wtorek, 17 października 2017

Basowisko: jesienny jesion

A jednak.

Opisując mój niedawny nabytek - czarnego Fernandesa - stwierdziłem, że nie jest to mój docelowy Jazz Bass. Jest nader fajnym instrumentem, jednak ma olchową dechę, ja zaś w progowych Jazzach wolę nieco potężniejszy, bardziej agresywny charakter jesionu.

Miej wyje... no, wysprzęglone, a będzie ci dane, jak to mówią. W momencie, gdy stwierdziłem, że spędzę z Fernandesem więcej czasu (wszak szukałem po prostu Jazza z klonową podstrunnicą - jesionowy korpus był drugorzędnym kryterium), w Restauracji Gitar pojawił się kolejny Jazzik. Jesionowy. Z klonem.

W takiej samej cenie.

Fernandes natychmiast wylądował na basowych grupach sprzedażowych oraz na jednym z portali służącym do ogłaszania chęci zbycia dóbr, zaś już dwa dni później pan kurier z narażeniem kręgosłupa przytaszczył to:


Jednak nie sam flightcase - na którego zamówienie dałem się namówić i przyznaję, że cholerenie się z tego cieszę - był tu gwoździem programu.

Najważniejsza, rzecz jasna, była - i nadal jest - zawartość.



Marka Founder była mi wcześniej zupełnie nieznana. Na szczęście internety dostarczajo, a dzięki popularności japońskich kopii z tzw. "lawsuit era", których popularność ostatnio sporo wzrosła, można dowiedzieć się, że instrumenty te były prosukowane przez tę samą firmę, która znana była z wyśmienitych instrumentów o nazwie Daion. Z tym, że o ile Daiony były własnymi, dość hi-endowymi konstrukcjami, o tyle Foundery stanowiły głównie kopie, prawdaż, Fenderów. I tenże stylowy instrument nie jest wyjątkiem.

Nie kryję - jako wzrokowiec jestem zachwycony. Ten zestaw - sunburst na jesionie, klon i prostokątne perłowe markery - jest jednym z moich ulubionych. Szylkretowa płytka wprowadza co prawda nieco wizualnego chaosu (czarna byłaby bardziej elegancka - niestety ta z Fernandesa ma śrubki w innych miejscach, zresztą sprzedaję go, więc nie będę grzebał), ale ogólnie całość jest nader smakowita.


Generalnie - o ile Fernandes to Jazz sixtiesowy pod względem konstrukcji i ejtisowy wizualnie, o tyle Founder to w zasadzie czyste lata 70-te. Materiały, kolorystyka, detale - prawie wszystko odpowiada fenderowskim basom produkowanym od bodajże 1972 roku aż do końca dekady. Również konstrukcja jest klasycznie fenderowska - klonowy gryf z 20-progową podstrunnicą przykręcony jest do sporego korpusu, zaś elektrownia jest w pełni pasywna i składa się z dwóch "singli", czyli jednocewkowych przystawek, oraz dwóch potencjometrów głośności (dla każdej z przystawek z osobna) i pokrętła tonu służącego do obcinania góry pasma. Jedynym detalem niezgodnym z "duchem czasów" jest brak bindingu wokół podstrunnicy, co, w przypadku fenderokształtnych instrumentów z prostokątnymi markerami, jest dość rzadkim zabiegiem.

Po dokładniejszym przyjrzeniu się widać niestety niedoskonałości. Największą jest widoczne w pokrytym przejrzystym, bursztynowym lakierem środkowej części korpusu krzywe sklejenie deski z trzech kawałków jesionu. Sam korpus na szczęście nie jest krzywy - za to widać, że cięcie nie było wykonywane tak, by klejenia szły równolegle do gryfu. Na szczęście nie rzutuje to ani na ogólną solidność wykonania, ani na brzmienie. Zresztą w latach siedemdziesiątych Fender też nie zachwycał sprawnością działania kontroli jakości.


Drugą niedoskonałością jest nieco słabsze wyprofilowanie korpusu, niż w innych Jazzach, z którymi miałem do czynienia. Wycięcie pod brzuchol (szczególnie ważne dla mnie) jest na szczęście przyzwoite, jednak wyprofilowanie górnej krawędzi pod prawe przedramię jest nieco za płytkie. Na szczęście jestem w stanie z tym żyć - grając na stojąco bardzo rzedko opieram przedramię o dechę.

Ogólnie rzecz biorąc komfort gry nie jest zły. Founder nie "wtapia się" w ciało, jak choćby Geddy, ale nie trzeba z nim walczyć. Solidny gryf o dość grubym jak na Jazza profilu dobrze leży w dłoni a korpus o solidnej, lecz nie łamiącej kręgosłupa masie stanowi dobrą przeciwwagę dla sporej, fenderowskiej główki, dzięki czemu bas jest dobrze wyważony.

