poniedziałek, 28 maja 2018

Eventualnie: klimaty nie tylko praskie

Od ostatniego rajdu, w którym miałem okazję wziąć udział, minął już miesiąc. A to wystarczyło, bym mocno stęsknił się za itinererem, cetegami i błądzeniem po nieznanych mi miejscach (choć w Warszawie jest takich coraz mniej). Na szczęście pojawiła się kolejna okazja: trzeci już rajd z cyklu Praskie Klimaty.

Brałem już udział w pierwszej odsłonie, nazwanej podówczas Zlot i Rajd Turystyczny po Warszawskiej Pradze. Rajd był dość nietypowy - nie było choćby itinereru a trasa była opisana za pomocą adresów, które należało odwiedzić. Evencik był całkiem przyjemny i fakt, że przeoczyłem jego drugą edycję tylko wzmocnił moje postanowienie o wzięciu udziału w kolejnej odsłonie.

I tym razem się udało.


Co ciekawe, tym razem trasa rajdu przebiegała nie tylko po Pradze. Całość co prawda działa się na prawym brzegu Wisły, jednak sam start znajdował się w urokliwym, zielonym Wawrze, zaś część trasy biegła przez Grochów, Gocław i Saską Kępę (bo Praga to Praga a Grochów to Grochów, koniec, kropa). Tak czy inaczej, zapowiadało się nieźle. I to mimo tego, że biuro rajdu było otwarte już od 8 rano, zaś odprawa miała odbyć się o 8:45. W niedzielę, gdy człowiek chciałby zaznać choć trochę snu.

Mimo walki z ciężarem własnych powiek udało nam się z Obywatelką Pilotką dotrzeć jeszcze parę chwil przed odprawą. Nie byliśmy ostatni, ale większość uczestników była już na miejscu.







Odprawa rozpoczęła się jeszcze przed 9. Starałem się nie zagłuszać jej ziewnięciami.



Zaraz po jej zakończeniu ludność jęła ustawiać się do startu.


Pierwszy, wawerski etap przebiegł bez większych zakłóceń. Największą trudność stanowiło wypatrywanie obiektów ze zdjęć w związku z czym jechaliśmy dość wolno, jednak ogólnie wydawało się, że idzie nieźle. Nawet wymagający znajomości polskiej kinematografii maluchowy checkpoint nie zepsuł nam humoru.

Matka Siedzi z Tyłu wymagała chyba nieco mniejszej wiedzy

Zmiana warty, prawdaż
 Pierwszym sygnałem, że organizatorzy postanowili zdobyć w tym roku tytuł Mistrza Wredoty, była konieczność wypatrzenia znajdującego się na słupie obiektu w dość skomplikowanym pod względem manewrowania i organizacji miejscu pod wiaduktem u styku Płowieckiej i Czecha. Otóż z samochodu obiekt ów (którym był żółty Trabant) praktycznie nie był możliwy do zauważenia. Na szczęście zdarzało mi się już wielokrotnie przejeżdżać tamtędy i nawet mimo tego, że nie byłem w 100% pewien tego, kto robi za Szymona Słupnika, wiedziałem, gdzie go szukać. Ale i tak wymagało to spacerku w miejscu niezbyt temu sprzyjającym pod względem bezpieczeństwa.

Nie tylko my robiliśmy kółko szukając odpowiedniego słupa
Drugi etap prowadził przez dzielnicę mylnie nazwaną Pragą Południe, czyli - wedle właściwej nomenklatury - Grochów, Gocław i Saską Kępę.


Grochowski (a w zasadzie, dla warsawianistycznych fanatyków, witoliński) checkpoint ulokowany był w bardzo znanym i cenionym miejscu - i był dość łatwy, przynajmniej dla maniaka starych Cytryn. Czyli choćby dla mnie.


Niestety, na tym w zasadzie skończyły się przyjemności.

Trzeci, praski etap był cholernie męczący. Nie dość, że uczestnikom ostro dawała popalić temperatura przywodząca na myśl piekarnik, to jeszcze złośliwość organizatorów wystrzeliła w tym miejscu poza skalę. Pytania, na które odpowiedzi, jak się później okazało, należało szukać na chodniku, CeTeGi (dla niewtajemniczonych - od CTG, czyli Co Tu Gnije), które nie do końca wyglądały na wrosty - to wszystko sprawiało, że atmosfera robiła się coraz bardziej napięta. Nie pomagał też fakt, że byliśmy już na ostrym niedoczasie, wynikającym ze spokojnego tempa, które obraliśmy na poprzednich odcinkach celem odnalezienia jak największej ilości obiektów ze zdjęć. Do tego wszystkiego doszło zagotowanie płynów mózgoczaszkowych, skutkujące złą interpretacją itinereru w jednym miejscu, co pociągnęło za sobą... ominięcie jednego z pekapów.

Pod koniec po prostu gnaliśmy, by nie powiększać już i tak sięgającego trzech kwadransów spóźnienia. Jak się okazało, niepotrzebnie.


Gdy dotarliśmy na miejsce, część uczestników już była. Niektórzy nawet się zawijali.



Jak się jednak okazało, większość ludu na mecie stanowili uczestnicy zlotu, my zaś, startujący z numerem 21, przybyliśmy jako... ósma załoga.

Pozostało popodziwiać dobre ustawienie niektórych pojazdów...





...i wziąć udział w ostatniej konkurencji - skręcaniu i rozkręcaniu zestawów śrubka/podkładka/nakrętka. Na czas.

A ja umiem zrobić coś szybko albo dobrze. ALBO.


Temperatura tymczasem nie pozwalała odetchnąć nikomu, bez względu na gatunek.


W końcu ogłoszono wyniki (pierwsze miejsce raczej nikogo nie zaskoczyło) i rozdano nagrody.


Wrażenia? Tak naprawdę... mam mieszane uczucia. Nie, rajd absolutnie nie był zły - szczególnie dobre wrażenie robiła nader zacnie pomyślana, zróżnicowana trasa. Jednak nagromadzenie wrednych pomysłów, w szczególności pytań, które, by móc znaleźć odpowiedź, wymagały niejednokrotnie niezbyt bezpiecznych manewrów, w połączeniu z założonym czasem, który przekroczyła chyba większość załóg, sprawiły, że impreza pod koniec była zwyczajnie męcząca. Jasne, rajd nie powinien być zbyt łatwy, ale... serio, nie przeginajmy.

Zobaczymy - może za rok obędzie się bez nie do końca udanych pomysłów. Bo mimo wszystko znów chętnie pojadę prawobrzeżny rajdzik.

A tymczasem zapraszam na mały filmik z trasy.


Do najbliższego.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz