Dziś rozpocznę od ogłoszenia parafialnego połączonego z ewentualną prośbą o pomoc techniczną: otóż zauważyłem (nie tylko ja) problem z komentarzami. Po napisaniu często po prostu znikają. A w zasadzie nie pojawiają się w ogóle. Nie ma, brak, idą w kosmos. Problem się nasila - niektórzy z Czytelników już w ogóle nie mogą ich zamieszczać. Nie zapisują się i już. W FAQ-ach Bloggera nie ma nic na ten temat, nie znalazłem też żadnego adresu pod który można pisać z takimi problemami. Jeśli ktoś wie, co się dzieje i ma pomysł co robić - pliz help.
Tymaczasem znów nadszedł listopad. Udające przywiązanie do tradycji i pamięć o zmarłych tłumy udały się na cmentarze celem uprawiania grobbingu, pogoda skłania do zadumy i refleksji (szczególnie do zadumy nad tym, czy nie zostać w domu i refleksji, że poduszka i kołdra to jednak najlepsi przyjaciele człowieka w sezonie jesiennym), siłą rzeczy bierze człowieka na wspomnienia. I choć dzisiejsze święto kojarzone jest raczej z końcem, moja pamięć pokierowała me myśli w kierunku początku. A konkretnie początku mego grania.
Tymaczasem znów nadszedł listopad. Udające przywiązanie do tradycji i pamięć o zmarłych tłumy udały się na cmentarze celem uprawiania grobbingu, pogoda skłania do zadumy i refleksji (szczególnie do zadumy nad tym, czy nie zostać w domu i refleksji, że poduszka i kołdra to jednak najlepsi przyjaciele człowieka w sezonie jesiennym), siłą rzeczy bierze człowieka na wspomnienia. I choć dzisiejsze święto kojarzone jest raczej z końcem, moja pamięć pokierowała me myśli w kierunku początku. A konkretnie początku mego grania.
Do muzyki ciągnęło mnie od dość młodego wieku. Bardziej aktywnie (i w miarę świadomie) słuchać zacząłem już mając 5 lat a w programie "Videoteka" zaczął latać klip do "Radio Ga Ga" Queen, wskutek czego fanem tego zespołu jestem do dziś, ale myśli o tym, by samemu zrobić coś w tym kierunku, przyszły niewiele później. Już w podstawówce zafascynowała mnie perkusja, ale któregoś dnia ni stąd ni zowąd przyczepiła się do mnie myśl, że jednak bas jest tym, czego moje życie potrzebuje. I myśl ta została już ze mną. Niestety, jak to w życiu bywa, na zrealizowanie marzenia przyszło mi czekać kilka lat - konkretnie zaś koło czterech. W wieku 16 lat, na 12 dni przed swoimi imieninami, wyszedłem z nieistniejącego już od dość dawna komisu przy Al. JPII z dziełem enerdowskiego przemysłu lutniczego o nazwie Musima DeLuxe 25 po uprzednim zostawieniu tam całych dwustu złotych. Byłem dumny, blady i nieprawdopodobnie podekscytowany.
Było to ponad 19 lat temu.
Basik był dość ciekawy: do deski wzorowanej na Fenderze Jaguarze za pomocą ledwie dwóch śrub przykręcony był polakierowany na czarno gryf z 22-progową palisandrową podstrunnicą wyposażoną w próg zerowy mający na celu zmniejszenie różnicy między brzmieniem struny pustej a przyciśniętej na progu. Z czego był sam gryf i korpus - nie jestem pewien; źródła takie, jak cheesyguitars.com, mówią o bukowej (!) szyjce i desce z prawdziwej, szlachetnej sklejki. Menzura była krótka - nie znam dokładnej wartości, ale najprawdopodobniej było to koło 30 cali. Osobną kwestię stanowił w całości zamontowany do ogromnej płytki układ elektryczny. Dwa "single" - jeden bardzo blisko gryfu, drugi wciśnięty tuż przy mostku - były połączone z jednym potencjometrem głośności, dwoma potencjometrami tonu (osobny dla każdej przystawki) i znajdującym się nieopodal górnego roku przełącznikiem. Ogólnie układ był dość idiotyczny.
