Jakoś tak przed świętami zacząłem rozglądać się za fretlessem, który zastąpiłby Ibaneza. Nie żebym był zeń jakoś szczególnie niezadowolony, ale... No właśnie. Ale. Zacząłem zauważać pewne jego niedoskonałości - choćby wynikający z jego niewielkiej masy niezbyt długi sustain. A sustain to rzecz kluczowa w bezprogu - szczególnie, gdy masz do zagrania długie, ciągnące się dźwięki. Tak czy inaczej, udało mi się nawet zorganizować jakiś finans, jednak, jak już wspomniałem, był to okres przdświąteczny, a w mojej sytuacji zawodowej... Wicie, rozumicie. Finans wziął i się rozszedł.
I tyle było w kwestii planów zmian sprzętowych na tzw. tenczas.
Jakieś 2 miesiące później - czyli niedawno - mój bymbniorz odezwał się do mnie w kwestii małego biznesa. Otóż został zaproszony by na festwalu Warsaw Prog Days zagrać koncert z progresywnym projektem (ze względu na jego składową płynność, wręcz efemeryczność, trudno nazwać go sensu stricto zespołem) Amarok. Co ciekawe, nie na bębnach, tylko - jako wykształcony pianista - na klawiszach. Nie to jednak było to clou programu. Otóż razem z Amarokiem miał zagrać również pewien dość znany, przynajmniej w progresywnych kręgach, człek. Konkretnie zaś niejaki Colin Bass. I tak, jego nazwisko idealnie pasuje do jego głównego instrumentu.
I ówże pan, przylatując do Polski na jeden koncert, stwierdził, że nie ma sensu brać ze sobą swojego instrumentarium. Coś się pożyczy na miejscu.
I właśnie w tej kwestii odezwał się do mnie mój grający na klawiszach bymbniorz: Colin potrzebował basu. A w zasadzie dwóch. Czwórek. Progówki, najlepiej czegoś w stylu Jazza, i fretlessa. A ja mam i jedno i drugie.
No i pożyczyłem.
Po telefonicznym dogadaniu się z liderem Amaroka (a w zasadzie człowiekiem, który jednoosobowo stanowi cały projekt w jego studyjnych odsłonach) dostarczyłem w umówionym terminie basiwa do Progresji, gdzie na tej samej scenie, na które później miał być uskuteczniony wykon, odbywała się przedkoncertowa próba. Wziąłem ze sobą Foundera Jazza, Westone'a i, rzecz jasna, bezprogowego Ibaneza. Wszak warto, by szacowny gość miał przyzwoity wybór.
Colin okazał się nader sympatycznym, pozbawionym gwiazdorskiego zadęcia gościem. Bez grymaszenia ("ale jak to, nie było Fendera JUŁESEJ?") ograł sprzęty i jako główny bas wybrał Foundera, który bardziej odpowiadał mu brzmieniowo. Najciekawsze jednak miało dopiero nastąpić.
Po zapoznaniu się z progówkami, Colin wziął w ręce fretlessa. Podpiął go i wysłuchawszy moich objaśnień dotyczących działania potencjometrów, rozpinania cewek w przystawkach itd., wydał kilka dźwięków.
- How much do you want for it? - spytał.
Zatkało mnie. Owszem, nosiłem się z zamiarem upgrade'u w kwestii bezproga, ale, jak już wspomniałem na wstępie, nie miałem możliwości dołożenia kwoty koniecznej do zakupu czegoś bardziej mnie satysfakcjonującego.
Zrobiłem jednak w głowie szybki przegląd cen, w jakich widziałem podobne modele Ibaneza na eBayu, i postanowiłem rzucić kwotę zbliżoną do średniej, z zastrzeżeniem, że jeszcze nie teraz, gdyż nie miałbym na obecną chwilę możliwości znalezienia następcy za podobną kwotę. Colin zastanowił się chwilę i rzucił swoją kwotę. Nie była ona abstrakcyjna - nadal mieściła się w przedziale cenowym w których widuje się Roadstary z lat osiemdziesiątych (aktualnie za granicą chodzą w nieco wyższych cenach, niż u nas), jednak dawała sporą szansę na znalezienie czegoś w zamian. Odpowiedziałem, że prześpię się z tematem, choć tak naprawdę już wiedziałem, jaka będzie moja odpowiedź.
