środa, 30 kwietnia 2014

Śmignąwszy: Corsunia

Zbliża się koniec jednego z mych zdecydowanie ulubionych miesięcy w roku (jeśli nie ulubionego) a tymczasem zorientowałem się, że niczym ostatnimi czasy nie śmignąłem. Krótki rachunek sumienia poskutkował jednak konstatacją, że owszem, jeździłem. I to wcale nie tak ostatnio, za to kilkukrotnie. Jednak autko jest - powiedzmy - dość pospolite i mało zapadające w pamięć, więc i opis jakoś do tej pory udało mi się zaniedbać. Mimo to - warto. Bądź co bądź, najpopularniejszy chyba u nas w swojej klasie samochód zasługuje na to, by poświęcić mu choć odrobinę uwagi. Szczególnie, że wcale nie jest zły.

Rodzicielka Wybranki zrobiła prawko dość późno - około pięćdziesiątki. Nie jest to jeszcze rekord (nie ustanowił go też mój idol Lech J., który w wieku ok. 55 lat zdobył dokumencik tylko dlatego, że spodobało mu się Mini i stwierdził, że zanabędzie sobie), ale zazwyczaj w wieku średnim trudniej o przyzwyczajanie się do nowości, niż w młodszym, dlatego też "prawie teściowa" stwierdziła, że najłatwiej będzie jej jeździć samochodem, na którym odbyła kurs i zdała egzamin. Czyli Oplem Corsą C.


Wybrany przez nią egzemplarz był podówczas dość młody - ok. 2-3 letni. Wersja po liftingu, pięciodrzwiowa, silnik 1.2 75 KM doposażony w instalację elpegie, poza tym wersja podstawowa wyekwipowana jedynie w radio. Dwie poduszki powietrzne i wspomaganie były na szczęście w standardzie.

Pierwszą część mojego kursu (robiłem go z różnych powodów dość długo, ale to temat na osobną opowieść) przejeździłem właśnie Corsą. Pamiętałem niezbyt dobre wrażenie, jakie zrobiła na mnie pozycja za kierownicą. Może to kwestia doświadczenia z paroma różnymi samochodami, może zmiana gustu a może zdziadzienie, ale gdy po latach przyszło mi zasiąść za sterami czerwonej Corsuni (jak jest nazywana w rodzinie), nie było źle. Co prawda wygodniej siedziało mi się za kierownicą równie czerwonej Fiestki, ale i tu wcale nie było dramatu. Na pewno siedzi się wyżej niż w Madzi - to, czy jest to lepsza czy gorsza pozycja, jest to już kwestia gustu. "Po mercedesowsku" (pokrętło na desce rozdzielczej po lewej stronie kierownicy) umieszczony włącznik świateł wymaga odrobiny przyzwyczajenia, reszta przełączników jest rozmieszczona dość intuicyjnie. Fotele - zupełnie niezłe. Bez rewelacji, ale trudno oczekiwać tejże w niedrogim aucie tej klasy. Na pewno można wytknąć to i owo materiałom zastosowanym we wnętrzu, ale człowiek mający skłonność do wybrzydzania w stylu "sarna za miękka, w kremie za dużo wanilii" raczej nie powinien szukać czegokolwiek wśród samochodów z tego segmentu. Ja sam prędzej przyczepiłbym się do skromnej ilości miejsca na tylnej kanapie oraz braku dzielonego oparcia w standardzie, co skutecznie utrudnia transport sprzętu basowego, gdy chcemy z tyłu posadzić choć jedną osobę. Do tego tył oparcia - tak, jak w Fiestce - to goły, lakierowany na czarno metal, co oznacza, że kilkukrotne przewiezienie np.paczki 4x10 z wystającymi rączkami niewątpliwie odciśnie tam swoje piętno. Sama pojemność bagażnika jest przeciętna jak na tę klasę, czyli - oględnie mówiąc - taka sobie. Bas w sztywnym futerale nie wejdzie za cholerę, w miękkim - może krótka menzura, na pewno obrzyn, ale z Jazz Bassem nie ryzykowałbym.


