Pokazywanie postów oznaczonych etykietą V7. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą V7. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 6 października 2015

Basowisko: bas pana Młynarza

Dzień dobry się z Państwem w dwieście pięćdziesiątym wpisie. 250. Ćwierć tysiąca (lub lytra, w zależności od osobniczych preferencji). Dodatkowo mój prestiżowy, multiinterfejsowy fanpejdż uzyskał pięćsetny lajk i dalej pnie się w statystykach fejsowego uwielbienia. W zasadzie taką liczbę można by było czymś uczcić, ale... wpisy jubileuszowo-okazjonalno-podsumowującp-statystyczne są nudnymi zapchajdziurami, których nikt nie czyta (dlatego tez popełniłem ich już kilka). Ale uczczenie może też odbyć się poprzez - na ten dany przykład - wydanie dźwięku.

Z tytułu bycia basistą (czyli prawie muzykiem) zdarza mi się czasem grywać. Grywam choćby w Scrabble'a, grałem w Pan Tu Nie Stał (trochę rozczarowujące), ale przede wszystkim gram na basie. Mam przy tym to szczęście, że raz na pewien czas zdarza mi się coś nagrać. A wiadomo, że nagrywając, czyli uwieczniając dany zestaw dźwięków po wsze (i pchłe) czasy, należy zadbać nie tylko o odpowiednią jakość samego wykonu, ale i o prawidłowy dobór brzmień.

I tu ostatnio zrodził się pewien drobny problem.

Zespół, którego, że tak powiem, członkiem mam niewatpliwy zaszczyt tudzież przyjemność być, finalizuje nagrania do swej debiutanckiej płyty. Debiutanckiej dla zespołu, bo każdy z nas z osobna coś tam ma już na koncie. Większość materiału została już nagrana, jednak - jak to przy tzw. setce bywa (i nie, nie chodzi mi tu o 100-mililitrową flaszeczkę) - po przesłuchaniu na chłodno wyszły tu i ówdzie pewne niedoróbki. Kilka z nich przyuważyłem w mej linii do pewnego numeru, do którego jedynym naprawdę pasującym brzmieniem, jest sound Jazza. A ja swojego niestety sprzedałem już spory czas temu. Pozostało zatem celem ponownej rejestracji odpowiedni instrument pożyczyć. A tak się złożyło, że gitarzysta onego zespołu coraz odważniej poczyna sobie jako multiinstrumentalista, w związku z czym swoje instrumentarium składające się do tej pory z gitary i bębnów poszerzył ostatnio również o bas. A basik kupił dość klasyczny. Bo Jazza. Tyle, że nie Fendera.


Marcusa Millera przedstawiać raczej nie trzeba. Umie zagrać wszystko, grał ze wszystkimi, nosi kapelusz. Jeden z najbardziej rozpoznawalnych na świecie wirtuozów basu. Tyle, że w kwestii sprzętu najmocniej kojarzony jest od zawsze z Fenderem. Oczywiście z Jazzem. Jego wykończony w naturalu jesionowy Jazz Bass z klonową podstrunnicą i powiększoną czarną płytką kryjącą aktywny preamp, modyfikowany bodajże przez Rogera Sadowsky'ego, to bas, który od razu przychodzi na myśl, gdy mówimy o p. Młynarzu. Fender od lat tłucze nawet jego sygnaturkę. A tu proszę, siurpryza - na rynek wypływa seria Jazzów zrobionych przez azjatycką firmę Sire, sygnowanych imieniem i nazwiskiem Miszcza oraz symbolem V7. A do tego nie wszystkie występują w millerowskiej, jasno-strzelajaco-klangoprzyjaznej kombinacji jesion/klon z rozmieszczeniem przystawek typowym dla lat siedemdziesiątych. Wychodzą również wersje z olchową deska i paliandrową podstrunnicą. I to do tego z sixtiesowym rozstawem pickupów. I taką właśnie odmianę przytulił mój gitarzysta.


Na pierwszy rzut oka millerobas wygląda jak zwykły Jazz Bass, ewentualnie przedstawiciel którejś z serii Reissue - zwraca uwagę przede wszystkim bardzo ładny sunburst (czy raczej tobaccoburst) którym polakierowany jest olchowy korpus, świetnie komponujący się z szylkretowym pickguardem. W oczy rzucić się może też jesny binding i prostokątne markery na palisandrowej podstrunnicy, przywołujące na myśl lata siedemdziesiąte. Wprawne oko dostrzeże również dużą ilość gałek - zamiast trzech potencjometrów, jak w zwykłym, pasywnym Jazzie, mamy tu pięć, z czego jeden koncentryczny. Czyli łącznie sześć. Jest to centrum sterowania aktywnym preampem, który można odłączyć znajdującym się wśród gąszczu gałek pstryczkiem.

Nasyciwszy zmysł wzroku ładnym wykończeniem deski i sympatycznymi dodatkami pod postacią bindingu i prostokątnych markerów na podstrunnicy zerkamy nieco wyżej. Na główkę.

