatwo, o czym przekonałem się już wkrótce.

2. Nieco krzywy Accord


Kolega z pracy podesłał mi ogłoszenie. Accord Aerodeck z '93 za 2500, określany jako piękny klasyk. Napaliłem się natychmiast. Bardzo lubię Hondy, szczególnie z lat 90., a wszelkie Aerodecki zawsze wywoływały u mnie mrowienie w lędźwiach. Natychmiast zadzwoniłem do właściciela i uzyskałem adres postoju Accorda. Miałem go obejrzeć a następnie umówić się na jazdę jeśli mi się spodoba.

Nie spodobał się.

Owszem, spodziewałem się rdzy. Jednak blacharski stan egzemplarza nieco mnie zniechęcił. Jasne, nie należy spodziewać się cudów za 2500 - podejrzewam, że zresztą samochód jest wart tej ceny. Ładne egzemplarze kosztują zazwyczaj więcej. Niestety.

3. Babciu Suń Się

Na Otomoto pojawiło się Daihatsu Gran Move (czyli Babciu Suń Się, ew. Ruch Babć) za śmieszną cenę 1999 złotych polskich. Gran Move jest zlepkiem cech, które uwielbiam: szkaradne, praktyczne, niezawodne i o czynniku WTF wywalającym przez sufit. Musiałem go obejrzeć.

Jechać pół miasta aż do samego centrum jelita grubego tylko po to, by obejrzeć byle jak zdrutowanego po wypadku śmiecia pokrytego praktycznie w całości spękaną szpachlą - bezcenne. Czego się spodziewałem za te pieniądze? Samochodu w takim stanie, jak Madzia? Nie, czekaj...

4. Her name is Rio


Nad Rio przez chwilę zastanawiała się moja Czcigodna, zanim zanabyła Fiestkę. Auto o bardzo dobrej relacji ceny do praktyczności, do tego mające opinię mało kłopotliwego.

Znalazłem, zadzwoniłem, umówiłem się.

Właściciel okazał się komunikatywnym, uczciwym gościem a samochód - dobrze rokującym kawałem żelaza. Do tego ze sporym bagażnikiem. Przejechałem się - co prawda tylko na fotelu pasażera, ale to wystarczyło, bym wiedział, że Kijanką da się bez bólu jeździć. Niestety, również bez większej przyjemności. Wnętrze było badziewne - plastiki rysowały się od samego patrzenia na nie, a tapicerka była zrobiona chyba z przetworzonych jutowych sznurków. Taniość czuć było wszędzie - jednak w tak niskiej cenie samochód typowo budżetowy uznałem za najrozsądniejszy pomysł. Stwierdziłem, że prześpię się z tematem i jeszcze poszukam, a do Kijanki - jeśli jeszcze będzie - zawsze można wrócić. To naprawdę niezłe auto, tylko wymaga dłuższego zaprzyjaźniania się.

4. Nysa Syrena

Na co zazwyczaj patrzy ojciec rodziny, szukając samochodu? Na vany. Czego szuka człowiek, który potrzebuje auta do wożenia sprzętu? Vana. Dlatego objawienie się ładnego Nissana Sereny sprawiło, że podskoczyłem na krześle używając samych mięśni pośladków. Dodatkowo okazało się, że stoi niedaleko miejsca mego zamieszkania.

Okazało się też, że jest nieco zmęczony (nic, czego nie mógłbym się spodziewać po sporym samochodzie za niecałe 4k), butla LPG zajmuje cały bagażnik i uniemożliwia złożenie trzeciego rzędu siedzeń a właściciel nie chce jeździć bo skończył się przegląd. Trochę mnie to zniechęciło, ale przecież wizualne zmęczenie nie musi oznaczać mechanicznej ruiny, gaz można zdemontować lub zmienić zbiornik (tym bardziej, że temu kończyła się legalizacja), zaś przegląd miał być zrobiony kilka dni później. Odłożyłem sprawę na później.

5. Polówka

VW Polo Variant zawsze wydawał mi się niedużym ale praktycznym toczydłem. Do tego kusiła prostota konstrukcji i niezawodność benzynowego silnika 1.6 oraz ceny części oscylujące między śmiesznymi a znikomymi. Poza tym upatrzony egzemplarz był w moim ulubionym ciemnozielonym kolorze, a przecież wiadomo, że lakier ma decydujący wpływ na to, jak auto jeździ. Niestety - w tym przypadku decydujący wpływ miał cwaniaczkowaty właściciel wciskający mi ściemę tak tłustą, że zaszło słońce, ewidentnie różne odcienie na różnych elementach karoserii, telepiące przy zamykaniu drzwi kierowcy i pompa wspomagania przy każdym głębszym skręcie jazgocząca w niebogłosy. Trochę szkoda, bo sam model sprawia wrażenie zupełnie przyzwoitego dupowozu. Mimo, że jest de facto Seatem ze znaczkiem VW.

6. Expo czyli amerykański Japończyk


Kolejne ogłoszenie - Mitsubishi Space Wagon w wersji na rynek USA, czyli Expo. Japończyk - plus. Van - plus. Klima - plus. Automat - plus.

Pojechałem, by obejrzeć. Progi - minus. Fretlessy lubię tylko takie, na których da się grać, zaś remont blacharki powyżej pewnego zakresu jest w tanim aucie zupełnie nieopłacalny.

7. Balonik

306 i Polo Variant to chyba jedyne popularne auta, którym się przyglądałem. No, może jeszcze Rio. Pozostałe to skośnooka egzotyka. Do takiej w zasadzie można też zaliczyć Suzuki Baleno - samochód niepozorny, ale dość rzadko u nas spotykany. W wersji kombi spodobał mi się bardzo. Tym bardziej, że - tak, jak Polówka - był zielony. Stan blachy przedstawiony na zdjęciach rokował nieźle, wyposażenie (klima!) kusiło a cena 4500 zł była na granicy akceptowalności - tym bardziej, że na pewno udałoby się coś urwać. Umówiłem się.

Sympatyczny młody człowiek opowiedział mi o aucie i dał się przejechać. Suzuki prowadziło się zupełnie przyzwoicie, klima działała, trochę zastanawiało jedynie wrażenie filigranowości całej konstrukcji. Zajrzenie pod spód i oględziny progów nie dały podstaw do obaw. Do tego tylna pokrywa skrywała zupełnie niezły bagażnik. Balonik był naprawdę zachęcający. Moja propozycja - 4000 zł - została przyjęta. Jednak od paru chwil wiedziałem, że mam do obejrzenia jeszcze jedno auto.

I dlatego opowieść jeszcze tutaj się nie kończy.