czwartek, 29 listopada 2018

Pojeździwszy: zabawka dla Czterdziestolatka

Do jednego z najbardziej przełomowych momentów w życiu - przynajmniej wedle powszechnego postrzegania zagadnienia - zostały mi niecałe 2 miesiące.

Już za nieco ponad 7 tygodni moi bliscy (i nie tylko) ze złośliwym uśmiechem będą śpiewać mi piosenkę z pewnego starego polskiego serialu, sam zaś będę mógł oddać się kontemplacji spowijającej mnie smugi cienia i zerowych osiągnięć na mniej-więcej półmetku żywota. Wszak wiadomo - człek w tym wieku powinien mieć już jakąś pozycję w życiu, przede wszystkim zawodowym. Jakiś dorobek, osiągnięcia, doświadczenie, które można wpisać w CV (i nie, kilkanaście pozycji na najniższych możliwych stanowiskach opłacanych kwotami niezbliżającymi się nawet do mitycznej średniej krajowej raczej się nie liczy). I, rzecz jasna, coś, czym można tenże status podkreślić. A w latach 70-tych, gdy serial ów po raz pierwszy święcił triumfy, takim symbolem statusu, przynależności do solidnej, profesjonalnej klasy średniej, był w naszym smutnym jak sigmaobleje kraju Fiat 126p.

Znaczy Maluch. Kaszlak.

Jakiś czas temu pozwoliłem sobie podzielić się swoimi wrażeniami z prawie 3 miesięcy regularnego upalania Fiata 125p, a nawet kilku Fiatów 125p (w skrócie: nie). Jednak nie był on jedyną #perłąprl-u, z którą miałem do czynienia w mojej byłej już pracy. I mimo, że zainteresowanie tamtymi wrażeniami było zerowe (w sumie trudno się dziwić - jako człek świadom poziomu kału, jaki reprezentuje późny Duży, sam raczej nie byłbym skłonny zapoznawać się z czyimiś przemyśleniami w jego temacie), uznałem, że zalewający niegdyś nasze ulice Maluszek jest tematem wystarczająco wdzięcznym, by powspominać chwile spędzone za jego kierownicą. I nie tylko.


Historię Kaszla znają chyba wszyscy. Ostatnio, w dwóch wpisach opartych na wrażeniach z jazdy kilkoma egzemplarzami z różnych etapów produkcji, omawiał ją Szczepan z Automobilowni (ten sam, który zostawił mi CLK na dwutygodniowe testy, sam zaś opisał już zarówno Skanssena jak i DAFuqa). Dlatego odpuszczę sobie rys historyczny i przejdę od razu do rzeczy.

A rzecz w tym, że Maluchem jeździ się znacznie fajniej, niż Dużym Fiatem. I mogę to z czystym sumieniem powiedzieć po organoleptycznym zapoznaniu się z pięcioma egzemplarzami. 

Najstarszy z nich został wyprodukowany w roku 1981.


Pomarańczowy Malczan pochodził z tzw. drugiej serii. Można powiedzieć, że poza większym o całe 50 cm3 silnikiem i kilkoma drobnymi, kosmetycznymi zmianami (oraz akcesoryjnymi lampami Bambino z tyłu), mamy tu do czynienia z oryginalną, najwcześniejszą inkarnacją Malucha - czyli taką, jaką jeździł Stefan Karwowski. Jednocześnie był jednym z ostatnich egzemplarzy wyposażonych w ślicznie wyglądające felgi starego typu, tzw. "cytrynki", które jednak kryły dużo mniej wydajne hamulce, niż w późniejszych wersjach - o ile w przypadku czterech pozbawionych wspomagania bębnów w ogóle możemy mówić o jakiejkolwiek wydajności. Jasne, nie był to stuprocentowy oryginał - poza wspomnianymi już "bambinkami" miał m.in. tylne pasy bezpieczeństwa, plastikowe lusterka z obu stron i na pewno kilka innych patentów - jednak jego ogólny stan w połączeniu z rocznikiem pozwoliłby już na zawołanie zań kwoty.

Drugi, najrzadziej używany egzemplarz, był jednocześnie moim ulubionym.


Niestety, nie pomnę jego roku produkcji - w każdym razie pochodził on z pierwszej połowy lat osiemdziesiątych, czyli z czasów, gdy do Maluchów trafiało to, co akurat mieli na magazynie. Stąd tak częste połączenia np. metalowych, chromowanych zderzaków z czarnymi, plastikowymi listwami na drzwiach. Tak, jak właśnie tu. Mimo tego właśnie nim jeździło mi się najlepiej. Był to chyba najżwawszy egzemplarz, poza dziwnymi dźwiękami dobiegającymi z któregoś z tylnych kół nie sprawiał wrażenia postępujących tendencji dezintegracyjnych, zaś świadczące o absolutnym skundleniu połączenie starego typu wnętrza z nowszą, grubszą kierownicą z FL-a bardzo mi odpowiadało. Do tego mieliśmy tu do czynienia z bogatszą, chyba eksportową wersją, wyróżniającą się m.in. uchylnymi tylnymi szybami. Na wypasie!

