Marzyć można o różnych rzeczach: o domku z ogródkiem, o Insigni (żeby można było w rodzinnych Swędziworach powiedzieć, że zostało się derektorem we Warszawie, a oni uwierzo), o kolorowym odlocie na Paragwaj (albo tylko szarym i byle gdzie) czy choćby, szczególnie w pewnym wieku, o zdrowych i regularnych wypróżnieniach.
Będąc tzw. muzykantem, można też marzyć o takim czy innym instrumentarium.
Ja na ten dany przykład marzyłem o headlessie. Czyli obrzynie. O basie bez główki, znaczy.
Gdy zaczynałem grać, obrzyny nie podobały mi się w ogóle. Bas w moim mniemaniu musiał być wyposażony w główkę, najlepiej o symetrycznym ułożeniu kluczy. Z czasem nauczyłem się również doceniać rzędowe główki typu fenderowskiego, jednak w headlessach wciąż coś mi nie grało.
Do czasu.
Muszę tu przyznać, że jestem dzieckiem lat osiemdziesiątych. Na tę dekadę przypadło moje dzieciństwo i moje pierwsze nieco bardziej świadome kontakty z muzyką. A cóż było większą ikoną ejtisów, niż bas bezgłówkowy?
Jak się okazało, można wyrzucić człowieka z ejtisu, lecz ejtisu z człowieka nie wyrzucisz nigdy. I ze mnie też nie.
Najpierw, jeżdżąc jeszcze Madzią, zacząłem nieśmiało myśleć o obrzynie jako o oszczędzającym miejsce rozwiązaniu idealnym na wykony chałturnicze. Potem przypomniałem sobie przecudowne "Love Like Blood" Killing Joke i podczas oglądania klipu dotarło do mnie, że cholernie chcę taki bas, jaki trzymał tam w rękach nieodżałowany Paul Raven. A był to właśnie bezgłówkowy Status.
Nie oszukujmy się - na Statusa mnie nie stać i raczej jeszcze długo nie będzie. Chwilowo raczej nie mógłbym sobie pozwolić także na nieco tańsze a równie ciekawe obrzyny, jak np. dość rzadki Westone Super Headless. Jednak rynek instrumentów używanych czasem ma do zaoferowania budżetowe, a mimo to zupełnie przyzwoicie dające radę rozwiązania.
Takie, jak np. Hohner The Jack.
Niemiecka (nnno, założona w Niemczech) firma Hohner kojarzona jest głównie z niezłymi harmonijkami ustnymi (czyli organkami, przez małe "o") oraz tzw. syntezatorami marszczonymi znanymi też wśród muzyków jako wstyd. Był jednak czas, gdy Hohner był znany także z produkcji zupełnie przyzwoitych, niedrogich gitar. Największą popularnością cieszyły się akustyki i klasyki, jednak najbardziej charaktystycznym elementem gitarowej oferty była seria bezgłówkowych gitar i basów na licencji Steinbergera.
Pozbawione główek wiosła Hohnera były w zasadzie kopią Steinbergerów - identyczny mostek i zaczep na końcu gryfu, taki sam kształt zminimalizowanego korpusu - zaś jedyne (choć istotne) różnice stanowiły tańsza elektronika i materiał użyty do budowy gitar. W odróżnieniu od grafitowych oryginałów, hohnerowskie obrzyny wykonane były z klonu, zaś podstrunnica, zamiast z kompozytu stosowanego przez Steinbergera, zrobiona była z palisandru.
Taką też konstrukcję miały wprowadzone pewien czas później bezgłówkowe instrumenty z nowej serii nazwanej The Jack, odróżniającej się od "klasycznych" headlessów pełniowymiarowym korpusem.
I takie właśnie basiwo udało mi się upolować.
The Jack ma stylówę dość typową dla późnych lat 80.: kształt dechy jest nieco "lżejszy", bardziej wysmukły, niż instrumenty popularne na początku dekady, zaś brak główki nadal był wtedy dość popularnym ficzerem. Typowa dla tamtych lat jest również konstrukcja neck-thru-body, od której później nastąpił odwrót wraz z powrotem mody na bardziej klasyczne brzmienia i ogólnie pojęty wintydż. Jak już wspomniałem, mimo zdecydowanie nowoczesnej (na owe czasy) koncepcji, producent pozostał przy raczej klasycznych drewnach: gryf i skrzydła korpusu wystrugano z klonu, zaś dwuoktawowa podstrunnica wykonana jest z palisandru. Całość - przynajmniej w moim egzemplarzu - została pokryta przejrzystym lakierem o ciemnomiodowym odcieniu, i jest to zdecydowanie najładniejsza opcja wykończeniowa, jaka występowała w tym instrumencie.
