poniedziałek, 10 listopada 2014

Eventualnie: pośmiertne urodziny FSO

Sezon co prawda zakończon, zamknion i zmarł, ale jeszcze zdarzają mu się drgawki. Tym razem chodziło o pewne urodziny, choć też pośmiertne. A w zasadzie rocznicę. Konkretnie zaś rocznicę wyprodukowania pierwszej Warszawy M20, czyli de facto ruskiej Pobiedy.

Nie jestem co prawda szczególnym fanem produktów żerańskiej FSO, jednak stwierdziłem, że ruszę krągły swój zad, tym bardziej, że obiecana została wycieczka po przeznaczonych do wyburzenia halach. Zwiedzałem co prawda niegdyś teren FSO (razem z torem testowym) dziecięciem będąc, nie mam pojęcia, jak zostało to załatwione, tak czy inaczej ostatnio nostalgia mocno mnie nosi, więc pomyślałem, że może wyczyn uda się powtórzyć. Nie bacząc na wysoce niesprzyjające warunki atmosferyczne pognałem tedy na Stalin... yyy, Jagiellońską.

Już przed wejściem na teren imprezy zaatakowało mnie grube koneserstwo

Na parkingu przed główną bramą FSO było gęsto od wartej absurdalne pieniądze nostalgii

Wcześniutka M20, w zasadzie 1:1 licencyjna kopia Pobiedy

O, kombi to ja mógłbym.

Dominowały jednak Duże Fiaty

Kredensy

Kanty

Bardzo ładny akcent - dekielki z włoskiej 125; szkoda, że reszta made by FSO

Niezwykle popularny w latach 70. kolor niemowlęcej kupy

Jak wielkim lansem będzie, jeśli powiem, że jechałem takim?

Użytkowi kuzyni, stolica wita Bielsko-Białą

Z ziemi włoskiej przez Jugosławię do Polski

Bardzo je lubię i nie poradzę

DWIEŚCIE TYSIĘCY BEZ NEGOCJACJI. Nie, ten dowcip nigdy mnie nie znudzi

W latach 70 i wczesnych 80 była to limuzyna dyrektorsko-resortowa. Brat mego dziadka, "przebrzydły prywaciarz", też miał takiego - nawet kolor się zgadza

O takich samochodach marzyli właściciele produktów FSO

O takich też

Młodsi duchem marzyli (i nadal marzą) o takich

A ja o takim. Od zawsze.

Przyszedł czas zakręcić się za najważniejszą częścią wycieczki, czyli zwiedzaniem. I tu spotkało mnie rozczarowanie - może nie srogie, gdyż po prawdzie spodziewałem się tego, ale jakaś tam nadzieja była. Otóż chaotycznie kłębiący się pod wejściem tłum skutecznie zniechęcał do jakichkolwiek starań. Pokręciłem się jeszcze trochę, zadałem kilku osobom parę pytań, na które uzyskałem odpowiedzi utwierdzające mnie w przekonaniu, że nie ma po co i stwierdziłem, że zarówno pogoda, jak i nikłe szanse na oglądanie martwego już zakładu od wewnątrz, sugerują udanie się w swoją stronę. Jeszcze tylko zajrzałem na kilka chwil do budynku recepcji celem złowienia choćby przez szybę widoczków...

...takich jak Aveo na wewnątrzfabrycznych blachach...

...czy depresyjny listopadowy landszafcik zakładowy...

...i zawinąłem się celem polowania na struny. 

Jak się potem okazało, dyrekcja ograniczyła zwiedzanie do 200 osób, czyli celem załapania się należało przybyć na miejsce jeszcze przed rozpoczęciem eventu (a mój stan zdrowia w połączeniu z niewyspaniem przekonały mnie, że mi się nie chce), za to gdybym zaczekał jeszcze troszkę, mógłbym popodziwiać sobie przywiezioną na lawecie Syrenę Laminat, czyli zasadniczo "stoczwórkę" z chałupniczą budą z tworzywa. Trochę szkoda. Ale przynajmniej mam struny, które bardzo się przydadzą już w środę.

Ale o tem potem, czyli w tzw. swoim czasie.

1 komentarz:

  1. Swoją drogą ciekawe ile taki Polonez jak ten czerwony, w tak super zadbanym stanie może kosztować.

    OdpowiedzUsuń