W międzyczasie Colin stwierdził, że potrzebuje kupić kilka rzeczy, na co, będąc akurat dość luźny czasowo, zaproponowałem mu podwózkę. W ten oto sposób Skanssen miał okazję gościć na pokładzie muzyka bądź co bądź światowej sławy - nawet jeśli jest ona ograniczona do fanów rocka progresywnego.
Następnego dnia przyniosłem na próbę Ibka schowanego w sztywny futerał i oznajmiłem Colinowi, że owszem. Deal.
Pozostało umówić detale transportu. Colin najpierw chciał wrócić ze swym nowym nabytkiem samolotem, jednak podpowiedziałem mu, że lepiej nie - po pierwsze linie lotnicze za dodatkowy bagaż liczą sobie jak za zboże, po drugie zaś bardzo lubią niszczyć instrumenty, odmawiając przy tym wzięcia za to jakiejkolwiek odpowiedzialności. Ustaliliśmy, że ogarnę mu kuriera.
Tymczasem nadszedł dzień koncertu.
Gdy dotarliśmy z Obywatelką Pilotką do Progresji, akurat kończył grać zespół Gallileous. Zaraz po nim rozpoczął występ Amarok. Przyznaję, że nie znałem wcześniej jego twórczości - a okazała się ona niezwykle klimatyczna. W użyciu było nie tylko standardowe rockowe instrumentarium, ale również m.in. theremin - równie niesamowity, co prosty wynalazek, który od lat jara mnie niesamowicie. Niestety, czasami straszliwie brakowało mi niskich dźwięków - basista (zresztą wspomagający lidera wokalnie) pełnił również odpowiedzialną funkcję drugiego gitarzysty i w przynajmniej dwóch utworach wyraźnie brakowało osobnego człowieka do obsługi grubych strun, co skutkowało dźwiękową "dziurą" w dole. Nie zmienia to faktu, że muzyka Amaroka bardzo mi się spodobała - Lubej zaś jeszcze bardziej.
Ostatni (przynajmniej przed bisem) utwór zapowiedział to, co miało nastąpić potem.
Na scenę wszedł Colin Bass. Jeszcze bez basu. Zaśpiewał z Amarokiem jeden utwór - nader klimatyczny (jak zresztą większość amarokowej muzyki) "Nuke". Jednak jego pełen występ miał się dopiero zacząć.
I zaczął się po kolejnej przerwie.
Colin okazał się nader sympatycznym, pozbawionym gwiazdorskiego zadęcia gościem. Bez grymaszenia ("ale jak to, nie było Fendera JUŁESEJ?") ograł sprzęty i jako główny bas wybrał Foundera, który bardziej odpowiadał mu brzmieniowo. Najciekawsze jednak miało dopiero nastąpić.
Po zapoznaniu się z progówkami, Colin wziął w ręce fretlessa. Podpiął go i wysłuchawszy moich objaśnień dotyczących działania potencjometrów, rozpinania cewek w przystawkach itd., wydał kilka dźwięków.
- How much do you want for it? - spytał.
Zatkało mnie. Owszem, nosiłem się z zamiarem upgrade'u w kwestii bezproga, ale, jak już wspomniałem na wstępie, nie miałem możliwości dołożenia kwoty koniecznej do zakupu czegoś bardziej mnie satysfakcjonującego.
Zrobiłem jednak w głowie szybki przegląd cen, w jakich widziałem podobne modele Ibaneza na eBayu, i postanowiłem rzucić kwotę zbliżoną do średniej, z zastrzeżeniem, że jeszcze nie teraz, gdyż nie miałbym na obecną chwilę możliwości znalezienia następcy za podobną kwotę. Colin zastanowił się chwilę i rzucił swoją kwotę. Nie była ona abstrakcyjna - nadal mieściła się w przedziale cenowym w których widuje się Roadstary z lat osiemdziesiątych (aktualnie za granicą chodzą w nieco wyższych cenach, niż u nas), jednak dawała sporą szansę na znalezienie czegoś w zamian. Odpowiedziałem, że prześpię się z tematem, choć tak naprawdę już wiedziałem, jaka będzie moja odpowiedź.
W międzyczasie Colin stwierdził, że potrzebuje kupić kilka rzeczy, na co, będąc akurat dość luźny czasowo, zaproponowałem mu podwózkę. W ten oto sposób Skanssen miał okazję gościć na pokładzie muzyka bądź co bądź światowej sławy - nawet jeśli jest ona ograniczona do fanów rocka progresywnego.
