Któryś ze znanych muzyków (o ile dobrze pamiętam, legendarny polski perkusista Marek Surzyn - poprawcie mnie, jeśli się mylę) powiedział kiedyś, że działalność muzyczna to tak naprawdę firma przewozowa z repertuarem artystyczno-rozrywkowym - i miał kupę racji w tym ustępie.
Każdy z nas - grajków - ma jakiś swój sprzęt: gitary, wzmacniacze, wszelkiego rodzaju instrumenty klawiszowe, itd, itp. Rzecz jasna, najłatwiej w tym względzie mają wokaliści, przynajmniej ci, którzy nie obsługują jednocześnie żadnego instrumentu - większość miejscówek, w których uskuteczniane są wykony, a także sal prób, dysponuje własnymi mikrofonami, a nawet jeśli nie, wystarczy wrzucić swój mikrofon do plecaka i udać się na najbliższy przystanek (pomijam tu przypadki lokali z wyszynkiem, gdzie trzeba zataszczyć własny sprzęt nagłaśniający, gdyż poza ścianami i apatycznym barmanem nie znajduje się tam nic). Jeśli chodzi o transport instrumentarium wraz z obsługującym go personelem na wykon zamiejscowy, istnieje bogaty wybór panów Andrzejów dysponujących zazwyczaj Mercedesami Sprinterami, którzy chętnie dany zespół dostarczą na miejsce a następnie odwiozą z powrotem za odpowiednią opłatą. Jednakże w kwestii dotaszczenia siebie wraz ze sprzętem na granie zbyt niedalekie i niskopłatne, by opłacało się zatrudniać drajwera z busem, tudzież na próbę (zazwyczaj późnowieczorną, gdyż charakterystyczną cechą muzyka, który nie wypracował sobie jeszcze sławy i idących za nią - choć nie zawsze - walorów finansowych, jest posiadanie tzw. "normalnej" pracy), jesteśmy zdani na siebie.
Z tychże powodów na wyposażeniu każdego muzykanta powinno znaleźć się prawo jazdy, a w idealnym przypadku - także własny samochód.
Tutaj jednak pojawia się podstawowy problem: finanse. Jako, że grajek, którego dzieł muzycznych nie słychać na co dzień w najpopularniejszych stacjach radiowych, jest nader często gołodupcem (vide niżej podpisany), pole wyboru zawęża się do tanich używek, których jedynymi funkcjami będą dowiezienie bez zbędnych luksusów swego właściciela i jego sprzętu z punktu A do punktu B oraz dostarczenie mu okazjonalnych rozrywek z gatunku "co zrypie się w następnej kolejności". Jednak nawet za kwotę wywołującą u innych podgatunków homo sapiens - np. u tak zwanych korporobotów - skojarzenia raczej z rachunkiem za lunch, można kupić coś, co częściej będzie spełniać tę pierwszą funkcję, i to nawet całkiem sprawnie. Co zatem będzie sensownym wyborem dla nie defekującego wysokonominałowymi banknotami basisty? Do którego auta wejdzie lodówka Ampega, a w które z trudem wciśniemy nieduże combo? Jaki pojazd nadaje się do przewozu Alembica, a jaki co najwyżej Luny (i, jako, że jest to blog motoryzacyjno-basowy, również na odwrót - której basówce warto zapewnić komfortowe i bezpieczne warunki transportu, a która nie zasługuje nawet na wrzucenie luzem do Tico)? O tym, wraz z całą masą równie nonsensownych co bełkotliwych rozważań, już wkrótce.
Stej tjund.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz