poniedziałek, 9 lipca 2018

Eventualnie: Rajd Łosia

Czasami życie stawia przed nami wyzwania - na przykład odkryty poniewczasie brak papieru toaletowego, konieczność jednoczesnego chodzenia i oddychania czy to wredne, niedostępne dla 99,9% noży zaokrąglenie na dole słoika z dżemem. I o ile większość z nich da się jakoś obejść (lub olać), o tyle przeszkody natury technicznej w naszym coraz bardziej zinformatyzowanym świecie potrafią zaprowadzić człowieka wprost w czułe objęcia kaftana bezpieczeństwa. Tak było i tym razem - spowodowana najnowszą aktualizacją całkowita wywałka Okienek Dziesięć (żylasty, nabrzmiały i nieśmiertelny prąć im na grób) postawiła mnie w sytuacji, gdy mogłem jedynie wrzucić coś z telefonu. A prawie wszystkie zdjęcia z Rajdu Łosia oraz większość filmików, z których miałem zamiar stworzyć wiekopomne dzieło jutubografii, znajdowała się na aparacie. Z luszczanki zaś na smartfą raczej niewiele zrzucisz. Dlatego też relacja z Łosia musiała zostać odłożona ad acta.

Na szczęście czasem w sukurs potrafią przyjść przyjaciele. Tak było i tym razem. Dzięki interwencji jednego z nich (DZIĘKUJĘ!) stałem się posiadaczem całkiem zadowalającego składaka (i nie, nie chodzi mi o Wigry 3) zmontowanego sprawną ręką popartą jeszcze sprawniejszym umysłem oraz bogatym doświadczeniem tegoż.

Nie zmienia to jednak faktu, że relacja musiała zostać opóźniona o cały tydzień, filmik zaś... no cóż. Moja licencja na Movavi ważna była tylko na należącym do Obywatelki lapku. Tym, który padł. I który właśnie jest czyszczony do zera. I co prawda twardziela dało się zeń wyjąć i zgrać wszystkie nagromadzone pliki, jednak wszelakie licencje i inne takie... taaa. Filmik zatem będzie "może kiedyś", ale raczej nie wcześniej, jak po mojej wypłacie.

Tymczasem do tzw. adremu.

Gdy okazało się, że moja Obywatelka Pilotka nie może, gdyż praca (argument "nie mogę, kot na mnie leży" jest rozwiązywany poprzez delikatne acz stanowcze przemieszczenie ww. futra metodą manualną lub ewentualnie sprytem i perswazją), musiałem na szybko znaleźć godnego zastępcę. I, na szczęście, zastępca znalazł się... w jakiś kwadrans. Ot, uroki twarzoksiążki i odpowiednich grup wzajemnego lizania wsparcia. Pozostało jeno stawić się w ustalonym czasie we wskazanym miejscu - a miejscem tym była siedziba Automobilklubu na warszawskim Bemowie.



Wydawało nam się, że mieliśmy troszkę zapasu czasowego, jednak odprawa rozpoczęła się już kilka minut później.

Oj, próba SZ, niedobrz


Pozostało zainstalować numer startowy i czekać na start.


A czekanie było... oj, było. 

Niestety, decyzja o rozpoczęciu rajdu próbą sportową była o tyle nieszczęśliwa, że po pierwsze co ambitniejsze punktowo załogi w razie wyłapania taryfy na dzień dobry wiedziały, że mogą w zasadzie jechać do domu, po drugie zaś dalszy numer startowy oznaczał czekanie.


I czekanie.


I czekanie.


I... no właśnie.


Nie byliśmy jednakowoż w tym czekaniu odosobnieni.


Niektórzy pożytkowali te długie kwadranse (przechodzące powoli w godziny) na rozmaite sposoby - na ten dany przykład na mały trening.


Inni po prostu ociekali zajebistością.


Już na samym początku można było wyczuć nerwową niecierpliwość podsycaną powtarzanym w myślach "ale czy odpali?".


Na szczęście zazwyczaj odpalało.


Pierwsi startowali motocykliści.



Następnie na betonową nawierzchnię autodromu wyruszyły pojazdy dwuśladowe.



















W końcu - w myśl znanych tekstów "a kiedy przyjdzie także po mnie" oraz "a kiedy przyjdzie na ciebie czas" - przyszedł czas i na nas. Co prawda w przerwach między robieniem zdjęć i kręceniem filmów (które, jak już wspomniałem, może kiedyś) analizowałem przejazdy wcześniejszych załóg, ale... i tak nic z tego nie rozumiałem. A brak zrozumienia w połączeniu ze świadomością, że taryfa = zasadniczo pozamiatane, mocno oddziaływał na moje samopoczucie. W momencie startu stan moich nerwów rzutował dość bezpośrednio na odcień mej bielizny osobistej.