Następnego dnia przyniosłem na próbę Ibka schowanego w sztywny futerał i oznajmiłem Colinowi, że owszem. Deal.
Pozostało umówić detale transportu. Colin najpierw chciał wrócić ze swym nowym nabytkiem samolotem, jednak podpowiedziałem mu, że lepiej nie - po pierwsze linie lotnicze za dodatkowy bagaż liczą sobie jak za zboże, po drugie zaś bardzo lubią niszczyć instrumenty, odmawiając przy tym wzięcia za to jakiejkolwiek odpowiedzialności. Ustaliliśmy, że ogarnę mu kuriera.
Tymczasem nadszedł dzień koncertu.
Gdy dotarliśmy z Obywatelką Pilotką do Progresji, akurat kończył grać zespół Gallileous. Zaraz po nim rozpoczął występ Amarok. Przyznaję, że nie znałem wcześniej jego twórczości - a okazała się ona niezwykle klimatyczna. W użyciu było nie tylko standardowe rockowe instrumentarium, ale również m.in. theremin - równie niesamowity, co prosty wynalazek, który od lat jara mnie niesamowicie. Niestety, czasami straszliwie brakowało mi niskich dźwięków - basista (zresztą wspomagający lidera wokalnie) pełnił również odpowiedzialną funkcję drugiego gitarzysty i w przynajmniej dwóch utworach wyraźnie brakowało osobnego człowieka do obsługi grubych strun, co skutkowało dźwiękową "dziurą" w dole. Nie zmienia to faktu, że muzyka Amaroka bardzo mi się spodobała - Lubej zaś jeszcze bardziej.
Ostatni (przynajmniej przed bisem) utwór zapowiedział to, co miało nastąpić potem.
Na scenę wszedł Colin Bass. Jeszcze bez basu. Zaśpiewał z Amarokiem jeden utwór - nader klimatyczny (jak zresztą większość amarokowej muzyki) "Nuke". Jednak jego pełen występ miał się dopiero zacząć.
I zaczął się po kolejnej przerwie.
Wbrew temu, co mogła sugerować nazwa eventu oraz muzyka, którą Colin grał (i nadal gra) z zespołem Camel, muzyki, którą usłyszeliśmy, nie można raczej nazwać prog-rockiem, choć w 2 czy 3 utworach zdecydowanie było słychać progresywne naleciałości. To, co zagrał i zaśpiewał Colin Bass, były to w zasadzie piosenki - ale wyrafinowane i wysmakowane, takie, jakie mógł stworzyć jedynie dojrzały, doświadczony człowiek.
Colin grał nie tylko na basie, ale również na gitarze akustycznej, ale gdy chwytał za bas, był to bardzo dobrze mi znany instrument.
Fretlessa wykorzystal tylko w jednym utworze - za to dokładnie w takim, do którego idealnie pasowało brzmienie bezprogowego basu: "When Will You Ever Learn".
To, co Colin zagrał, utwierdziło mnie jedynie w przekonaniu, że Ibanez trafi w bardzo dobre ręce.
Pozostało jeszcze kilka numerów (w tym jeden na dwa basy) i niezwykły koncert - zarówno pod względem muzyki i klimatu, jak i z wiadomych powodów dla mnie osobiście - dobiegł końca.
Pozostało zamienić kilka słów z Colinem oraz, rzecz jasna, zebrać swój sprzęt.
Wraz z Lubą zostaliśmy wpuszczeni na backstage, gdzie Colin dał się namówić na zostawienie pamiątki na moim Jazzie oraz na wspólne zdjęcie.
Pozostało potwierdzić ustalenia, wymienić się namiarami, i - po pożegnaniu - zebrać sprzęt.
Zaraz po weekendzie zabrałem się za ogarnianie kuriera i przygotowanie Ibaneza do podróży. Rzecz jasna, nie mogłem powstrzymać się przed pograniem na nim raz jeszcze i przed strzeleniem ostatnich, pamiątkowych fotek.
Wiadomo - sentyment robi swoje. Poza tym nie da się ukryć, że w zasadzie równo 4 wspólne lata, masa zagranych koncertów i kilka udanych nagrań studyjnych nie mogą pozostawić człowieka obojętnym na rozstanie z bardzo sympatycznym, udanym sprzętem. Jednak słowo się rzekło, deal został dogadany - trzeba było solidnie zapakować basiwo i przy okazji skrobnąć kilka słów. A to, że poza Ibkiem i liścikiem w futerale znalazła się też płyta Amaze, to już drobny szczególik.
W końcu kurier przybył i zabrał Ibaneza. I tyle.
Być może niektórzy mogą zastanawiać się, po co profesjonalnemu muzykowi z ogromnym doświadczeniem i zawodowym sprzętem niedrogi basik ze średniej półki. Sprawa jest jednak prosta - fretless Colina to... Wal. Stary model z '79 roku, wart obecnie jakieś trzy furmanki pieniądza. Colin zaś nadal jeździ w trasy i wiadomo, że tak drogiego i w sumie dość rzadkiego instrumentu woli już nie zabierać ze sobą na wyjazdowe grania. Ibanez natomiast przypasował mu swoim charakterem - dzięki specyficznym przystawkom nieco zbliżonym właśnie do Wala. Dzięki temu będzie to jego instrument koncertowy. Tym bardziej wiem, że bas trafił chyba w najlepsze możliwe ręce. I już się jaram na myśl, że być może będę miał okazję zobaczyć go na żywca podczas czerwcowego koncertu Camela.
Mi natomiast pozostały nagrania - te odrobinę starsze, te troszkę nowsze i te całkowicie moje, jeszcze wcześniej nigdzie nie wrzucane.
Jednak, zgodnie z planem, był to stan tymczasowy. Tak - następca już się znalazł.
Ale o tym w swoim czasie.
Zbieraj na Pedullę ;-)
OdpowiedzUsuńWolę Wala. Ale tak poza tym nawet nie wiesz, jak blisko jesteś ;-)
UsuńNawet nie wiesz, jak bardzo nie wiem, bo się nie znam aż tak :P
UsuńJUSZ FKRUTCE
UsuńJarek, bardzo fajnie grasz na tym fretlessie. Kupuj natychmiast następny!
OdpowiedzUsuńJakby Ci to.
UsuńJuż jest ;-)
Łohoho...! Iże cosik blisko Pedulli...?
UsuńHmmmhmhmhm.
Dawaj-Pan konsek spoilera!
Winszuję. Spotkanie z takim muzykiem musiało być nie lada przeżyciem. I jeszcze basiwo zakupił. Teraz możesz pisać w Internetach: "Ode mnie bas nabył sam Colin Bass" :) Obstawiam że wszystkie się sprzedadzą.
OdpowiedzUsuńA co wpadło na pokład? No podziel się, nie bądź żyła...
Wiesz co? I tak i nie. Przeżycie, doświadczenie - jak najbardziej. Strasznie się cieszę, tym bardziej, że Colin okazał się świetnym gościem. Ale... nie byłem jakoś szczególnie onieśmielony. Podekscytowany - owszem, ale też nie w nieopanowany sposób. Podszedłem do niego po prostu jak do człowieka :-)
UsuńA co wpadło - o tym w swoim czasie. Już wkrótce będzie o tym, co nie wpadło. ;-)
Nie wspomniałeś mu przypadkiem, że najnowszy album "Hunt" zdobył u pewnego szczecińskiego 'blogera' (zasłużony) tytuł albumu roku? :-)
OdpowiedzUsuńA poważniej - szczerze zazdraszczam i gratuluję, mimo iż fanem Camela nie jestem (choć w kolekcji CD się znajdzie).
P.S. NTB za mną wciąż łazi i przy okazji zarzucę pytanie o opinię: http://angeldust-guitars.com/pl/ibanez-musician-mc2924-mij-1985/
No nie wspomniałem. Nie pamiętałem akurat w tamtej chwili.
UsuńA co do Ibka Musiciana - bardzo, bardzo TAK. Co prawda wolę starsze modele, te z dużą dechą, ale generalnie Musician to miszcz. Jeśli masz kasę - warto, bo i cena jest sensowna.
O ile zwykle nie czytam wpisów "basowych", bo to dla mnie w sumie czarna magia, tak tym razem coś mnie zatrzymało i... było warto :) W sumie nie wiem, czy to nie mój pierwszy komentarz tutaj, bo chociaż zaglądam od dłuższego czasu, to zwykle czytam ze strony głównej, a i ten system komentarzy jakoś mi nie leży.
OdpowiedzUsuńBędą jeszcze wpisy motoryzacyjne. Ale niedługo będzie jeszcze jeden basowy. Acz zapraszam - warto. Choćby po to, by posłuchać brzmień.
Usuń