Dzień dobry się z Państwem w dwieście pięćdziesiątym wpisie. 250. Ćwierć tysiąca (lub lytra, w zależności od osobniczych preferencji). Dodatkowo mój prestiżowy, multiinterfejsowy fanpejdż uzyskał pięćsetny lajk i dalej pnie się w statystykach fejsowego uwielbienia. W zasadzie taką liczbę można by było czymś uczcić, ale... wpisy jubileuszowo-okazjonalno-podsumowującp-statystyczne są nudnymi zapchajdziurami, których nikt nie czyta (dlatego tez popełniłem ich już kilka). Ale uczczenie może też odbyć się poprzez - na ten dany przykład - wydanie dźwięku.
Z tytułu bycia basistą (czyli prawie muzykiem) zdarza mi się czasem grywać. Grywam choćby w Scrabble'a, grałem w Pan Tu Nie Stał (trochę rozczarowujące), ale przede wszystkim gram na basie. Mam przy tym to szczęście, że raz na pewien czas zdarza mi się coś nagrać. A wiadomo, że nagrywając, czyli uwieczniając dany zestaw dźwięków po wsze (i pchłe) czasy, należy zadbać nie tylko o odpowiednią jakość samego wykonu, ale i o prawidłowy dobór brzmień.
I tu ostatnio zrodził się pewien drobny problem.
Zespół, którego, że tak powiem, członkiem mam niewatpliwy zaszczyt tudzież przyjemność być, finalizuje nagrania do swej debiutanckiej płyty. Debiutanckiej dla zespołu, bo każdy z nas z osobna coś tam ma już na koncie. Większość materiału została już nagrana, jednak - jak to przy tzw. setce bywa (i nie, nie chodzi mi tu o 100-mililitrową flaszeczkę) - po przesłuchaniu na chłodno wyszły tu i ówdzie pewne niedoróbki. Kilka z nich przyuważyłem w mej linii do pewnego numeru, do którego jedynym naprawdę pasującym brzmieniem, jest sound Jazza. A ja swojego niestety sprzedałem już spory czas temu. Pozostało zatem celem ponownej rejestracji odpowiedni instrument pożyczyć. A tak się złożyło, że gitarzysta onego zespołu coraz odważniej poczyna sobie jako multiinstrumentalista, w związku z czym swoje instrumentarium składające się do tej pory z gitary i bębnów poszerzył ostatnio również o bas. A basik kupił dość klasyczny. Bo Jazza. Tyle, że nie Fendera.
Z tytułu bycia basistą (czyli prawie muzykiem) zdarza mi się czasem grywać. Grywam choćby w Scrabble'a, grałem w Pan Tu Nie Stał (trochę rozczarowujące), ale przede wszystkim gram na basie. Mam przy tym to szczęście, że raz na pewien czas zdarza mi się coś nagrać. A wiadomo, że nagrywając, czyli uwieczniając dany zestaw dźwięków po wsze (i pchłe) czasy, należy zadbać nie tylko o odpowiednią jakość samego wykonu, ale i o prawidłowy dobór brzmień.
I tu ostatnio zrodził się pewien drobny problem.
Zespół, którego, że tak powiem, członkiem mam niewatpliwy zaszczyt tudzież przyjemność być, finalizuje nagrania do swej debiutanckiej płyty. Debiutanckiej dla zespołu, bo każdy z nas z osobna coś tam ma już na koncie. Większość materiału została już nagrana, jednak - jak to przy tzw. setce bywa (i nie, nie chodzi mi tu o 100-mililitrową flaszeczkę) - po przesłuchaniu na chłodno wyszły tu i ówdzie pewne niedoróbki. Kilka z nich przyuważyłem w mej linii do pewnego numeru, do którego jedynym naprawdę pasującym brzmieniem, jest sound Jazza. A ja swojego niestety sprzedałem już spory czas temu. Pozostało zatem celem ponownej rejestracji odpowiedni instrument pożyczyć. A tak się złożyło, że gitarzysta onego zespołu coraz odważniej poczyna sobie jako multiinstrumentalista, w związku z czym swoje instrumentarium składające się do tej pory z gitary i bębnów poszerzył ostatnio również o bas. A basik kupił dość klasyczny. Bo Jazza. Tyle, że nie Fendera.