Wrażenia z jazdy Corsą też nie porażają w żadną stronę - przyspiesza o tyle o ile (75 KM w samochodzie tej klasy to kiedyś było coś, teraz nie za bardzo), zawieszenie jest rozsądnie zestrojone (ani nie trzęsie nadmiernie ani zanadto nie buja - jednak i w tym przypadku musi uznać wyższość fantastycznej pod tym względem Fiesty), siła wspomagania okazuje się być przyzwoicie dobrana, do tego Opelek przekonuje niezłą zwrotnością. Generalnie - zwyczajne jeździdło do spokojnej jazdy. Powiedziałbym, że troszkę nijakie, co jest od lat cechą większości modeli Opla. I chyba to właśnie sprawia, że samochody te są tak popularne - większość ludzi jest przerażona na samą myśl o jakichkolwiek wrażeniach jazdy zaś myśl o wyróżnianiu się czymkolwiek (poza tzw. prestiżem, którego tu na szczęście jest jeszcze niewiele) wpędza nieszczęsnych wąsatych posiadaczy meblościanek w stupor. Jak już napisałem jednak, w tym przypadku powodem takiego a nie innego wyboru nie była nasza narodowa wręcz skłonność do nijakości (przynajmniej ten konkretny egzemplarz nie jest srebrny, co już samo w sobie jest plusem) tylko potrzeba jeżdżenia czymś, do czego już zdążyło się przyzwyczaić. Wszak nie każdy musi lubić eksperymenty motoryzacyjne.

Brak eksperymentów - także w kwestii technicznej - powinien przekładać się też na niskie rachunki w serwisie. Wszak Corsa to dość prosty samochód z typowymi rozwiązaniami konstrukcyjnymi, niezwykle popularny i doskonale rozpoznany przez mechaników. Tak też by było, gdyby... awaryjność była nieco niższa. Po raz kolejny jednak okazuje się, że bajki o Deutsche Qualität można sobie zameldować w grocie Nestle. Corsy (jak zresztą większość Opli sprzed kilku-kilkunastu lat) mają tendencję do rdzewienia, może nie tak straszną jak w przypadku poprzednika, ale jednak wyższą od przeciętnej, ponadto psuje się w nich sporo irytujących pierdół (linka hamulca ręcznego itd.), które same co prawda są łatwe i tanie do usunięcia, ale przy takim nagromadzeniu zaczynają denerwować. Wprawdzie ogólna trwałość zdaje się być zupełnie niezła - pojawiające się usterki rzadko są ciężkiego kalibru a po usunięciu auto bezboleśnie jeździ dalej - ale ich ilość może trochę rozczarowywać, szczególnie ludzi przywiązanych do stereotypów. Czyli większość naszych rodaków ("PANIE TO NIEMIECKIE JEST TO SIĘ NIE PSUJE"). Nie inaczej jest i w przypadku czerwonej Corsuni, która w ostatnich miesiącach odwiedzała warsztat z regularnością porównywalną z wypróżnieniami 85-latka. A podobno jest to przypadłość aut francuskich.



Podsumowanie, czyli zady i walety:

Mimo wszystkich zastrzeżeń absolutnie nie można powiedzieć, by Opel Corsa C był kiepskim samochodem. Po uporaniu się z paroma zazwyczaj niedrogimi i prostymi w usunięciu przypadłościami, co warto zrobić od razu po zakupie, można cieszyć się dość tanią jazdą (szczególnie z gaziorkiem, pod warunkiem przyzwoitej, dobrze wyregulowanej instalacji) i nienajgorszymi jak na tę klasę walorami praktycznymi. Nie jest to świetne auto, nie jest też nędzne. Ot, po prostu zwykłe jeździdło dla zwykłego człowieka. A przynajmniej takiego który nie za bardzo interesuje się motoryzacją.

Warto jedynie pamiętać, by z dostępnych egzemplarzy (a wybór jest ogromny) wybrać ten, który nie przechodził ciężkiego wypadku i nie został dramatycznie zaniedbany. Ale to akurat tyczy się wszystkich używanych samochodów.

Plusy:

* duża podaż
* doskonałe zaopatrzenie w części zamienne, w tym tanie zamienniki
* serwis wszędzie i za grosze
* zadowalający komfort
* niedroga eksploatacja (w przypadku zadbanych egzemplarzy)

Minusy:

* bardzo przeciętna niezawodność
* niewiele miejsca na tylnej kanapie
* brak dzielonego tylnego oparcia w standardzie
* brak charakteru

Co nią wozić:

Normalnym, prostym, niedrogim samochodem można wozić normalne, proste, niedrogie instrumenty - np. meksykańskie Fendery albo Corty z serii GB. Czy jednak Corsa jest samochodem dla basisty? Ja sam raczej polowałbym na Fiestę.

sobota, 26 kwietnia 2014

Basowisko: Precel Fernando

Dzień drobny.

