czwartek, 28 września 2017

Basowisko: drugie wejście do (prawie) tej samej rzeki

Szukałem Jazza.

Potrzebowałem takiego basu od momentu, w którym rozstałem się z Geddym. Niezrównana uniwersalność fenderowskiej konstrukcji z dwiema przystawkami, jej cios w niskim środku i strzał w górnym paśmie były tym, czego brakowało mi, odkąd mój czarny Jazz Bass sygnowany nazwiskiem lidera Rush odjechał w kierunku grodu Kraka. Owszem, większość "czwórkowych" potrzeb (czyli, odkąd gram w Amaze, prawie wszystkie) zaspokajałem Westone'em, będącym równie udaną, co specyficzną interpretacją Precisiona, wspomaganym od pewnego czasu przy pomocy obrzyna, jednak w moim arsenale (i ogólnie życiu) wciąż było miejsce na zacny egzemplarz Jazza. Pożądałem takowego zarówno z uwagi na jego własny sound, jak i dlatego, że w warunkach koncertowych mógłbym ugrać na nim wszystkie "progowe" numery. W niektórych  utworach brzmienie Westone'a okazuje się nieco za ciemne, Hohner nieszczególnie zaś pasuje do kawałków, gdzie bas powinnien brzmieć bardziej "tradycyjnie". Na przyzwoitym Jazzie jestem zaś w stanie ugrać wszystkie, co ogranicza ilość basów branych na wykony do dwóch, oraz redukuje koniecznieczność wachlowania instrumentami na scenie.  Same korzyści.

A jako że okazało się, iż dostępna wolna kwota jest odrobinę wyższa, niż wcześniejsze szacunki (i obawy), zapadła decyzja o zakupie.

Gdy postanowienie zostało klepnięte, było w zasadzie na 100% pewne, że wybór padnie na japończyka z tzw. lawsuit-era. Instrumenty te są znacznie tańsze od swych amerykańskich odpowiedników, zaś ich jakość dalece wykracza ponad to, co oferują meksykańskie Fendery. Oczywiście wycieczka do Restauracji Gitar była od początku brana pod uwagę, jednak poszukiwania wolałem rozpocząć lokalnie.

Od pewnego czasu w ogłoszeniach pojawiała się znana mi już z pierwszej wizyty w Restauracji Aria. Niestety - dokładnie wtedy zdążyła się sprzedać. Pozostał zatem powrót do pierwotnego planu, czyli wycieczki do toruńskiej Restauracji Gitar. Tak też zostało uczynione, o czym zresztą zdążyłem już wspomnieć.

Pierwotnym celem wycieczki był ciężki, jesionowy, japoński Fender. I to jego ogrywałem na dzień dobry. Był... dobry. Nawet bardzo. Jednak jego cena, wywindowana wykonanym na miejscu customowym wykończeniem, troszkę zniechęcała - tym bardziej, że samo wykończenie nie chwytało mnie zbyt mocno ani za serce, ani za klejnoty rodzinne. Ograłem jeszcze kilka Jazzów, wypróbowałem też wyśmienitą japońską kopię Rickenbackera (na którą prawie się zdecydowałem) i... zgłupiałem.

Przyjechałem po Jazza. Najbardziej uniwesalny bas istniejący na planecie. Do tego uparłem się przy klonowej podstrunnicy - choćby dlatego, że mam już 3 basy z palisandrem i jeden z hebanem, zaś z klonem żadnego. Do tego Jazzy z klonową podstrunnicą zwyczajnie bardziej mi odpowiadają. A takie były... dwa. Jeden z nich, wspomniany już japoński Fender, brzmiał świetnie, ale kosztował na granicy przyzwoitości, do tego nie wiem, czy byłbym gotów żyć na codzień z jego lakierem. Drugi zaś brzmiał odrobinę dalej od mego sonicznego ideału, co nie znaczy jednak, że gorzej. Różnica w cenie zaś była dużo większa, niż różnica w brzmieniu. DUŻO.

Kurdeż no.

Miałem już nie kupować czarnych basów.