Marcusa Millera przedstawiać raczej nie trzeba. Umie zagrać wszystko, grał ze wszystkimi, nosi kapelusz. Jeden z najbardziej rozpoznawalnych na świecie wirtuozów basu. Tyle, że w kwestii sprzętu najmocniej kojarzony jest od zawsze z Fenderem. Oczywiście z Jazzem. Jego wykończony w naturalu jesionowy Jazz Bass z klonową podstrunnicą i powiększoną czarną płytką kryjącą aktywny preamp, modyfikowany bodajże przez Rogera Sadowsky'ego, to bas, który od razu przychodzi na myśl, gdy mówimy o p. Młynarzu. Fender od lat tłucze nawet jego sygnaturkę. A tu proszę, siurpryza - na rynek wypływa seria Jazzów zrobionych przez azjatycką firmę Sire, sygnowanych imieniem i nazwiskiem Miszcza oraz symbolem V7. A do tego nie wszystkie występują w millerowskiej, jasno-strzelajaco-klangoprzyjaznej kombinacji jesion/klon z rozmieszczeniem przystawek typowym dla lat siedemdziesiątych. Wychodzą również wersje z olchową deska i paliandrową podstrunnicą. I to do tego z sixtiesowym rozstawem pickupów. I taką właśnie odmianę przytulił mój gitarzysta.
Na pierwszy rzut oka millerobas wygląda jak zwykły Jazz Bass, ewentualnie przedstawiciel którejś z serii Reissue - zwraca uwagę przede wszystkim bardzo ładny sunburst (czy raczej tobaccoburst) którym polakierowany jest olchowy korpus, świetnie komponujący się z szylkretowym pickguardem. W oczy rzucić się może też jesny binding i prostokątne markery na palisandrowej podstrunnicy, przywołujące na myśl lata siedemdziesiąte. Wprawne oko dostrzeże również dużą ilość gałek - zamiast trzech potencjometrów, jak w zwykłym, pasywnym Jazzie, mamy tu pięć, z czego jeden koncentryczny. Czyli łącznie sześć. Jest to centrum sterowania aktywnym preampem, który można odłączyć znajdującym się wśród gąszczu gałek pstryczkiem.
Nasyciwszy zmysł wzroku ładnym wykończeniem deski i sympatycznymi dodatkami pod postacią bindingu i prostokątnych markerów na podstrunnicy zerkamy nieco wyżej. Na główkę.
I miny nam rzedną.
Główka jest najzwyczajniej w świecie szkaradna. Jasne, nie można zrzynać oryginalnego, fenderowskiego kształtu - jest on chroniony, zaś za zbyt bezczelne zgapienie dostaje się po łapach - jednak przykłady takich firm jak Sadowsky czy Nexus pokazują, że da się zrobić kopię Fendera z ładnie wyglądającą główką. Ta zaś wygląda, jakby komuś omsknęła się ręka przy wycinaniu.
Na szczęście z niezbyt urodziwą główką da się żyć - tym bardziej, że reszta instrumentu okazuje się solidnym kawałem basiwa.
Millerobas sprawia wrażenie nader solidnego instrumentu. Trzymając go wrękach można odnieść podobne wrażenia do tych, które występują przy dzierżeniu starego, dobrego Jazza. Jednym z powodów jest zapewne to, że przykręcony do korpusu klonowy gryf jest pokryty lakierem. Tak - lakierowany gryf w instrumencie z tej klasy cenowej! Dopiero ukryty z tyłu główki (wciąż szpetnej) napis "Made in Indonesia" uzmysławia, że nie mamy do czynienia z produktem amerykańskim czy choćby japońskim.