Na wstępie pragnąłbym przypomnieć wszystkim tu zebranym, że istnieje coś takiego jak mój fąpaż, na który wszem i wobec zapraszam. Przy okazji chciałbym spytać czy jest wśród was ktoś, kto może mi podpowiedzieć, jak umieścić tutaj link do tegoż fąpaża, jak np. u Szrociaków. Bo Blogger takiego ustawienia w dostępnych opcjach ni mo a ja się na tym nie znam.

Tymczasem przejdźmy do tzw. adremu.

Minęło już troszkę czasu od momentu, gdy ostatnio opisywałem jakoweś basiwo oraz od wycieczki do Torunia z której przywiozłem pewien nader sympatyczny instrument, dlatego też pora najwyższa, by ponownie zamieścić wpis korespondujący z pierwszym członem (hy hy hyyyy... przepraszam) nazwy bloga. A był to - i nadal jest - pierwszy mój Precision, konkretnie zaś japoniec z wytwórni Fernandesa. Do tego młodszy ode mnie o rok.

Czyli stary.

Historię przybycia japońskiego Precla już opisywałem - przypomnę ją jeno pokrótce: sytuacja finansowa (czyli standard w przypadku tzw. muzyka) zmusiła mnie do zamiany jednego z basów na tańszy. Wybór padł na Geddy'ego jako najłatwiej zastępowalnego z całej trójki. Po przybyciu do toruńskiej Restauracji Gitar i ograniu praktycznie wszystkiego, co było tam do ogrania, zdecydowałem się na Fernandesa. Ładny, brzmiący i w dobrej cenie. A do tego jeszcze nigdy nie miałem Precisiona.

Ot i cała historia.

Pora zatem skupić się na samym instrumencie.



Klasyczny Precel, jaki jest, każdy widzi - dwudziestoprogowy gryf przykręcony do konserwatywnego w swej formie korpusu, jedna pasywna przystawka typu split coil, dwa potencjometry: głośność i ton... i to wszystko. W przypadku Fernandesa wspomniany gryf jest klonowy (tak samo, jak podstrunnica), zaś polakierowaną na czarno dechę wystrugano z olchy. Całość jest w zasadzie dokładną kopią fenderowskiego oryginału, łącznie z tradycyjnym mostkiem pod postacią wygiętej blaszki i trójwarstwową maskownicą. Jedynym odstępstwem są klucze cenionej japońskiej firmy Gotoh.

Basik trochę waży, ale nie jest to minus, gdyż ma się co odzywać. I odzywa się, ale o tem potem. Do wrażenia masywności swoje dokłada gryf o typowej dla Precisiona grubości porównywalnej z solidnym kijem baseballowym. Przestawienie się z wyścigowego, niemalże rozpływającego się w dłoniach gryfu Geddy'ego było specyficznym doznaniem. Nie znaczy to jednak, że gra się ciężko - tym bardziej, że setup uskuteczniony przez Mateusza okazał się być dokładnie taki, jak lubię, czyli struny po drugiej stronie podstrunnicy.


34-letni bas z ciężkich kawałków przyzwoitej olchy i klonu ma prawo solidnie gadać.

I gada.

Na sucho Fernandes brzmi bardzo żywo. Rezonans drewna jest mocny, czuć go praktycznie na całym basie. Po podłączeniu do pieca odrobina z żywego, agresywnego charakteru znika - Precelek okazuje się brzmieć dość ciemno, acz absolutnie nie "muliście". Słychać mocny ale nie "rozlany" dół i potężny, warczący środek, który jest znakiem rozpoznawczym każdego dobrego Precisiona. Górki jest niewiele - winę tu zapewne ponosi niedroga (choć przyzwoita) ceramiczna przystawka ładowana seryjnie do tego modelu. Bardzo jestem ciekaw, jak Fernandes odezwałby się po zainstalowaniu dobrej jakości pickupu Alnico - np. fenderowskiego czy choćby Merlina. Tak czy inaczej, o "szklance" którą z łatwością uzyskuje się w dobrym Jazzie możemy zapomnieć.

