- Masz tu kasę i kup mi bas. Jak zmieścisz się poniżej tysiaka, będzie fajnie - powiedział mój dobry, niewidziany od lat kumpel, po czym wręczył mi 1200 złotych polskich i wysłał w drogę.
Zadanie wydawało się proste: zanabyć niedrogą basetlę dla kolegi, który ma już w domu skrzypce, gitarę akustyczną, trąbkę i ukulele i stwierdził, że do kompletu brakuje mu właśnie basu. Cóż w tym skomplikowanego? W zasadzie niewiele - nawet biorąc pod uwagę upodobania kolegi, który stwierdził, że najfajniej będzie, jeżeli gitara będzie czarna.
No cóż - wykonanie pozornie prostego zadania, które miało zająć trzy dni, rozciągnęło się na trzy tygodnie. Częściowo z powodu zaskakująco słabej oferty na portalach aukcyjnych i inszych internetowych zakamarkach pokątnego handlu basówkami, częściowo zaś dlatego, że... sam sobie zadanie skomplikowałem stwierdzając, że w kwocie niewiele ponad 1k zmieszczę się z basem i piecem.
I wiecie co?
Udało mi się.
Co ciekawe, zacząłem od końca - czyli od wzmacniacza.
Dwustuwatowe combo za 500 zł? WCHODZĘ W TO JAK LENIN W KRUPSKĄ, stwierdziłem znalazłszy ogłoszenie z polskiej produkcji piecem, do tego zlokalizowanym w Warszawie. Szybki telefon do sprzedającego, potem, kilka dni później, krótka wizyta we Włochach - i w pełni sprawny Hand Box Crush Bass 200 spoczął w bagażniku Skanssena. Jasne, nie jest to szczyt marzeń koncertującego basisty, ale jako pierwsze w życiu combo dla basisty-amatora jest to wyśmienity sprzęcior. 15-calowy głośnik napędzany 200-watowym wzmacniaczem z nawiązką spełnia wszelkie wymagania, jakie może mieć weekendowy adept basu, tym bardziej, że - jak na tak budżetowy sprzęt - okazał się brzmieć zaskakująco dobrze. Może nieco brakuje mu gwizdka, ale... nie ma co narzekać. 500 zł za całkowicie sprawne, polskie combo w pełni wystarczające, by opędzić niewielki koncert? Naprawdę fajny deal.
No dobra, jednak sam wzmacniacz to troszkę za mało - tym bardziej, że podstawowym zadaniem było zorganizowanie basu.
Wizyty na Alledrogo, OLX-ie i fejsowych grupach nie przynosiły ciekawych rezultatów - szczególnie jeśli miałem zmieścić się w budżecie. Coraz bardziej skłaniałem się ku ultrabudżetowemu Harleyowi Bentonowi PB-50 z Thomanna, jednak któregoś dnia na Alledrogo pojawiła się aukcja, której przedmiotem była całkiem urodziwa Yamaha RBX 250 - jeszcze ze starej serii z rzędową główką. Do tego czarna, czyli taka, jaką chciał kolega.
Kilka dni później aukcję udało się wygrać za kwotę, dzięki której zmieściłem się w budżecie ze wszystkim. Yamaszka, zgodnie z opisem zapakowana w stary lecz wciąż w pełni funkcjonalny futerał, przybyła do mnie.
Od razu wróciły wspomnienia sprzed ponad 20 lat. To właśnie RBX był jednym z moich marzeń zanim udało mi się kupić mój pierwszy bas. A teraz mogłem wreszcie spędzić z nim kilka chwil.
Na pierwszy rzut widać, że to prosty instrument: jedna pasywna "preclowa" przystawka, do tego potencjometr głośności i tonu, dziękuję do widzenia. Zupełnie, jak w Precisionie, na którym RBX 250 jest konstrukcyjnie (choć nie wuizualnie) wzorowany. Do tego klonowy gryf z 22-progową palisandrową podstrunnicą przykręcony za pomocą czterech śrub do zgrabnego, wykonanego prawdopodobnie z olchy korpusu - i tyle. Więcej tak naprawdę nie trzeba.
RBX jest przede wszystkim wygodny, co stanowi niebagatelną zaletę, nie tylko w przypadku instrumentów skierowanych głównie do początkujących muzyków. Bas jest lekki, gryf dobrze leży w dłoni, zaś decha jest komfortowo wyprofilowana. Naprawdę trudno się tu do czegokolwiek przyczepić. Nie da się również wiele zarzucić jakości montażu - Yamaszka jest solidnie skręcona, progi po ponad 20 latach są w przyzwoitym stanie, zaś potencjometry nie trzeszczą. Jedynie lakier z tyłu korpusu sugeruje, że bas nie leżał przez cały ten czas w futerale.