Solidne wrażenie sprawia też sam gryf, a konkretnie jego grubość. Nie jest to wyścigówka, jak choćby Geddy. Profil jest sporo grubszy od standardowego Jazza. Niektórym może sprawiać to problem przy co bardziej "pajączkowatych" zagrywkach, ja jednak, przyzwyczajony do przypominającego kij baseballowy gryfu Precla, nie odczuwałem dyskomfortu.
Dyskomfort pojawia się za to przy włączaniu i wyłączniu preampu. Przełącznik jest umieszczony dość niewygodnie między dwoma ciasno zgrupowanymi potencjometrami. Zresztą i tak nie za bardzo jest po co doń sięgać, gdyż to właśnie aktywny układ jest najsłabszym ogniwem V7. Jasne, ma spore możliwości kształtowania brzmienia, jednak podbite częstotliwości brzmią dość nienaturalnie, są nieprzyjemnie "napompowane" a do tego ginie gdzieś dynamika.
Na szczęście w trybie pasywnym tego problemu nie ma. Bas podpięty pod wiernie oddającego brzmienie instrumentu SWR-a SM-400 (Goły - jeszcze raz dzięki!) brzmi... no cóż, jak Jazz Bass. I to całkiem niezły. Odpowiednia ilość dołu, ładny, okrągły, ciepły dolny środek typowy dla Jazzów w kombinacji olcha/palisander, do tego śpiewna, niezbyt agresywna górka - wszystko to składa się na obraz przyzwoitego fenderokształtnego. Całokształt soundomierza bardzo ładnie klei się w miksie nie wjeżdżając pasmem na inne instrumenty a jednocześnie nie ginąc gdzieś w tle. Nie ma tu co prawda szlachetności słyszalnej w świetnych japońskich kopiach z przełomu lat 70. i 80. (o dobrych egzemplarzach starych Fenderów made in USA nie mówiąc), ale jest po prostu dobrze.
A to wystarczy, by móc z czystym sumieniem polecić ten instrumencik.
Solidne wrażenie sprawia też sam gryf, a konkretnie jego grubość. Nie jest to wyścigówka, jak choćby Geddy. Profil jest sporo grubszy od standardowego Jazza. Niektórym może sprawiać to problem przy co bardziej "pajączkowatych" zagrywkach, ja jednak, przyzwyczajony do przypominającego kij baseballowy gryfu Precla, nie odczuwałem dyskomfortu.
Dyskomfort pojawia się za to przy włączaniu i wyłączniu preampu. Przełącznik jest umieszczony dość niewygodnie między dwoma ciasno zgrupowanymi potencjometrami. Zresztą i tak nie za bardzo jest po co doń sięgać, gdyż to właśnie aktywny układ jest najsłabszym ogniwem V7. Jasne, ma spore możliwości kształtowania brzmienia, jednak podbite częstotliwości brzmią dość nienaturalnie, są nieprzyjemnie "napompowane" a do tego ginie gdzieś dynamika.
Na szczęście w trybie pasywnym tego problemu nie ma. Bas podpięty pod wiernie oddającego brzmienie instrumentu SWR-a SM-400 (Goły - jeszcze raz dzięki!) brzmi... no cóż, jak Jazz Bass. I to całkiem niezły. Odpowiednia ilość dołu, ładny, okrągły, ciepły dolny środek typowy dla Jazzów w kombinacji olcha/palisander, do tego śpiewna, niezbyt agresywna górka - wszystko to składa się na obraz przyzwoitego fenderokształtnego. Całokształt soundomierza bardzo ładnie klei się w miksie nie wjeżdżając pasmem na inne instrumenty a jednocześnie nie ginąc gdzieś w tle. Nie ma tu co prawda szlachetności słyszalnej w świetnych japońskich kopiach z przełomu lat 70. i 80. (o dobrych egzemplarzach starych Fenderów made in USA nie mówiąc), ale jest po prostu dobrze.