Ale to nie przenikliwej "szklanki" oczekuje się po Preclu, tylko solidnego, warczącego środka, którego - jak już wspomniałem - absolutnie tu nie brak. I to dzięki niemu Fernandes bardzo dobrze "siedzi" w zespole.

Na próbie jednego z zespołów Precision najlepiej sprawdził się w hardrockowym, szybkim numerze, gdzie moją rolą jest nqrwianie kostką. Od razu słychać było, że to właściwy bas na właściwym miejscu. W kolejnym składzie, po podpięciu pod stojącego w salce Ampega BA-115, Precel zagadał jeszcze lepiej i "usiadł" świetnie praktycznie we wszystkich granych na nim kawałkach (czyli tych, które gram na progowej czwórce) z wyjątkiem numeru stylizowanego na klimaty ragtime'owo-charlestonowe, gdzie jednak lepiej sprawdzał się Jazz. Fernandesa wziąłem też na kilka grań z mym chałturniczym składem szantowo-folkowym - owszem, zdał tam egzamin, jednak w sytuacji, gdzie wpinam się w di-box, brzmiał jednak nieco za ciemno.


Podsumowując, czyli zady i walety:

Precel wystrugany przez Japończyków z Fernandesa to solidny, uczciwy bas o dość konserwatywnym charakterze. Dobrze sprawdza się w rocku, szczególnie w bardziej "tradycyjnych" klimatach, zaś okładany kciukiem wypluwa z siebie rasowy, oldskulowy, funkowy sound rodem z lat 70. Do tego został bardzo solidnie zmontowany - 34 lata grania nie zrobiły na nim zbyt wielkiego wrażenia. Podejrzewam, że bez większego bólu wytrzyma kolejne 34. Ale zanim taki czas upłynie, najlepiej byłoby wyposażyć go w dobrą przystawkę Alnico. I w mosiężne siodełko. I może w cięższy mostek, najlepiej Badassa. Jeśli będę miał na to kasę - na pewno to zrobię.

No chyba, że wrócę do Jazza.

Plusy:

* bardzo dobra jakość wykonania
* dobre, mocno tradycyjne brzmienie, które sprawdzi się w wielu gatunkach (choć głównie w rocku)
* fajna, klasyczna stylówa
* relacja ceny do wartości

Minusy:

* mało górki (zapewne wina przystawki)
* wymagający przyzwyczajenia gruby gryf
* nieco zbyt płytkie wycięcie pod prawe ramię na korpusie

Czym go wozić:

Tradycyjny, klasyczny bas fajnie woziłoby się samochodem o podobnym charakterze. Świetnie czułby się choćby w Mercedesie W124 (Baleronie) lub w Volvo 740/940. Pamiętajmy jednak, że to japończyk - dlatego ja chętnie wrzuciłbym go np. do Hondy Accord Aerodeck, najlepiej w wersji na amerykański rynek. Ale Madzią też bardzo miło się go wozi.

I jeszcze jedno. Geddy wciąż się nie sprzedał. Przypominam więc: DWA SZEJSET, TANIEJ NIŻ JOGURTY W REALU! BIERZTA!!!

Muszę przecież w końcu zapłacić Mateuszowi za Fernandesa.

piątek, 18 kwietnia 2014

Spacerkiem i rowerkiem: Żoliborskie Żelazo Żondzi

W ostatnim miksie, w którym odwiedziliśmy Bielany, obiecałem, że kolejny będzie sąsiadujący z nimi Żoliborz, zawierający w znacznej mierze sprzęty upolowane tego samego dnia. I że będzie się działo. Przyszła zatem pora by przedświątecznie spełnić swą obietnicę. Panie i panowie - kontynuujemy mix północnowarszawski.

Zaczynamy na graniczącym przez Trasę AK z Bielanami Marymoncie.

A tam mieszka Szaradka GTi która już gościła w pierwszym miksie mokotowskim

"Spaleni słońcem"

Lubię Demoludowe Klunkry

Ten Garbus jest tak stary że pamięta protokół WAP

Posprzątaj po sobie, zostaw czystego Saaba

Osłona haka z gatunku Tak Bardzo Mrocznie

Niedawny wpis na Złomniku o Garbusach niestety nie mijał się z prawdą

Starsza wersja miała po lewej tylko jedne drzwi. Ależ bym.

DERBY WARSZAWY

Emerytura? A co to emerytura?

TAK BARDZO POPROSZĘ W TRYBIE NATENTYCHMIAST JUŻ

Luksus i prestiż bez prawego lusterka
Przeskok na Sady Żoliborskie również wykazuje odpowiednie stężenie szpachli i mchu.