Kolejne trzy Kaszle to już FL-e z przełomu lat 80-tych i 90-tych.




Każdy z nich, mimo takich samych mechanizmów, jeździł trochę inaczej: najstarszy, czerwony Kaszlak był zaskakująco dynamiczny, granatowy z kolei był najwolniejszy ze wszystkich, zaś błękitnym nie dawało się płynnie ruszyć przez strasznie ostro łapiące, niemalże wyczynowe sprzęgło.

Oczywiście różnice można było odnaleźć również we wnętrzu.



Dwa najstarsze Malacze miały, rzecz jasna, starszy typ prędkościomierza (tzw. kapliczkę), światła włączane pstryczkiem umieszczonym na środkowym panelu deski rozdzielczej, gumowy przycisk pompki spryskiwacza, nawiewy wentylacji dmuchające defaultowo w okolice łydek i klasykę gatunku, czyli rozrusznik uruchamiany cięgiełkiem koło fotela kierowcy.

FL-e z kolei wyróżniał nowszy zestaw wskaźników z umieszczonymi po bokach klawiszami włączającymi światła czy ogrzewanie tylnej szyby (jeśli występowało), pod względem graficznym nieco przypominający rozwiązanie z Pandy, nieco normalniej umieszczone nawiewy, bardzo wygodna, mała kierownica o grubym wieńcu i wreszcie cywilizowane palenie z kluczyka. Cała reszta pozostała po staremu: niezbyt wyszukany poziom wykończenia (choć materiały i przede wszystkim spasowanie sprawiały o niebo lepsze wrażenie, niż w przerażająco badziewnym 125p), niezła widoczność do przodu zaś kiepska do tyłu, niemalże zerowe wyposażenie i w zasadzie niewyobrażalna już dziś ciasnota, szczególnie na tylnej kanapie. Z przodu ilość miejsca na tors i głowę da się jeszcze zaakceptować (przynajmniej przy średnim wzroście), natomiast z nogami - przynajmniej w przypadku kierowcy - jest gorzej. Dużo gorzej.


Pedały w Maluchu zostały umieszczone wręcz patologicznie blisko siebie. Nawet w dość wąskich butach trudno tu wcisnąć jednocześnie sprzęgło i hamulec tak, by jedna stopa nie zahaczała o drugą. Oczywiście rozumiem, że zostało to wymuszone wnikającym do wnętrza nadkolem (które zresztą nie mogłoby być wiele mniejsze, no chyba, że Kaszlak miałby jeździć na kółkach od sklepowego wózka), jednak, jak to mawiają, liczy się efekt, a ten jest... dość dyskusyjny. Tak samo, jak dyskusyjną może być kwestia tego, co zrobić z lewą nogą, gdyż tak naprawdę nie za bardzo jest co. Wybór ogranicza się do podkurczenia kolana pod brodę i oparcia stopy na nadkolu (jednocześnie uniemożliwiając sprawne operowanie kierownicą) lub wciśnięcia czubka buta pod pedał sprzęgła. Lub amputacji. Przy czym skazywałoby to nas na poszukiwanie Malacza w wersji inwalidzkiej.

Sam najwięcej czasu spędziłem w Kaszlach... z tyłu. Specyfika Warsaw Self-Drive Tour polega na tym, że to turysta prowadzi, przewodnik zaś siedzi na wolnym miejscu, pokazuje gdzie jechać i opowiada. A jako, że zazwyczaj na jednego Malucha przypadało dwóch turystów... no właśnie. A w drugim rzędzie jest źle. Bardzo. Mężczyzna średniego wzrostu musi niemalże zginać się w pół lub siadać bokiem, zaś wyżsi zatykają sobie uszy kolanami. I bardzo dobrze, bo przynajmniej odrobinę chronią się przed hałasem. O tym jednak później.

Jeśli przesiądziemy się z powrotem do przodu i pominiemy dramatycznie niewygodne operowanie sprzęgłem oraz brak miejsca na lewą nogę, Maluchem jeździ się zaskakująco fajnie.