Fernandes, z którym wróciłem do domu, to mój drugi bas tej firmy (pierwszy był Preclem), trzeci mój Jazz (po Geddym i meksykańskiej piątce) i trzecie wiosło w moim ulubionym niegdyś zestawie czarna decha + jasna podstrunnica. Nadal zresztą bardzo bardzo lubię to połączenie, ale kurdeż, ile można? Na czarnym lakierze widać każde najmniejsze dotknięcie, zaś najdokładniejsze nawet wypolerowanie pomaga do momentu, gdy... dotkiemy korpusu paluchem. A granie na jakimkolwiek instrumencie (poza tereminem) jest nieco utrudnione, gdy nie możemy go dotykać. Trzeba jednak przyznać, że całość wygląda naprawdę stylowo - szczególnie w połączeniu z czarnym osprzętem, który nadaje pewnej wizualnej surowości i sprawia, że bas krzyczy "1979".

Czyli rok mojego urodzenia. Choć on sam jest raczej o kilka lat młodszy.


Podobieństw do poprzednich moich basetli jest więcej - główne to identyczny zestaw drewien, co w Geddym: olchowy korpus i klonowa podstrunnica. Nie kryję, że najbardziej chciałem jesionowego Jazza, z jego ciężkim dołem i ostrym "strzałem" w górce, szczególnie przy grze slapem lub mocniejszym uderzeniu palcami w wyższe struny. Jednak jego ogólne walory brzmieniowe w połączeniu z ceną wyjątkowo atrakcyjną jak za instrument po pełnym komplecie zabiegów lutniczych i ogromną wygodą gry zadecydowały, że tak. BIERE.


Wygoda gry jest chyba wspólną cechą wszystkich dobrej klasy Jazzów. Decha, mimo swych rozmiarów jest wyprofilowana tak, że niemalże wtapia się w ciało (a u mnie, prawdaż, ma w co się wtapiać), zaś profil gryfu jest niemalże wzorcowy: wystarczająco wąski, by eskapady po podstrunnicy nie męczyły lewej dłoni, a jednocześnie odpowiednio "treściwy", by owa dłoń miała na czym się zacisnąć. Ponadto tutaj uwidacznia się pewna przewaga korpusu z olchy nad jesionową dechą: masa. Jesionowe fenderokształtne potrafią być bezlitosne dla kręgosłupa, tu zaś takiego problemu nie ma w ogóle. Nawet długi wykon nie grozi wizytą u kręgarza.


Olcha, ze swą niższą od jesionu gęstością, również nieco lżej od niego brzmi. Nie ma tu bezlitosnego "pchnięcia" w dole czy wspomnianego już przeze mnie "strzału" w górze. Na szczęście nie brakuje za to niskiego środka - a to on jest jest najważniejszą częstotliwością, która sprawia, że bas "klei się" z resztą instrumentów.

Swoje też robi rozmieszczenie przystawek. Najbardziej chciałem dorwać Jazza, w którym pickupy rozmieszczone są tak, jak w Fenderach z lat 70-tych, czyli z przystawką mostkową przesuniętą nieco ku tyłowi. Daje to nieco więcej "pazura" - brzmienie z obu przystawek (a w ten sposób gram w 90% przypadków) jest nieco agresywniejsze. Niestety takie instrumenty są dość rzadkie - z japońskich Fenderów miały to rozwiązanie tylko sygnatury Geddy'eo Lee i Marcusa Millera, zaś wśród kopii trafiało się to głównie w przypadku Greco (choć firma ta stosowała głównie swój własny rozstaw, gdzieś między pozycją 60s a 70s). Rzadkość zaś, jak wiadomo, swoje kosztuje.

Jednak, mimo "sixtiesowego" rozstawu przystawek i stosunkowo lekkiej olchowej deski brzmieniu Fernandesa nie brakuje ostrego ząbka, szczególnie, gdy w niego nieco mocniej przyłożyć. Co prawda wydobycie z niego tego, czego chciałem, wymagało kolejnej zmiany strun (założone w Restauracji Duesenbergi - zakładam, że zbieżność nazw z zabytkowym automobilem nie jest przypadkowa - były chyba już fabrycznie zdechłe, szczególnie struna E) i ustawienia instrumentu zupełnie pod siebie (czyli struny BARDZO nisko), co zresztą okazało się niezbyt łatwe, ale... jest dobrze. Naprawdę dobrze.

Zresztą posłuchajcie sami.


Jak wiedzą klienci Restauracji, tzw. doświadczenie okołozakupowe w toruńskiej firmie w zasadzie nie ma sobie równych - przynajmniej w tej półce cenowej. Możliwość sprawdzenia wielu instrumentów pod wieloma wyśmienitymi wzmacniaczami to jedno, ale profesjonalne przygotowanie tych instrumentów, podejście Mateusza i spółki oraz zestaw dobutek dokładanych do zakupu (koszulka, przypinana plakietka, zestaw naklejek i sygnowany logo Restauracji... olejek do pielęgnacji gitar) to w zasadzie liga sama dla siebie. Dlatego wiem, że po kolejny instrument na pewno postaram się też pojechać do nich. A nawet jeśli żadnego tym razem nie kupię, to sama wizyta jest przyjemnością.