A to wystarczy, by móc z czystym sumieniem polecić ten instrumencik.
Podsumowanie, czyli zady i walety:
Sire Marcus Miller V7 to zaskakująco przyjemne basiwo: dobrze zmontowane, dobrze brzmiące i dobrze prezentujące się (no, może poza główką). Czemu jest to zaskoczeniem? Po pierwsze zawsze wolałem Jazzy z klonową podstrunnicą, tu zaś palisander nie przeszkadzał mi w ogóle. Być może dlatego, że taka kombinacja - olcha, palisander i sixtiesowy rozstaw przystawek - idealnie spisywał się w nagrywanym numerze. Po druge bas ten - nówka sztuka - w wersji, na której grałem, kosztuje sporo poniżej 2000 złotych. Istnieje też wersja jesionowo-klonowa, droższa o 100 dolarów, jednak nadal jest ona prawdziwą okazją. Jeżeli chodzi o instrumenty nowe, trudno o jakąś sensowną konkurencję. Np. Squiery z serii Vintage Modified to naprawdę niezłe basy, jednak nowa sygnaturka Marcusa Millera sprawia wrażenie sprzętu o klasę lepszego.
Plusy:
* bardzo zacne brzmienie
* solidne wykonanie
* lakierowany gryf
* świetna relacja ceny do jakości
Minusy:
* szpetna główka
* gryf nieco mniej wygodny niż w "prawdziwych" Jazzach
* kiepski układ aktywny
Czym go wozić:
Marcusy V7 robione są w Indonezji, ja zaś nie jestem ekspertem od tamtejszej motoryzacji. Jednak właściciel tego egzemplarza jeździ Hondą Civic VI 5d - i jest to chyba optymalny transport dla tego wiesła.
- Indonezyjska motoryzacja? pewnie robią Suzuki, jak wszyscy w tamtym rejonie świata ;-)
OdpowiedzUsuń- po przeczytaniu jeszcze bardziej nabrałem ochoty na jazza, koniecznie 70/75 z klonem. PASYWNEGO. I co teraz? a ostatnio ostro zaszalałem przekraczając budżet na basowe graty, w tym przynajmniej jeden 'absolut', czy tam inny 'święty Graal'. I mam ochotę o tym napisać u siebie.
- za około 2000PLN da się kilka innych dobrych, nowych jazzów wyrwać, np JB-2. nie mówiąc o zasobach Toruńskiej Restauracji. Dlatego nie do końca rozumiem....hm...hajpu na te Millery.
- czy to przypadek, że w ostatni piątek MM poświęcona była popołudniowa audycja W Tonacji Trójki?? ;-)
Jesionowo-klonowy seventiesowy Jazz - TAK. BARDZO, BARDZO TAK.
UsuńKupiłeś coś ciekawego? Chwal się!
Co do oferty Restauracji - jest ona jednak o oczko wyżej cenowo niż Marcusy V7. Oczywiście są to lepsze instrumenty, ale jeśli masz k. 1600 zł i nie więcej a nie możesz pozwolić sobie na ciułanie przez następne miesiące tylko potrzebujesz basu na już, Sire jest świetnym wyborem. Ponadto mają też piątki. Bardzo jestem ich ciekaw. To byłby doskonały backup dla Alembica (choćby do zabierania w miejsca, gdzie wolałbym go nie brać), gdybym tylko miał fundusz.
Główki się nie ma co czepiać, skoro całóść gra jak należy, a nawet zaskakująco.
OdpowiedzUsuńZ punktu widzenia laickiego wygląda niebrzydko, trochę hokejowo.
Należy to się cieszyć że maczał w niej paluchy pan Sadovsky a nie Svarovsky.
Ja myślę ponadto, że problem "czym go wozić" został już definitywnie rozwiązany.
Nic nie połyka basów tak, jak sztywny, biały futerał na Hydrach.