Jedyne, do czego mam zastrzeżenia to... końcówka pręta napinającego gryf. W starym RBX-ie wymaga ona innego klucza, niż standardowy kluczyk ampulowy. Na szczęście gryf był prosty i nie wymagał korekt, dzięki czemu zaoszczędziłem sobie wycieczki do OBI.
Jedyne, do czego mam zastrzeżenia to... końcówka pręta napinającego gryf. W starym RBX-ie wymaga ona innego klucza, niż standardowy kluczyk ampulowy. Na szczęście gryf był prosty i nie wymagał korekt, dzięki czemu zaoszczędziłem sobie wycieczki do OBI.
Brzmieniowo jest... nieźle.
RBX 250 to bas o bardzo tradycyjnej konstrukcji, wykonany z tradycyjnych drewien, więc i brzmienie jest dość tradycyjne. Ze względu na budowę instrumentu i umiejscowienie przystawki sound można przyrównać do Fendera Precisiona - oczywiście nie jest to ta sama półka, również charakter jest trochę inny. Brzmienie Yamahy jest nieco "sztywniejsze" od klasycznego "Precla", troszkę brakuje mu ciepła oryginału, jednak można określić je jako uniwersalne. Szczególnie dobrze może pasować do wszelkich okołorockowych klimatów.
Oto kilka próbek (niestety tym razem nie na Soundcloudzie, który z niewiadomych powodów odmówił współpracy):
1. Palce, potencjometr tonu rozkręcony na 100%
2. Palce, potencjometr tonu skręcony do zera
Voice Recorder >>
3. Kostka, potencjometr tonu rozkręcony na 100%
Record music with Vocaroo >>
4. Kostka, potencjometr tonu skręcony do połowy
Voice Recorder >>
5. Kciuk, potencjometr tonu rozkręcony na 100%
Voice Recorder >>
6. Tapping, potencjometr tonu rozkręcony na 100%, troszkę chorusa do podbarwienia brzmienia
Podsumowanie, czyli zady i walety:
Yamaha RBX 250 to prosty, niedrogi bas - jednak, jak się okazuje, nawet taki instrument może okazać się zupełnie zacny. Receptą na sukces jest tu prosta, sprawdzona konstrukcja: cały budżet idzie tu na podstawowe komponenty, ale to właśnie one decydują o jakości brzmienia. A RBX, choć nie może pretendować do miana profesjonalnego sprzętu, nie brzmi jak bas za kilkaset złotych. Nawet wtedy, gdy podłączy się go do pieca za kilkaset złotych.
Plusy:
- wygoda i ergonomia
- prosta za to skuteczna konstrukcja
- jakość wykonania
- świetny stosunek ceny do brzmienia
Minusy:
- nietypowa nakrętka pręta mocującego gryf
- ciężko chodzące klucze
- nieco za mało ciepłe brzmienie (acz w tej klasie i tak jedno z lepszych, z jakimi się spotkałem)
Czym ją wozić:
Tani, azjatycki bas spokojnie może być wożony tanim, azjatyckim samochodem. Np. Hyundai Atos będzie całkowicie wystarczający - choć sztywny futerał może nie wejść do jego bagażnika.
A ja mojego RBX właśnie sprzedałem. Będę Tęsknić.
OdpowiedzUsuńKto Ci powiedział czym był wożony? ;-) W sztywnym futerale, rzecz jasna.
Miałem kiedyś RBX 350 ( czyli 250 z dodatkowym singlem przy mostku ). Był to mój czwarty bas w ogólności, za to pierwszy nie będący wyrobem stolarzy z krajów demokracji ludowej. Po prostu stroił, nie był pokrzywiony, robił to co niego należy - i robił to bardzo dobrze, zwłaszcza w swojej półce cenowej.
OdpowiedzUsuńMam jakąś sympatię do Yamahy - nie spotkałem się z jakimś kiepskim wyrobem tej korporacji, a mówię o niskiej półce cenowej bo jako amator nie zwykłem wydawać na sprzęt za dużo. Miałem Attitude Plus ( kolejny klon precla ale w stylu Yamahy Pacifica ), miałem RBX 760A, BB G5, BB 415 ( wspominam świetnie ) a po zaprzestaniu gry w zespołach mniej lub bardziej garażowych - kupiłem kilka lat temu starą BB 300, która jak za zapłacone za nią trzysta dwadzieścia złotych jest świetna.