I miny nam rzedną.


Główka jest najzwyczajniej w świecie szkaradna. Jasne, nie można zrzynać oryginalnego, fenderowskiego kształtu - jest on chroniony, zaś za zbyt bezczelne zgapienie dostaje się po łapach - jednak przykłady takich firm jak Sadowsky czy Nexus pokazują, że da się zrobić kopię Fendera z ładnie wyglądającą główką. Ta zaś wygląda, jakby komuś omsknęła się ręka przy wycinaniu.

Na szczęście z niezbyt urodziwą główką da się żyć - tym bardziej, że reszta instrumentu okazuje się solidnym kawałem basiwa.

Millerobas sprawia wrażenie nader solidnego instrumentu. Trzymając go wrękach można odnieść podobne wrażenia do tych, które występują przy dzierżeniu starego, dobrego Jazza. Jednym z powodów jest zapewne to, że przykręcony do korpusu klonowy gryf jest pokryty lakierem. Tak - lakierowany gryf w instrumencie z tej klasy cenowej! Dopiero ukryty z tyłu główki (wciąż szpetnej) napis "Made in Indonesia" uzmysławia, że nie mamy do czynienia z produktem amerykańskim czy choćby japońskim.

Solidne wrażenie sprawia też sam gryf, a konkretnie jego grubość. Nie jest to wyścigówka, jak choćby Geddy. Profil jest sporo grubszy od standardowego Jazza. Niektórym może sprawiać to problem przy co bardziej "pajączkowatych" zagrywkach, ja jednak, przyzwyczajony do przypominającego kij baseballowy gryfu Precla, nie odczuwałem dyskomfortu.

Dyskomfort pojawia się za to przy włączaniu i wyłączniu preampu. Przełącznik jest umieszczony dość niewygodnie między dwoma ciasno zgrupowanymi potencjometrami. Zresztą i tak nie za bardzo jest po co doń sięgać, gdyż to właśnie aktywny układ jest najsłabszym ogniwem V7. Jasne, ma spore możliwości kształtowania brzmienia, jednak podbite częstotliwości brzmią dość nienaturalnie, są nieprzyjemnie "napompowane" a do tego ginie gdzieś dynamika.

Na szczęście w trybie pasywnym tego problemu nie ma. Bas podpięty pod wiernie oddającego brzmienie instrumentu SWR-a SM-400 (Goły - jeszcze raz dzięki!) brzmi... no cóż, jak Jazz Bass. I to całkiem niezły. Odpowiednia ilość dołu, ładny, okrągły, ciepły dolny środek typowy dla Jazzów w kombinacji olcha/palisander, do tego śpiewna, niezbyt agresywna górka - wszystko to składa się na obraz przyzwoitego fenderokształtnego. Całokształt soundomierza bardzo ładnie klei się w miksie nie wjeżdżając pasmem na inne instrumenty a jednocześnie nie ginąc gdzieś w tle. Nie ma tu co prawda szlachetności słyszalnej w świetnych japońskich kopiach z przełomu lat 70. i 80. (o dobrych egzemplarzach starych Fenderów made in USA nie mówiąc), ale jest po prostu dobrze.

A to wystarczy, by móc z czystym sumieniem polecić ten instrumencik.


Podsumowanie, czyli zady i walety:

Sire Marcus Miller V7 to zaskakująco przyjemne basiwo: dobrze zmontowane, dobrze brzmiące i dobrze prezentujące się (no, może poza główką). Czemu jest to zaskoczeniem? Po pierwsze zawsze wolałem Jazzy z klonową podstrunnicą, tu zaś palisander nie przeszkadzał mi w ogóle. Być może dlatego, że taka kombinacja - olcha, palisander i sixtiesowy rozstaw przystawek - idealnie spisywał się w nagrywanym numerze. Po druge bas ten - nówka sztuka - w wersji, na której grałem, kosztuje sporo poniżej 2000 złotych. Istnieje też wersja jesionowo-klonowa, droższa o 100 dolarów, jednak nadal jest ona prawdziwą okazją. Jeżeli chodzi o instrumenty nowe, trudno o jakąś sensowną konkurencję. Np. Squiery z serii Vintage Modified to naprawdę niezłe basy, jednak nowa sygnaturka Marcusa Millera sprawia wrażenie sprzętu o klasę lepszego.

Plusy:

* bardzo zacne brzmienie
* solidne wykonanie
* lakierowany gryf
* świetna relacja ceny do jakości

Minusy:

* szpetna główka
* gryf nieco mniej wygodny niż w "prawdziwych" Jazzach
* kiepski układ aktywny

Czym go wozić:

Marcusy V7 robione są w Indonezji, ja zaś nie jestem ekspertem od tamtejszej motoryzacji. Jednak właściciel tego egzemplarza jeździ Hondą Civic VI 5d - i jest to chyba optymalny transport dla tego wiesła.