Sztywny, biały futerał na Hydrach najchętniej połykałby basy, które widziałbym jako docelowe w mym instrumentarium: bezprogowy Wal Mk II (lub pasywna wersja Pro z jedną, umieszczoną przy mostku przystawką), Aria Pro-II SB-1000, Jazz Bass z lat 70. w wersji jesion/klon i jakiś zacny bezgłówkowy fretless piątka, np. Status. Jeden docelowy bas już jest (Alembic), reszta czeka sobie spokojnie w sferze marzeń. Marcus V7 w tej sferze się nie znajduje - jest to nader przyzwoite basiwo, jednak nie tak zajebiaszcze, jak dobry egzemplarz oryginału, czyli Fendera Jazza. Dlatego niechaj zostanie sobie w bagażniku Civica mego gitarzysty (i świetnego kumpla od ładnych paru lat).
UsuńNiezależnie od futerału, marzenia należy mieć, a nie nie mieć. Nawet zaryzykuję teorię, że jak się dłużej o czymś marzy, to jest potem bardziej wymarzone, czyli cenne w głowie. Marząc sprzeciwiamy się wręcz kulturze masowo-konsumpcyjonistycznej, która hołduje schematowi "nie marz tylko kup i już masz". Ze szczególnym akcentem na "już". Nie dotyczy ona za bardzo unikalniejszych sprzętów z lat '70tych, bo to rozumiem nie wisi na haku w sklepie, tylko trzeba swoje kilometry wydeptać zupełnie niezależnie od portfela i niejedną historię przeżyć.
UsuńA mnie się tak po cichu marzy, żebyś Waść opisał jakiego Thunderbirda...
OdpowiedzUsuńNie lubię. Autentycznie najnormalniej w świecie nie lubię. Ani estetycznie (nie jest brzydki, po prostu nie w moim guście), ani tym bardziej brzmieniowo (a grałem na kilku).
UsuńMógłbyś opisać za co i jak bardzo go nie lubisz ;))
UsuńEch... przeczytalem. I mialem wrazenie, jakbym czytal Harrego Pottera I jego dywagacje ktora miotle do Quidlicha wybrac... ;)
OdpowiedzUsuńLordOfTheRoad
To wcale nie jest tak odległe skojarzenie.
UsuńWitam,
OdpowiedzUsuńczytam bloga od jakiegoś czasu z największą przyjemnością i jestem pod wrażeniem profesjonalizmu autora.
Co do gitar to podziwiam, ale sam niestety mam, jak mówi moja ślubna, słuch pierwszego stopnia: znaczy się słyszę jak grają i jak nie grają... Chociaż posłuchać lubię (nawet bardzo) i wydaje mi się, że potrafię znaleźć te momenty gdy grajkowi nie stanęło iskry bożej albo tak zwyczajnie po prostu mu się już nie chciało.
Ab ovo: mimo, iż o gitarach mam pojęcie takie, że są i znam nazwy Fender czy Stratocaster (i to by było na tyle) to powyższy wpis Basisty czytałem zafascynowany i głęboko zainteresowany. Widać uczucie jakim autor darzy swoją pasję. I to nie tylko do motoryzacji, ale też do muzyki.
Mam nadzieję na więcej podobnych wpisów. Pozdrawiam
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńMirek Stępień parę miechów temu mocno mi rekomendował tego Sire`a. Ale nie wziąłbym go ze względu na główkę i aktywną elektronikę, której ani umiem używać, ani mi się widzi używać... a za identyczną kwotę, jak wymieniłeś, kupiłem niecały miesiąc temu jesionowo-klonowego fenderopodobnego białego potwora.
OdpowiedzUsuńI jest cudnie.
Wszystkie recenzje naprawde starych wyjadaczy na rynku podkreślają iż to właśnie elektronika jest najmocniejszą stroną tego instrumentu . Jako posiadacz dwóch Sire moge to potwierdzić .
OdpowiedzUsuń