Estetyka to jedno, ale dużo ważniejsza jest ergonomia - i tu jest... nierówno. Na samą wygodę gry nie ma co narzekać - korpus jest przyjemnie wyprofilowany, gryf co prawda okazuje się dość gruby, ale ma przyjazny dłoni profil, bas nie waży zbyt wiele (choć na pewno nie jest wagi piórkowej) zaś bezgłówkowa konstrukcja skutkuje świetnym naturalnym balansem przy grze na stojąco. Niestety The Jack wyróżnia się jednymi z najdurniej umieszczonych potencjometrów, jakie kiedykolwiek widziałem. Ich usytuowanie sprawia, że przy grze kostką bardzo łatwo niechcący trącić dłonią potencjometr głośności przystawki gryfowej, ściszając ją. Tak naprawdę trudno tego nie zrobić.
Kolejnym minusem jest sposób ustawiania menzury na mostku. Aby to zrobic, trzeba odkręcić nieco śrubki znajdujące się w jego bocznych ściankach, następnie poluzować struny i na końcu na chybuił-trawfił przesuwać siodełka licząc na to, że po ponownym nastrojeniu na dwunastym progu będzie idealna oktawa. Podobnie debilny system zastosowany został w basach Spectora. Prawdopodobnym wyjaśnieniem tej zagadki jest fakt, że oba te mostki projektował ten sam człowiek - Ned Steinberger.
Na szczęście ergonomicznych plusów jest więcej niż minusów. A najciekawsze są te wynikające z braku główki.
Po pierwsze - wspomniany już balans. Zawieszone na pasku basiwo ustawia się niemal idealnie względem ciała. Nie ma tu lecenia na główkę - może dlatego, że jej nie ma - jest za to poczucie lekkości.
Po drugie - stabilność stroju. Pogłoski, że obrzyna wystarczy nastroić raz po zmianie strun i do następnej nie trzeba już nic robić, są co prawda przesadzone, ale rzeczywiście przewożony w miękkim pokrowcu bas nie rozstraja się tak łatwo, jak tradycyjne konstrukcje z kluczami na główce.
Po trzecie - mniejsze ryzyko uszkodzeń w transporcie czy na scenie. Brak delikatnej główki oznacza, że nie ma się co ułamać. Do tego nie trzeba się martwić, że w scenicznym szale zdzieli się kolegę (lub koleżankę) nie do końca kotrolowaną końcówką gryfu.
Po czwarte - wymiana strun trwa tu 3 minuty. Niestety potrzebny jest tu komplet typu "double ball", jednak konieczność zamawiania nieco droższych, nie zawsze dostępnych od ręki strun jest rekompensowana z nawiązką faktem, że upierdliwy proces ich zdejmowania i zakładania jest tu zredukowany do minimum. Szczególnie cieszy brak konieczności nawijania końcówki struny na kołek klucza - kilka ruchów pełniącymi funkcję kluczy pokrętełkami na mostku i voila, bas nastrojony.
Po piąte - dostęp do pręta napinającego gryf jest idealny. Nie trzeba niczego odkręcać, nie trzeba luzować strun by móc swobodnie kręcić kluczem ampulowym - po prostu wsadzamy go w otwór na końcu gryfu i kręcimy ile trzeba.
Jak wiadomo, aby z elektrycznego instrumentu wydobyć dźwięk, potrzebne są przystawki. A te w Jacku są... nieco dziwne. Niby zwykłe "mydełka", najprawdopodobniej humbuckery (nie, szerokość obudowy nie musi być tu wyznacznikiem), na pewno pasywne, z nieprodukowanej już chyba serii Select by EMG. Jednak ich rozmiar jest nieco nietypowy, zaś jeszcze bardziej nietypowe jest ich mocowanie w plastikowej ramce i regulacja wysokości dodatkowymi, umieszczonymi w ich osi śrubkami. Konstrukcja taka przypomina bardziej przetworniki gitarowe i sprawia, że może być problem ze znalezieniem zamiennika.
Jeśli chodzi o elektronikę, opcje były dwie. Naraz. The Jack wyposażony był w aktywną elektronikę z koncentrycznymi potencjometrami pasma niskiego i wysokiego, jednak była ona wyłączana za pomocą małego, zgrabnego pstryczka. Aby dodać więcej ejtisowego "blingu", jej działanie sygnalizowane jest czerwoną diodą umieszczoną nad potencjometrami głośności przystawek. Gdy aktywny układ jest wyłączony, dioda pozostaje uśpiona. Po włączeniu zasilanej jedną dziewięciowoltówką elektroniki, dioda wesoło rozbłyskuje czerwonym światłem, co sprawia, że każdy, kto został obdarzony choćby szczątkowym poczuciem obciachu, pozostaje w trybie pasywnym.