Do tego, kupujac wiesło, można za nieduże pieniądze sprawić sobie np. bardzo niebanalny a jednocześnie solidny pokrowiec. O ile oczywiście taki będzie na składzie. A ja miałem w tej kwestii farta.


Podsumowanie, czyli zady i walety:

Fernandes Jazz to po prostu kawał solidnego basu fenderokształtnego. Niczym nie odstaje od swych odpowiedników z tym oryginalnym, "prawilnym" logiem na F - a jeśli odstaje, to różnica w cenie jest dużo niższa od różnicy w jakości. Jednak... wiem, że to nie jest mój docelowy Jazz Bass. Dlaczego? Po prostu bardzo chcę takiego z jesionem. I bindingiem. I perłowymi markerami.

Najlepiej antiguę.

Ale i czarny  wygląda świetnie. Pod warunkiem, że z klonem.


Plusy:
  • wygoda gry
  • brzmienie
  • stylówa
  • relacja ceny do jakości
Minusy:
  • niedoskonały dostęp do pręta napinającego gryf
  • ogólnie - wbrew pozorom - niezbyt łatwy setup (kombinowanie z wysokością przystawek itd)
  • na czarnym widać każde dotknięcie ;-)

Czym go wozić:

Jak nietrudno się domyślić, Fernandes przywędrował do Warszawy w bagażniku Skanssena i to w nim od tej pory podróżuje. Jednak dla japońskiego basu wzorowanego na amerykańskiej klasyce idealnym środkiem transportu byłby jego motoryzacyjny odpowiednik: pierwsza generacja Celiki. Koniecznie w liftbacku.

poniedziałek, 25 września 2017

Eventualnie: Świdermajerajd

Czasami dobre chęci nie wystarczą.

Nie wystarczy też bycie świrem, rozpoznawanie starych aut po reflektorach, odrobina szczęścia przy identyfikacji zabytkowych autobusów i ogarnięta Obywatelka Pilot, która potrafi dostrzec fragment Poldka skitranego w krzaczorach.

Ale od początku.

Zdarzyło mi się już narzekać na biedę w kwestii rajdów, w których miałem możliwość wziąć udział w tym sezonie. Zdarzyło mi się też wspomnieć, że u schyłku sezonu tego typu eventów pojawia się jakby nieco więcej. Nie inaczej jest i tej jesieni - i dlatego, gdy tylko okazało się, że jest cień szansy na wzięcie udziału, natychmiast zgłosiłem swój akces.

Cień szansy przerodził się w pewność - i tym oto sposobem znalazłem się wraz z moją Osobistą Obywatelką Pilot na starcie pierwszego Świdermajerajdu.


Świdermajerajd to pierwsza tego typu impreza zorganizowana przez ekipę Oldtimer Otwock.  Jak raczej nietrudno się domyślić, trasa miała biec Otwocku i okolicach.

Miejscem startu był parking pod nader nobliwie się prezentującym gmachem otwockiego LO im. Gałczyńskiego. A niektóre z wehikułów, które pojawiły się na miejscu zbiórki były równie imponujące.

No, niektóre trochę mniej, ale tych pięknych też nie zabrakło.




















Przy organizatorskim Żuku stała sprawnie poruszająca się kolejka po pobór materiałów rajdowych. Pobraliśmy zatem i my.



Chwilę później odbyła się krótka odprawa (na której jednak nie padło niemalże obowiązkowe "jesteś kropką, masz być strzałką")...


...i załogi jęły ruszać w drogę.



Otrzymawszy krzepiący napój chłodzący, również i my ustawiliśmy się w kolejce do startu.



Mimo aury wskazującej na przedwczesne przyjście listopada trasa szybko okazała się równie malownicza co obfitująca w mniej lub bardziej cieszące oko wrosty.


O ile itinerer i zadania z trasy były zaskakująco proste (nawet zazwyczaj stanowiące spore wyzwanie zdjęcia z trasy okazały się dość łatwe do odnalezienia), o tyle tzw. PeKaPy były... po prostu koszmarne pod względem trudności. I to one przesądziły o naszym nędznym wyniku.

Na pierwszym punkcie kontrolnym zostaliśmy zaskoczeni pytaniami z zakresu pierwszej pomocy. I w sumie rozumiem - dość dramatyczny wynik z tego etapu może w sumie służyć za sygnał, że należałoby dokształcić się w tej dziedzinie. Bo po prostu warto.


Drugi punkt z kolei okazał się bajecznie łatwy - przynajmniej dla świra który po zdjęciu reflektora rozpozna Yugo czy UAZ-a "Stonkę". Czyli np. dla mnie.


Pierwszy etap rajdu zakończył się na dziedzińcu przekształconego w Muzeum Wnętrz pałacu w Otwocku Wielkim.




Tu również czekał kolejny punkt kontrolny - i kolejny, na którym polegliśmy. Wstyd przyznać, ale chodziło o... przepisy ruchu drogowego. O ile rozrysowane sytuacje drogowe poszły mi chyba nieźle, o tyle pytania o konkretne przepisy okazały się nieco kłopotliwe. Na pocieszenie mogę sobie powtarzać, że nie codziennie myśli się o dopuszczalnej szerokości roweru, zaś dość logiczna różnica między znakami "zakaz wjazdu" oraz "zakaz poruszania się we wszystkich kierunkach" może umknąć człowiekowi zaaferowanemu rajdową sytuacją (co na bezpieczeństwo samej jazdy nie wpłynęłoby, gdyż automatyczną reakcją na oba jest zaniechanie ładowania się w dane miejsce).

Po rozwiązaniu testu pozostało akurat trochę czasu, by pozwiedzać muzeum. A, jak przystało na Muzeum Wnętrz, wnętrza były nader wyględne.

Raczej nie wszedłoby do Skanssena

Ten być może dałby radę, do tego sprawnie obsłużony brzmiał nader przyjemnie

Widok z wnętrza też okazał się nader satysfakcjonujący
W końcu przyszedł czas ruszyć w dalszą drogę.



Drugi etap rajdu też obfitował w interesujące landszafciki.


Kolejny punkt był tym, który wzbudził moje największe przerażenie.


Nie, nie przerażał mnie widok kilku Mustangów - były nader wyględne, szczególnie piękny egzemplarz pierwszej generacji w kolorze, który uwielbiam - za to, jak się okazało, bezbłędna odpowiedź na wszystkei pytania wymagałaby znacznie większego świra, niż ja. Konkretnie zaś świra na punkcie Mustangów. O ile pytanie dotyczące rodzaju nadwozia przedstawionego na ilustracji (był to, rzecz jasna, fastback) wymagało po prostu pewnej wiedzy z zakresu motoryzacji, o tyle odgadnięcie, czy pierwszy Mustang został zaprezentowany 17 czy 19 kwietnia 1964 roku (gdyż były to 2 sensowne z 4 możliwych odpowiedzi), wykraczało poza moje kompetencje. Do wuja chafla, ja nawet nie znam dokładnej daty prezentacji DS-a!!! Znam jedynie rok. I tak samo było w przypadku Mustanga. Również pytanie o wersję współczesnego modelu przedstawionego na ilustracji było nieco powyżej możliwości gościa niebędącego mustangomaniakiem.

Co ciekawe, okazało się później, że tylko dwie z moich odpowiedzi były błędne. Inna rzecz, że nie pamiętam, ile było pytań. Chyba trzy.

A to jeszcze nie był koniec pułapek.


Kolejny punkt kontrolny ukryty był w... połówce autobusu.


I dotyczył, prawdaż, autobusów.


Widząc to zadanie, plasnęliśmy się z Obywatelką Pilot w kolektywne czoło. Uber-rzadkie, historyczne modele i prototypy autobusów znane jedynie kompletnym fanatykom zagadnienia. I, rzecz jasna, Andrzejowi Śrubakowi (#gimbynieznajo).

Z całego zestawu znałem jedynie Oławkę. Potem, wspólnie, kierując się powszechną znajomością Autosana H9, przyporządkowaliśmy Sanoka-09, zakładając (jak się okazuje - słusznie), że była to jakaś prototypowa wersja. Później już tylko strzelałem, kierując się jakimiś przebłyskami z książki o polskich konstrukcjach motoryzacyjnych wspieranymi tzw. chłopskim rozumem. I, jak się później okazało, strzały były celne. Wszystkie.

