piątek, 5 października 2018

Basowisko: ponownie straciłem głowę

Pisałem o tym już wielokrotnie: lubię obrzyny.

Mam do nich dziwną słabość. Przemawia do mnie ich, powiedzmy, nietypowa estetyka, przywołująca na myśl moje ulubione lata osiemdziesiąte. Do tego przekonują mnie ich walory praktyczne, na czele z mniejszą ilością zajmowanego miejsca (kluczowa sprawa zarówno w przypadku wąskich bagażników, jak i ciasno załadowanego zespołowego busa) i wyższym bezpieczeństwie na wykonach, głównie weselnych, gdzie na scenę w każdej chwili może załadować się napruty jak dzika świnia kosmiczna wujek Marian.

Dlatego, po kupieniu mojego pierwszego bezgłowego basu, wciąż gdzieś z tyłu głowy pałętała mi się myśl, że warto by było jeszcze jeden. Najlepiej piątkę. I właśnie teraz, gdy spłynęło mi nieco gotowizny, znajomy z pewnego forum basowego wystawił na sprzedaż taki właśnie instrument. A gdyby tego było mało, nie dość, że była to bezgłówkowa piątka, ale do tego została wyprodukowana przez pewnego znanego mi człowieka, którego jedno dzieło już miałem. I po jego sprzedaży obiecałem sobie, że kiedyś kupię kolejne.

Efekt nie mógł być inny, niż uszczuplenie stanu mojego konta.


Pierwsze wrażenie po przybyciu basiwa było... dziwne. Przede wszystkim nie dało się zrobić setupu - i to mimo prostego gryfu. Struny były chyba z centymetr nad podstrunnicą i nie dało się opuścić ich niżej. Do tego stare, kapciowate struny nie pozwalały usłyszeć tego, jak ten instrument naprawdę brzmi. Decyzja mogła być tylko jedna: sprzęt musi trafić do jego twórcy. 

I, jak się okazało, była ona ze wszech miar trafna. Niedługo po powrocie z wywczasu mój nowy (choć 28-letni) bezgłówkowy Nexusik był wreszcie gotów do gry.

Jak w przypadku większości dizajnów Jacka K., stylówa obrzyna jest niezwykle charakterystyczna. Obłe, miękkie linie przeplatają się tu z ostrymi cięciami, jednak całość wygląda równie harmonijnie, co oryginalnie. Widać tu inspirację innymi projektami - głównie Pedullą (rogi korpusu) i niemieckim LeFayem (ogólny kształt). Dolna krawędź deski niejako zapowiada tu przedstawiony nieco później klasyczny już nexusowy model Belial - zresztą według mnie idealnie dopasowany swym kształtem do bezgłówkowej konstrukcji. Całość jest, jak to u Nexusa, bardzo wygodna i ergonomicznie ukształtowana.


Bas został w całości wykonany z egzotycznych drewien. Na dechę poszedł kawałek drzewa o interesującej nazwie bodo - przez pewien czas zastanawiałem się nawet, czy z tego względu onemu obrzynu nie dać na imię Eugeniusz, jednak brzmienie owego imienia nieszczególnie pieści moje uszy. Gryf został zgrabnie wystrugany z - bodajże - azobe, zaś 24-progowa podstrunnica to wycięta została z iroko.

Sama konstrukcja nie jest tak wymyślna jak drewna, ale również trudno nazwać ją ortodoksyjną. 


Jednoczęściowy gryf jest wklejony metodą set-in, przy czym powierzchnia klejenia, w przeciwieństwie choćby do Gibsonów, jest bardzo duża, co gwarantuje stabilność i lepsze przenoszenie drgań. Elektronika jest najprostsza, jak się da - dwie pasywne przystawki niemieckiej firmy Schaller (bardziej znanej z kluczy i mostków), po jednym potencjometrze głośności dla każdej z nich i pokrętło tonów. Tyle. Żadnych bateryjek, żadnych dodatkowych układów equalizacji. Pełna klasyka. Resztę osprzętu za to trudno nazwać klasyczną. Na dole mamy ciężki, solidny, mosiężny mostek ABM zaś na końcu gryfu, tam, gdzie w normalnych basach jest główka, znajduje się coś, co szybko okazało się największą chyba wadą tego wiesła.