I dobrze, bo Jack brzmi wtedy po prostu lepiej.
Pierwsze wrażenie soniczne jest barzdo pozytywne - na sucho, ze świeżymi strunami, Hohner odzywa się bardzo przyjemnym, nieco fortepianowym soundem. Po podłączeniu natomiast... jest tak:
- Palce, przystawka gryfowa
- Palce, obie przystawki
- Palce, przystawka mostkowa
- Kostka, obie przystawki
- Kostka, przystawka gryfowa
- Kciuk, obie przystawki
- Kciuk, przystawka gryfowa
- Tapping, obie przystawki
Jak słychać, bezgłówkowy Hohner odzywa się pełnym, okrągłym dźwiękiem. Przy grze na samej przystawce gryfowej mocno dominuje niskie pasmo, w przypadku zaś mostkowej - dołu zaczyna nieco brakować, na front wysuwa się za to wyrazisty, punktowy środek. Góra, w przeciwieństwie do większości nowoczesnych basów z wklejanym gryfem, jest "sklejona" z resztą pasma, co stanowi sporą zaletę. Co ciekawe, najwięcej wysokich tonów słychać przy grze na obu przystawkach - i to w takim ustawieniu The Jack brzmi tak, jak oczekiwałem od ejtisowego obrzyna: nieco twardo, troszkę "fortepianowo", soundem idealnym pod kciuk. Czyli do techniki najpopularniejszej właśnie w latach 80.
Wszystkie próbki nagrywałem w trybie pasywnym. Tak też gram na obrzynku za każdym razem, gdy biorę go do rąk. Czemu? Po prostu odzywa się wtedy dużo lepiej. Aktywna equalizacja Hohnera sztucznie "pompuje" brzmienie, dół staje się "rozlany", znika punktowość ataku, a góra odrywa się od reszty pasma. Czyli bas zaczyna brzmieć jak... Warwick. A to ostatnia rzecz, której bym chciał.
Podsumowanie, czyli zady i walety:
Hohner The Jack to nieco zapomniany już model nieco zapomnianego na rynku gitarowym producenta. Czy słusznie? Absolutnie nie - za nieduże pieniądze stałem się właścicielem fajnie brzmiącego, przyjaznego instrumentu, który do tego spełnił moje marzenie o basie bez główki. Jasne, do ideału nieco mu brakuje - choćby lepszych przystawek, które lepiej wydobędą to, jak ten basik odzywa się "z drewna" - ale już teraz wiem, że póki nie stać mnie na Statusa, Bezgłowy Jacek zostanie ze mną na trochę dłużej.
Plusy:
- ergonomia
- przyzwoite brzmienie w trybie pasywnym
- szanse na jeszcze lepsze brzmienie po wymianie przystawek
- relacja ceny do jakości
- stylówa
- idiotycznie umieszczone potencjometry
- kretyńska regulacja menzury na mostku
- kiepska elektronika
- takie sobie przystawki - do tego trudne do wymiany
Jacka przywiozłem z okolic Nidzicy, rzecz jasna Skanssenem - i to nim podróżuje ze mną za każdym razem. Jednak jego kompaktowa konstrukcja sprawia, że bez problemu wszedłby do bagażnika niewielkiego kompaktu - takiego, jak Madzia, czy choćby Golf II. A dzięki temu, że po założeniu na plecy nie wystaje zanadto nad głowę, zaś brak główki sprawia, że odpada główny element do ułamania, można go wozić nawet rowerem.
O! Coś co ma szansę zmieścić się w bagażniku Smerfa! 😂
OdpowiedzUsuńNawet pokrowiec ma pod kolor.
UsuńAleż proszę Pana! Elakelaiset udowadnia, że syntezator marszczony to żaden wstyd! :)
OdpowiedzUsuńA co ja poradzę, że tak się nań w gwarze mówi?
UsuńSamo określenie jest wspaniałe i kupuję je jak swoje. Natomiast Elakelaiset pokazuje, że można na nim wymarszczyć taaaakie covery! Perkele! :)
UsuńFajnie gada, gratuluję zakupa.
OdpowiedzUsuńCo by nie mówić, ładny jest. IMHO najlepiej brzmi N+B.
OdpowiedzUsuńA że siodełka? Znam ten ból, dlatego flaty.
P.S. masz coś do akordeonów? ;-)