Na szczęście opanowanie i ogarnięcie pilota pozwoliło na zasadniczo bezbłędny przejazd próby. I to momentami z dyskretnym dymem spod opon. Niestety, i tak osiągnięty czas był, powiedzmy, średni. Najważniejsze jednak, że obyło się bez taryfy.

Zaraz po zjeździe z próby ruszyliśmy na trasę.

Miejska część rajdu przebiegała przez rejony w miarę nieźle mi znane, a kilka z pytań znałem już wcześniej... z własnych miksów.

Było. Chyba.

A to było na 100%, choć to, co kryje się w głębi, jest DUŻO lepsze. DUŻO.
Pierwszy etap, już po wyjechaniu poza granicę miasta stołecznego, kończył się pekapem pod (i w) niewielkim muzeum.



Najciekawszym chyba elementem była... piesza choinka. Propsy za świetny pomysł.


Samo muzeum, choć niewielkie, też było całkiem ciekawe.



Test wiedzy o łosiach też uważam za wybitnie udany.


Dalsza część trasy okazała się nader malownicza - również pod względem tego, co można było odkryć na podwórzach.




Kolejny checkpoint sprawdzał wiedzę z... "Kariery Nikodema Dyzmy". Na to niestety nie byliśmy przygotowani. Jedyne, co pamiętam z Dyzmy, to kwestia Żorża Ponimirskiego granego przez nieodżałowanego Wojciecha Pokorę: "Panem to jestem JA! Rozumie osoba?!".



Na szczęście kolejny pekap okazał się niemalże formalnością.


Trzeci etap był chyba najbardziej malowniczy ze wszystkich. Leśne i polne dróżki Kampinosu wręcz urzekały swoją urodą. Trudno się dziwić, że właśnie ten etap służył jako fragment na dokonywanie nieobowiązkowych (ale niewątpliwie opłacalnych) zdjęć konkursowych. Zdecydowanie było co uwieczniać - nie tylko na rajdowy konkurs fotograficzny.




Ostatni żywy checkpoint był przeznaczony dla absolutnych świrów. I poszedł nam zupełnie nieźle. Szkoda tylko, że, wykończeni koszmarnie długą trasą i czekaniem na starcie, zapomnieliśmy wpisać numeru załogi. Nasze odpowiedzi zostały cudem uznane, jednak, cytując klasyka, "niesmak pozostał".



Dalsza droga wiodła już prosto na metę - z jednym bezobsługowym pekapem turystycznym po drodze.


Gdy wreszcie, po kilku godzinach kluczenia, dojechaliśmy na metę, większość załóg zdążyła już odjechać. Trudno zresztą je winić - po tak długim rajdzie uczestnicy zapewne marzyli o zasłużonym odpoczynku. Mogę tylko się domyślać, jak zmęczeni byli organizatorzy.











Jeszcze tylko ogłoszenie wyników...


...i do domu.

Moje wrażenia? Niewątpliwie w Łosia organizatorzy włożyli masę wysiłku. Trasa była piękna, zadania ciekawe, zaś niektóre pomysły (np. piesza choinka) można nazwać rewelacyjnymi. Niestety, potwornie długie czekanie na starcie oraz sama długość rajdu zmęczyły mnie na tyle, że nie byłem w stanie w pełni docenić fajności trasy... ani na przykład skutecznie wyszukiwać zdjęć. I to na nich głównie polegliśmy zajmując dość haniebne miejsce w drugiej połowie stawki.

Nie zmienia to jednak faktu, że organizatorzy (z ekipą Rajdu Rembertowskiego) dostarczyli. I to bardzo. I już nie mogę się doczekać, by zobaczyć, co tam wymyślili na kolejnym rajdzie - Między Mienią a Świdrem.

A filmik - może kiedyś. Póki co, mikromiękka firemka wisi mi kasę za Movavi.

3 komentarze:

  1. Ogromne dzięki za relację. Jak już kiedyś pisałem lektura relacji u Basisty jest najlepszym wynagrodzeniem dla organizatorów. :) Chciałbym również przeprosić za ten dłuuuugi czas czekania na start. Teraz już wiemy, że przy 70 załogach nie powinno się startować rajdu eSZetą. Uczymy się na doświadczeniach :) Pozdrawiamy!

    OdpowiedzUsuń
  2. "Kto nie backupuje, ten żałuje". Zakładając darmowe konto google masz 15 GB na zachowanie kopii najważniejszych rzeczy. Polecam rozważenie w przyszłości :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mam tę guglową przestrzeń niemal całkowicie zapełnioną. A co do backupu - jak już powiedziałem, pliki dało się uratować, mam teraz jeszcze terabajtowego Seagate'a, tylko licencja, która była przypisana do konkretnego komputera, poszła się ryćkać. Tutaj żaden backup by nie pomógł.

      Usuń