Jak już wspomniałem, wizualnie Founder ocieka latami siedemdziesiątymi. A brzmieniowo?

A i owszem.


Seventiesowa jest nie tylko stylówa i użyte materiały, ale również rozstaw przystawek. Tak, jak w Jazzach z lat siedemdziesiątych (oraz sygnaturach Geddy'ego Lee i Marcusa Millera, opartych zresztą na modelach z tamtej właśnie dekady), jest on nieco szerszy - przystawka mostkowa jest nieco cofnięta, co sprawia, że przy grze na moim ulubionym w przypadku pasywnych basów ustawieniu "wszystko na full", brzmienie jest nieco ostrzejsze, bardziej agresywne. Oczywiście połączenie jesionowego korpusu i klonowej podstrunnicy również dodaje pazura, za to środek pasma w porównaniu do olchowych Jazz Bassów jest nieco cofnięty. Oczywiście coś za coś - przy grze na samej mostkowej przystawce tracimy nieco okrągłego dołu znanego z Jazzów z poprzedniej dekady, jednak ja sam progowego Jazza używam prawie wyłącznie z obiema przystawkami grającymi na 100% i rozkręconym potencjometrem tonu. W takim ustawieniu Founder ma piękne "pchnięcie" w dole pasma i ostry "strzał" w górze, szczególnie przy grze kciukiem. Całość jest ostra i agresywna, ale przy delikatniejszym ataku robi się śpiewna i cieplejsza. Czyli jest tak, jak chciałem.

Zresztą... posłuchajcie sami.


Podsumowanie, czyli zady i walety:


Founder Electric Bass (cóż za odkrywcza nazwa) to po prostu stary, dobry Jazz w seventiesowym wydaniu. Ciężka, jesionowa decha, klonowa podstrunnica i prostokątne markery to dokładnie to, czego szukałem pod względem estetycznym, zaś mocny, "skupiony" dół i "szklista" górka to brzmienie, którego oczekiwałem od takiego instrumentu. Jasne, można czepiać się niedoskonałości takich, jak klejenia korpusu biegnące nierówno w stosunku do gryfu, słabe wyprofilowanie korpusu w rejonie przedramienia czy nieco rozczarowującego brzmienia przy grze na samej przystawce mostkowej, ale dla mnie nie mają one większego znaczenia. Na progowym Jazzie gram praktycznie cały czas z użyciem obu przetworników, a wygodę oceniam jako całkowicie zadowalającą. Zresztą... oczekiwać więcej można dopiero wtedy, gdy ma się kilkukrotnie wyższą kwotę pozwalającą na zakup 40-letniego amerykańskiego Fendera. A i wtedy nie zawsze się to dostanie. Dlatego wiem, że Founder raczej zostanie ze mną do momentu, aż będzie mnie stać na wintydżowy oryginał. A wtedy się zobaczy.


Plusy:
  • świetne brzmienie przy grze na obu przystawkach
  • stylówa
  • solidne wykonanie
  • relacja ceny do jakości
Minusy:
  • lekkie niedoróbki konstrukcyjne (bardziej estetyczne niż funkcjonalne)
  • mało soczyste brzmienie brzy grze na samej przystawce mostkowej
Czym go wozić:

I znów mamy do czynienia z japończykiem udającym klasycznego amerykanina. Tym razem jednak nie pójdę tym tropem. Foundera będę woził po prostu Skanssenem.

5 komentarzy:

  1. Poproszę o ilustrację muzyczną do każdego nowego wpisu....
    Oczywiście z twórczości własnej :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Wypada napisać -gratuluje zakupu, ale wyszłoby nieco banalnie. Dlatego dodam jeszcze:
    - ładny jest skurczybyk, ale dla mnie klonowa podstrunnica + czarne bloki (vide - Spectory!)
    - IMHO bardzo fajnie brzmi, nie jest tak nosowo-Millerowy, taki bardziej "szlachetny". Powtarzam - IMHO
    - nie wiem, nie rozumiem - jest coś masochistycznego w konstrukcji basów, w których do regulacji gryfu należy go zdjąć. No nie.
    A to pasywne Kawai nie daj mi spokoju. Niech ktoś go kupi, bo zrobię coś głupiego.
    P.S. Próbka nr 15 przypomina mi te od LeFay-a.
    A! nie znam się!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Końcówka pręta jest dostępna bez zdejmowania gryfu. A próbka 15 to przecież fragment intra, które zrobiłem już w lipcu ;-)

      Usuń
    2. - w takim razie płytkę trzeba odkręcić? Też "tak średnio", albo mnie wzrok zawodzi.
      - nie zmienia to faktu, że brzmi podobnie. Bardzo :-)

      Usuń
  3. Piękny JB, gratuluję zakupu :)

    OdpowiedzUsuń