Najśmieszniejsze jest jednak to, że... całość brzmiała zaskakująco przyzwoicie.
Musima odzywała się bardzo charakterystycznym (i charakternym) soundem, oczywiście mocno "vintage'owym". Zdecydowanie najlepiej brzmiała z obu przystawek naraz. W zasadzie tylko wtedy gadała dobrze - przy przełączeniu na gryfową dźwięk stawał się nieco zbyt "głuchy" i nieco nosowy, za to z przystawki przy mostku wydobywały się cieniutkie, "blaszane", pozbawione dołu brzmienia. Największym zaskoczeniem był jednak całkiem spory sustain, czyli długość wybrzmienia. O tym jednak przekonałem się dopiero po założeniu nadających się do czegokolwiek sznurków.
Niedługo po zakupie pękła jedna ze strun założonych prawdopodobnie jeszcze w fabryce. Oczywiście były to flaty, ale ja jeszcze nie rozeznawałem się w tego typu subtelnościach. Gdy tylko założyłem świeżutki zestaw popularnej podówczas firmy Presto (czy ona jeszcze w ogóle istnieje?), basówka nabrała zupełnie nowego charakteru, ja zaś - zafascynowany Wojtkiem Pilichowskim, którego pierwszą płytę (a w zasadzie kasetę) katowałem wtedy na okrągło - byłem niemalże w ekstazie, że wreszcie można na tym klangować.
No, prawie.
Prawie, gdyż akcja strun była absurdalnie wysoka. Oczywiście któregoś dnia - a było to jakieś 3-4 miesiące później, na działeczce w Wildze - odkryłem możliwość obniżenia jej na mostku, jednak nadal do ideału trochę brakowało. Problem nigdy nie został do końca rozwiązany - podejrzewam, że powodem był uszkodzony pręt w gryfie, przez co ten ostatni nie dawał się do końca wyprostować. Mimo to dało się na tym wynalazku grać.
W międzyczasie pokruszyły się i popękały plastikowe główki oryginalnych kluczy. Otwory w główce były zdecydowanie za małe na duży, "fenderowski" zestaw. Jako, że nie wpadło mi do pustego, 16-letniego łba, że można kupić zestaw małych, zamkniętych kluczy i spokojnie zamocować je na 1 śrubkę każdy, kombinowałem tak, by do nowych kluczy Presto (tak, oni mieli naprawdę szeroką ofertę) dopasować kołki od oryginalnego zestawu. Udało się, ale skutkiem ubocznym operacji było to, że za każdym razem, gdy zdejmowałem strunę, kołek... wypadał.
Ale dało się grać.
Minął jednak rok, zdążyłem dołączyć do swego pierwszego zespołu, zrobiłem spore postępy i zapragnąłem czegoś więcej. Udało mi się wybłagać u rodziców piękny, nowy basik - był nim Zak B4, czyli podstawowy model znanej już wówczas ale jeszcze koncentrującej się na dość tanich instrumentach firmy Mayones. Musima jednak nie poszła w odstawkę - stała się za to moim pierwszym fretlessem (co było średnim pomysłem w przypadku instrumentu z progiem zerowym). Dodać tu muszę, że progi wylazły zaskakująco gładziutko.
Już wtedy miałem toaletowe poczucie humoru |
Zak (którego zapewne jeszcze kiedyś opiszę) był sporym skokiem jakościowym, choć samym brzmieniem Musima broniła się całkiem nieźle. Niestety - wkrótce przyszedł na nią czas, gdyż rozpadł się jeden z potencjometrów, przenosząc enerdowski instrument do świata ciszy. Ja zaś, będąc nastoletnim głupkiem, zamiast zapolować na zamiennik i poprosić kogoś o pomoc w montażu, rozebrałem bas na kawałki celem odremontowania go "w późniejszym terminie".