JDM VTEC GRUBA SZPULA POKAŻ CYCKI DAM CI CIASTKO

Neoplan w roli altanki ogrodowej

"Tu zaaplikować powertape'a"

Wielkie Gnicie Oldtimierów. Tyle, że to nie oldtimer
Najciekawiej jest jednak na tzw. Starym Zoliborzu.

Widziałem go w ruchu. Operuje zasłoną dymną załączoną na stałe. Ależ bym go pałował pod prestiżowymi apartamentowcami

Wozić towar póki nie odpadnie wszystko

Nerves, nerves, tension, tension, addiction, addiction, addiction, addiction, LOW TAAAR, HIGH TAAAR

Rama, napęd na 4 koła, profi terenówka musi! Nie, czekaj

Stare Fiaty na Starym Żoliborzu

Due litre! Iniezione Elettronica! Plancia digitale!!!

Tymczasem w krzaczorach

Nie ma mixa bez BX-a

Dobra Beczka rrrraz

Dobra Beczka dwwwa

Jajeczko z faltdachem - pełnoprawny jaktajmer za grosze, bardzo taką poproszę

Żoliborski konkurent Gargamela (nadesłane przez Lorda Essexa)

Pl. Wilsona nosił niegdyś miano Komuny Paryskiej, tu mamy po prostu komunę

O, amerykański klasyk, PRAWDZIWY MASLKAR

O, i to jest BMW które uważam

Do kompletu z 300ZX-em z Jelonek

To naprawdę ostatnie chwile by wyrywać je w dobrych pieniądzach

I kończymy Yugo Florida upolowanym też niedawno przez Stado Baranów. Jezu, jakie to idiotyczne żelazo. Jeździłbym.
Kolejne mixy - w przygotowaniu.

Dziękuję za uwagę.

niedziela, 13 kwietnia 2014

Gęba i paluchy: Janerka na 19-lecie

Dobry wieczór się z Państwem.

Dokładnie rok temu anonsowałem, iż moje granie na basie osiągnęło pełnoletniość. Jako, że od tamtej pory nie zarzuciłem tego zajęcia, prosta operacja matematyczna może wykazać, że dziś od momentu, gdy zaposiadłem pierwszą w swym życiu gitarę basową, minęło lat 19.

A to z kolei oznacza, że za rok będzie 20. No chyba, że coś upierniczy mi łapy - na ten dany przykład wyrzynarka, której wibracje (na zmianę z wiertarką) masowały mi prawą dłoń przez gruby kawałek dzisiejszego popołudnia. Jednak to już opowieść na zupełnie inną okazję.

Tak czy inaczej - jubileusz warto uczcić. Na przykład wrzucając swą koślawą wersję jednego ze swych ulubionych utworów. Miałem w planach nagrać coś na mym w miarę nowym nabytku, czyli przywiezionym z Rydzykogrodu Fernandesie Preclu, ale w ostatniej chwili wpadłem na inny pomysł.

Jak już powtarzałem nie raz, nie dwa i zapewne nie piętnaście, Lech Janerka jest absolutnym, unikalnym, jedynym w swoim rodzaju fenomenem. Wyśmienity basista, niebanalny wokalista o świetnej, natychmiastowo rozpoznawalnej barwie głosu, niesamowicie kreatywny kompozytor i autor niesamowitych, genialnych według mnie (i nie tylko) tekstów, które spokojnie bronią się nawet same, bez muzyki. Jeden z mych idoli praktycznie od zawsze. I jeden z powodów, dla których chwyciłem za bas bezprogowy. Tak - Janerka swego czasu cudownie czarował na fretlessie. Niestety, przesiadł się praktycznie w 100% na progówkę (acz nadal gra pięknie). Na szczęście bezprogowe dźwięki pozostały na nagraniach - i za jedno z nich wziąłem się właśnie dziś. A w zasadzie przypomniałem sobie, gdyż numer ów zdarzało mi się już kiedyś rozgryzać. A jest co.

Mesdames et messieurs - moja krzywa wersja janerkowego utworu "L.A." z niesamowitej, klimatycznej płyty "Ur" z 1991 roku:



Tak, wiem. Nierówno za to nieczysto. Ale i tak uwielbiam ten numer.