Nie zmienia to faktu, że punkt uważam za dość hardkorowy. Aczkolwiek... w pozytywnym tego słowa znaczeniu. To był punkt ewidentnie zrobiony przez świrów dla świrów - ale takich ogólnowojskowych, bez konieczności posiadania głębokiej, specjalistycznej wiedzy z dziedziny jednego modelu. Propsy.

Pozostał jeszcze trzeci, najkrótszy etap.


Co Tu Gnije, level Sokole Oko
Przedostatni pekap obstawiany był przez Pralkę pierwszej generacji. Zakładam, że podwozie trzyma się na piankę montażową i szarą taśmę klejącą.


Obywatelka Pilot została zobowiązana do odpowiedzi na pytania związane z otzrymaną na starcie oranżadą, mi zaś przypadło wykonanie rundki na rowerze.


Fajnie, lubię rower, nawet (lub raczej w szczególności) jeśli to zgruzowany Flaming. Wskakuję, dojeżdżam do miejsca, gdzie trzeba zrobić kółko...

- Teraz podaj numer seryjny z ramy.

CO?!?!?!

Serio, wymaganie znajomości umieszczenia numeru seryjnego w Rometach to... nie wiem, naprawdę. Skończyły mi się określenia. Ja nawet nie. I have lost the ability to can. Mam 2 Romety - Oriona i Jubilata - i do tej pory nie wiem, jakie (i gdzie) mają numery seryjne. W ogóle nie wiedziałem, że takowy posiadają. Miałem to, zasadniczo, w pompie. Jak widać niesłusznie.

Stałem tedy jak debil i obracałem nieszczęsnego Flaminga w łapach, szukając na ubłoconej, porysowanej ramie tego zasranego numeru. Rezultat - 3 czas od końca. Brawo, Basista. Młotku.

Reszta trasy była już w miarę... no, nie powiem, że normalna (normalność na tego typu imprezie byłaby sporym minusem), ale spokojna.


Jeszcze tylko jeden punkt polagający na rozpoznawaniu muzyki z seriali (choć jestem zdecydowanym antyfanem telewizji i nie posiadam w domu wynalazku zwanego przeze mnie durnopudłem, pewnych motywów na szczęście nie sposób nie znać)... i meta.




Wbrew pozorom, mimo natłoku pekapów obfitujących w zadania zdradzające sadystyczne skłonności ich twórców, rajd upłynął naszej dwuosobowej załodze zaskakująco szybko. Za szybko. Pomijając niektóre okrutne pomysły organizatorów (KHMMustangiKHM, CHRYCHURometKASZLU) całość była po prostu świetna. Trasa łatwa (wedle Obywatelki Pilot itinerer był wręcz zbyt łatwy - a przypominam, że był to jej drugi raz w tej roli) ale ciekawa i urokliwa, pytania z trasy wymagające nieco skupienia i spostrzegawczości (szczególnie profil warsztatu i Poldek w krzaczorach) - wszystko się zgadzało.

Oczekując na ogłoszenie wyników można było jeszcze szybciutko skoczyć na grzyby.


Uczestnicy jak to uczestnicy - nadjeżdżali sobie tymczasem.


Jako, że meta zlokalizowana została na terenie Muzeum Ziemi Otwockiej, znalazły się tam również eksponaty, prawdaż, muzealne.




Do ogólnego klimatu pasowała również muzealność wehikułów, którymi nadjechali uczestnicy.



W końcu przyszedł czas na ogłoszenie wyników.


Tak, przyznaję - liczyliśmy na... no, na coś tam liczyliśmy. Wszak 6 miejsce na zeszłorocznych Nitach i 3 na tegorocznym Rembertowskim mogły rozbudzić apetyt. I co prawda brak miejsca w top 3 mogliśmy przeboleć, ale... 19 miejsce? Naprawdę słabo. Zdecydowanie trzeba podszlifować znaki. I pierwszą pomoc. To naprawdę może się przydać - choć lepiej trzymać kciuki, by nie musiało.

Wynik trzeba będzie poprawić już w niedzielę na Paździerzniku.

A Otwock i okolice odwiedzimy jeszcze nie raz. Jest ciekawszy, niż myslałem. I mam nadzieję, że za rok też będzie okazja.


P.S. Filmiki też są, jednak YouTube wyłączyło swój wewnętrzny edytor, a w inne nie bardzo umiem, zresztą na moim kompie aktualnie żaden nie odpala, więc ten, no. "Może kiedyś".