Późniejszy termin nie nadszedł do dziś.
Aktualnie Musima wisi sobie na ścianie w charakterze dekoracji, przypominając mi mą nieszczególnie burzliwą młodość. Wiem, że jej nie sprzedam - jest dla mnie niezwykle sympatyczną pamiątką. I za każdym razem, gdy na nią patrzę myślę sobie, że "będę ją robił".
Ale jeszcze nie dzisiaj. Kiedyś.
Podsumowanie, czyli zady i walety:
Trudno o jakiekolwiek sensowne podsumowanie. Musima to przede wszystkim wspomnienie. Sentyment. Pamięć o początkach mojego grania. A że była jaka była? Nie była taka zła, przynajmniej wtedy wystarczała. A dziś - wisi na ścianie i przywołuje wspomnienia. A to też dużo.
Plusy:
* zaskakująco przyzwoite brzmienie
* cena wystarczająco niska dla początkującego
* wartość sentymentalna
Minusy:
* jakość wykonania
* wygoda (a w zasadnie niewygoda) gry
* jeśli rozmontowałeś swoja Musimę i niektóre elementy poginęły, nie licz na zdobycie części zamiennych
Czym ją wozić:
Jako 16- i 17-latek woziłem ją zbiorkomem. A teraz nie wożę niczym. Wisi na ścianie, tam jej miejsce.
Wesołych świąt.
Podsumowanie, czyli zady i walety:
Trudno o jakiekolwiek sensowne podsumowanie. Musima to przede wszystkim wspomnienie. Sentyment. Pamięć o początkach mojego grania. A że była jaka była? Nie była taka zła, przynajmniej wtedy wystarczała. A dziś - wisi na ścianie i przywołuje wspomnienia. A to też dużo.
Plusy:
* zaskakująco przyzwoite brzmienie
* cena wystarczająco niska dla początkującego
* wartość sentymentalna
Minusy:
* jakość wykonania
* wygoda (a w zasadnie niewygoda) gry
* jeśli rozmontowałeś swoja Musimę i niektóre elementy poginęły, nie licz na zdobycie części zamiennych
Czym ją wozić:
Jako 16- i 17-latek woziłem ją zbiorkomem. A teraz nie wożę niczym. Wisi na ścianie, tam jej miejsce.
Wesołych świąt.
1. Blogger od jakiegoś czasu jaja sobie robi, szczególnie z komentarzami; niedawno nowych postów Qropatwy nie było widać.
OdpowiedzUsuń2. Gratuluję samozaparcia w walce z materią, z drugiej zazdraszczam zaczęcia basowania w młodym wieku. Bo mnie to jako gówniarza skutecznie do muzyki zniechęcili na wieeele lat i dopiero stosunkowo niedawno zacząłem od zestawu "od Chińczyka"...
1. Najgorsze, że nie ma tego gdzie zgłosić. Jest niby coś w rodzaju zakładki "pomoc", ale to jeno FAQ-i. Internety też o tym milczo.
Usuń2. W jakim młodym wieku? Młody wiek to 12-13. I strasznie żałuję, że nie udało się zacząć właśnie wtedy.
2. kwestia względna; mnie rodzice wysłali 'na nauki' z niestrunowym produktem z Bydgoszczy jak miałem jakoś 9-10 lat. G**** z tego wynikło, natomiast za bas z własnej woli chwyciłem niedawno, jak już miałem "trójkę" z przodu. W tym kontekście Twoje 16 lat to jest młody wiek ;-)
UsuńA ma ktoś na sprzedaż albo wie gdzie prowadzona jest sprzedaż basów z lat 70 lub 80? Może być do remontu.
OdpowiedzUsuńrestauracja gitar,
Usuńhrguitars - tak na szybko
W Restauracji byłem, polecam. Tyle, że tam instrumenty są już wyremontowane, i to bardzo solidnie.
Usuń