A na Fernandesa też mam pomysł. I też polski, choć nie po polsku. Ale to następnym razem.

czwartek, 10 kwietnia 2014

Spacerkiem i rowerkiem: Bielańskie Dwieściepiątki i insze dobrutki

Szalom.

Jak zapewne przynajmniej niektórzy z Was zauważyli, moje mixy publikuję w pewnej konkretnej kolejności - a mianowicie idę sobie w miarę zgodnie z topografią miasta stołecznego. Po Bemowie zatem, na którym zakończyliśmy swą ostatnią peregrynację tropem rdzy, mchu i szpachli, przyszła pora na północno-zachodnie rejony Warszawy, czyli Żoliborz i Bielany. I tu pojawił się ból, gdyż albowiem przez czas dłuższy nie miałem kiedy zapuścić się w owe rejony poza jednym czy dwoma krótkimi wypadami zwieńczonymi zdobyczą nader mizerną liczebnie. Dlatego też zaplanowana została weekendowa, całopopołudniowa wyprawa na północ stolycy, której efektem był ustrzał na tyle srogi ilościowo (a i jakościowo niezgorszy), że postanowiłem rozbić go na dwa osobne mixy - bielański i żoliborski. Nie będą przez to może najobszerniejsze (acz do biedy pod tym względem im daleko) ale za to mam od razu ogarnięty materiał na dwa kolejne odcinki. Taki cwaniak ze mnie. *evil laughter mode on*

Zaczynamy zatem od Bielan, gdzie tematem przewodnim okazał się być Peugeot 205. Swoją drogą kolejny dobry pomysł na niedrogiego jaktajmera. To chyba najlepszy moment, by je kupować - tańsze już nie będą. Tak czy owak - startujemy na Chomiczówce, znajdującej się po drugiej stronie Lotniska Bemowo (znanego też jako Lotnisko Babice, ale to temat na osobny... nie, czekaj).

A tam ktoś gnije sobie /8.

Przyjeżdża go doglądać Baleno.

Mamy też konesera idiotycznych Fordów

Warszawskie Złomy Korodują
 Rzut mięsem od Chomiczówki znajduje się Wawrzyszew - kolejne betonowe osiedle poprzecinane żyłkami kretyńsko poprowadzonych uliczek. Wawrzyszew był mi niejednokrotnie reklamowany jako zagłębie tłustego żelaza, dlatego wiedziałem, że trzeba się tam wybrać. I rzeczywiście - jest nieźle.

Wyciągnięty Z Jaskini

33! Przedliftowa! Niewyglądająca na zgniłą!!!

W przeciwieństwie do 205 GTi, którego zaliczyć należy do kategorii nieruchomości

Kluczyk w stacyjce zdaje się mówić "powodzenia"

Jakieś 200 metrów dalej można spotkać 205 GTi w stanie mjut. Co prawda bez wnętrza ale kto by się tam czepiał.

Omega A w stanie standardowym, czyli denat

Ciekawe, czy gdyby dać mu w pi... yyy, po garach, zrobiłby się WIR w baku

Był dopiero co na Old Parked Cars Warsaw ale dopiero teraz zauważyłem

Ten też, ale to już wiedziałem i wahałem się do samego końca czy wrzucać

Wrastavria

Wyjątkowo piękny egzemplarz

Wyjątkowo smutny egzemplarz

"Będę Go Robił"
(tak, tam nieopodal stoi BMW E28; niestety stoi tak, że trudno ustrzelić)

Nie samym Wawrzyszewem jednak Bielany stoją - w innych rejonach też jest grubo.

Prawdziwy Grzyb (a taki egzemplarz powoził tą oto Baldwinką) nie używa świateł. Kierunkowskazów też raczej nie.

Prestiżowy sedan w budzącym respekt, eleganckim kolorze

Kolejna z bielańskich dwieściepiątek. Ostatnio widuję ich jakieś dzikie ilości

Tam dom twój gdzie wydech twój

Tymon, pacz!

Kanciaste Kombo Koszmarnych Kaszaniastych Kapci

Odważny dobór kolorystyki kółek

Platforma Panther, wersja emerycka, czyli jeden z ulubionych samochodów amerykańskich grzybów

Kończymy na Piaskach. Zdecydowanie następnym razem muszę zwiedzić Piaski.

To tyle z Bielan na dziś. Następny przystanek - Żoliborz. A będzie tłusto, powiadam Wam.

Howgh.