Przede wszystkim Kaszel jest niesamowicie wręcz zwrotny. Malutki rozstaw osi w połączeniu z umieszczonym w zadniej części silnikiem sprawia, że manewrowanie to niemalże zabawa - tym bardziej, że za sprawą niskiej masy mimo braku wspomagania kierownica kręci się lekko. W porównaniu z wymagającym ciągłej walki, prawie nieskręcającym DF-em - niebo a nie tyle ziemia, co najgłębsze czeluści okrężnicy Szatana. Oczywiście Mały przegrywa z Dużym pod względem komfortu jazdy - zawieszenie jest dość twarde, zaś rozstaw osi, który tak pomaga w ciasnych manewrach, sprawia, że 126p na nierównościach galopuje jak mały kucyk. Do tego zaskakuje niesamowicie żywa, natychmiastowa wręcz reakcja na gaz. Dwucylindrowy, chłodzony powietrzem silniczek nie ma praktycznie żadnej bezwładności. Oczywiście działa to też w drugą stronę - zbyt szybkie odpuszczenie gazu ma tutaj podobny skutek, co gwałtowne kopnięcie w hamulec w większym aucie. Rzecz jasna, 24 niedożywione kucyki nie pozwalają na zbyt wiele - Maluch szybciutko rusza, ale równie szybko traci oddech. Jednak jeżeli nie pieścimy się zbytnio z pedałem gazu, jesteśmy w stanie dotrzymać kroku miejskiemu ruchowi. Niestety jest to okupione wrażeniami akustycznymi porównywalnymi z przyciskaniem ucha do ściany, którą sąsiad traktuje z drugiej strony wiertarką udarową. W niedzielę przed 8 rano.

Bardzo pociesznie działa 4-biegowa przekładniowa z niesynchronizowaną jedynką. Trzeba pamiętać, że pierwszy bieg wolno wrzucać jedynie po zatrzymaniu się - inaczej do naszych obolałych już uszu dobiegnie donośne chrupnięcie. Nie na tym jednak polega pocieszność, a na specyficznym zachowaniu w pozycji neutralnej. Jeśli nie mamy pewności, czy aby na pewno wrzuciliśmy luz, wystarczy lekko pociągnąć dźwignię do siebie a następnie ją puścić.

Trrrrr


Oczywiście trzeba brać poprawkę na słabe, bębnowe hamulce bez wspomagania działające na zasadzie "ile wyciśniesz tyle wyhamujesz" czy mikre rozmiary sprawiające, że przejeżdżający obok Tiguan wydaje się mastodontem, jednak są to rzeczy, które - razem z hałasem chłodzonego powietrzem silniczka czy niesynchronizowaną jedynką - możemy wpisać w rubrykę "graciarskie idiosynkrazje". Oczywiście takich idiosynkrazji jest więcej - my, graciarze, lubimy je lub przynajmniej potrafimy z nimi żyć, gdyż wynagradza je nam całokształt sympatycznych wrażeń obcowania z gratem. Jeśli  jednak nie jesteś w stanie przejść nad nimi do porządku dziennego - raczej nie polecam bliższego zaznajamiania się z Maluchem.

Podsumowanie, czyli zady i walety:

Nie oszukujmy się: Fiat 126p to absolutnie nienadający się na daily drivera grat. Ciśnięcie nim na co dzień w panującym obecnie ruchu ulicznym potrafi być momentami przerażające. Jednak wystarczy wziąć poprawkę na dużo słabsze, niż we współczesnych samochodach hamulce, dynamikę pozwalającą sprawnie rozpędzać się do ok. 60 km/h (dobry egzemplarz Malucha poleci i dwa razy tyle, ale czas osiągania jakiejkolwiek prędkości powyżej osiemdziesiątki mierzy się w erach geologicznych), przymknąć oko na hałas, znikomy komfort jazdy czy brak jakiejkolwiek przydatności do przewozu towarów, by cieszyć się jazdą niesamowicie wesołym, pociesznym toczydełkiem. Tak - Kaszlaka należy dziś traktować jako zabawkę. I przyznaję, że chętnie pobawiłbym się jeszcze.


Plusy:
  • zwinność i zwrotność oraz łatwość manewrowania mimo braku wspomagania
  • przyzwoita dynamika przy prędkościach "miejskich"
  • prosta konstrukcja pozwalająca na łatwą naukę samodzielnych napraw
  • łatwy dostęp do części zamiennych
  • ogólna pocieszność i przydatność w imprezach dla youngtimerów

Minusy:
  • ciasnota, szczególnie z tyłu
  • hałas
  • bagażnik nie zasługujący na swoje miano
  • brak miejsca dla podparcia lewej stopy i inne niedociągnięcia ergonomiczne
  • bardzo słabe hamulce
  • zasadniczo nieprzydatność w charakterze daily

Co nim wozić:

Maluch prawie nie ma bagażnika. Znajdujący się z przodu schowek nie do końca zasługuje na to miano - najwyższa podawana pojemność to 100 litrów. Pozostaje tylne siedzenie lub wąska półka pod tylną szybą - i to ponoć ona odpowiadała za popularność "obrzynów" w latach 80-tych wśród polskich basistów. Jeżeli zatem upierasz się, by wozić bas Kaszlakiem, najlepszym rozwiązaniem będzie kopia Steinbergera wystrugana przez którychś z niezapomnianych krajowych lutników - choćby Jerzego Jakubiszyna, Krzysztofa Oleszkina czy Romana Rolkę. Szkoda, że nie ma ich już wśród nas - tak jak nie ma już świata, w którym Maluch dawał radę jako sprzęt do ciśnięcia codziennie i wszędzie.

10 komentarzy:

  1. Co się tyczy nawiewów, to FL po prostu je miał tzn. miał dmuchawę, a "kapliczka" no cóż, przy dwucyfrowym mrozie skrobaczka w dłoń i jedziemy wyskrobując sobie w czasie rzeczywistym okienko niczym w czołgu. Do tego prądnica z komutatorem i dylemat co ma działać: wycieraczki, kierunkowskazy, światła mijania czy stop? Bo jednocześnie to nie, nie ma opcji. Chyba że robimy ekwilibrystykę pt. lewa noga hamuje a prawa gazuje żeby prądu wystarczyło (można było próbować ssaniem, ale łatwo zalać). W gaźniku brak dyszy średnich obrotów, przez co "dziura mocy" przy lekkim wciśnięciu pedału gazu. Konieczność smarowania przez kalamitki zwrotnic i notoryczne zapiekanie się tychże. Przy mrozie potrafił odpalić na jeden cylinder i wtedy można było się przekonać co to jest niewyważenie, trudno było nogą sprzęgło utrzymać. Ale za to w wersji K jak komfort (!) ogrzewana tylna szyba (przy tej prądnicy...), skajowy mieszek na drążku zmiany biegów, podłużna gałka na tymże drążku, brązowa tapicerka na całości, no i płynny regulator częstotliwości pracy wycieraczek! Krótko mówiąc ech, pojeździłoby się znów, byle latem.
    M.A.K

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ach, jeszcze coś mi się przypomniało.
      Po zobaczeniu okropnego linkowego mechanizmu podnoszenia szyb w Maluchu długi czas myślałem, że to taki standard, najprostsze rozwiązanie. Jakież było moje zdziwienie, gdy lata później zdjąłem boczek w BXie (full wypas elektryka, to co tam musi być Panie) i zobaczyłem zwykłe "nożyce".
      M.A.K

      Usuń
    2. No raczej, że na lato. No, jeszcze późna wiosna i wczesna jesień.

      A na mechanizmach opuszczania szyb nie znam się zupełnie.

      Usuń
  2. Po przeczytaniu "zalet", nie bardzo zrozumiałem konkluzję "zasadniczo nieprzydatność w charakterze daily". W okolicy mam przynajmniej dwa maluchy jeżdżące jako "daily" i kilka mikrosamochodów, które spełniają tę samą funkcję. Szkoda, że już nie robi się takich autek.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hamulce, hałas i przede wszystkim praktycznie brak bagażnika.

      Usuń
  3. Też uważam, że przesadziłś Pan z tą nieprzydatnością jako daily. Ponieważ dailowałem Maluchem przez dwa lata i bardzo sobie chwaliłem. No chyba, że ktoś dojeżdża codziennie 100 km spoza miasta. W mieście 126p jest idealny, można się nawet pościgać.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A, no to widać że dla każdego coś innego. Bagażnik mi niepotrzebny, hamulce w Maluchu są wg mnie zupełnie wystarczające, a hałas? Hm do słuchania radia, to się on rzeczywiście nie nadaje, ale za to do słuchania obrotów silnika to bardzo. Do miasta mógłbym używać bez bólu.

      Usuń
    2. No dla mnie bagażnik jest kluczowy. Dlatego uważam, że do miasta ideałem byłby kei-van.

      Usuń
  4. Ja myślę, że Maluch na "daily" może się nadaje, ale dla kogoś kto jeszcze nieźle pamięta czasy PRLu. Wtedy wystarczał. Jak ktoś się wychował, powiedzmy, w latach 90-tych, albo później, to zapewne uzna go jako niepraktycznego pod każdym względem. Ja malucha w rodzinie pamiętam (jako drugie auto), ale moim zdaniem hałas i ciasnota są zbyt duże - bo mam porównanie (również z czasów dzieciństwa) z wynalazkami spoza Żelaznej Kurtyny.

    OdpowiedzUsuń