Nie, nie przeszkadza to przy grze. Nie stanowi też problemu natury estetycznej, jeśli nie liczyć wystających końcówek strun po przycięciu. Problem pojawia się w momencie, gdy chcesz zmienić struny.


W Hohnerze sprawa jest prosta: kupujesz struny typu double ball (czyli zakończone kółkami z obu stron), pokrętłami do strojenia luzujesz siodełka na mostku, jedno kółko zahaczasz o siodełko, drugie o wycięcie na nakładce na końcu gryfu, stroisz, voila. Całość zajmuje max 5 minut w zrelaksowanym tempie. A tutaj? Tu najpierw, oczywiście po poluzowaniu strun na mostku, trzeba odkręcić metalową sztabkę na końcu gryfu. Nie do końca, wystarczy poluzować śruby zostawiając szparę wystarczającą do przewlekania końcówek strun, jednak już to będzie trudnym zadaniem. Gdy śruby puszczą (prawdopodobnie po zepsuciu 1-2 kluczy ampulowych), zdejmujemy struny i ostrożnie zakładamy nowe. Zwykłe, "jednokółkowe". Oczywiście siodełka na mostku trzeba maksymalnie poluzować, by był, że tak powiem, margines naciągu. Następnie struny musimy maksymalnie naciągnąć ręką i przykręcić śruby, tak, by sztabka utrzymała je na miejscu. Jednocześnie trzecią ręką wyrastającą dogodnie z okolic biodra przytrzymujemy struny na mostku by nie poodczepiały się z siodełek. Przykręcamy śruby jeszcze mocniej. Następnie jeszcze trochę, krzywiąc lub wyokrąglając trzeci ampulek. Gdy jesteśmy już pewni, że struny można nastroić, kręcimy pokrętłami na mostku. Nieprzycięte końcówki strun dyndają przy tym na drugim krańcu basetli, dzwoniąc wesoło i zahaczając o co się da. Gdy bas jest już nastrojony i jesteśmy pewni, że sztabka na gryfie trzyma je wystarczająco mocno, przycinamy końcówki.

W tym momencie struna G wyskakuje spod sztabki. Jest już przycięta, więc nie ma jej jak złapać by zamocować ją ponownie. Oczywiście by zamocować nową musisz mocno poluzować sztabkę. Wiesz, że grozi to wyskoczeniem pozostałych strun, więc luzujesz je na mostku. Znajdujesz jakąś używaną ale wciąż sprawną strunę G zdjętą z basu z główką, zakładasz...

I w tym momencie spod sztabki wyślizguje się struna D.

W ten sposób zmarnowałem cały nowiutki komplet strun i strunę G z kolejnego.

Wniosek: obrzyn - jak najbardziej TAK. Ale TYLKO na double-balle. Co ciekawe, wedle słów twórcy basu właśnie tak z początku było. Na końcu gryfu znajdował się ABM-owski uchwyt  (tzw. headpiece - nie mam pojęcia, jak ta część nazywa się po polsku) pozwalający mocować oba typy strun. Ktoś po drodze jednak go wymienił na to, co jest teraz. Kto i po cholerę - pozostaje tajemnicą. Jasnym jest za to, że planuję takową końcówkę gryfu zakupić i założyć. Problem polega jednak na tym, że kosztuje ok. 80 ojro.

Tak czy inaczej - po wykonaniu głębszego frezu pod mostkiem przez Twórcę a następnie setupu "pod siebie" już w domu po kolejnej zmianie strun, mogłem wreszcie w pełni ocenić jak gra się na Nexusowym obrzynie.

A gra się fajnie.


Pierwsze, co zauważa się po wzięciu tego basu do ręki, jest jego ciężar. Ciężar przez okrutnie wielkie "C". Kamień, który Syzyf mozolnie pchał pod górę, musiał być tak naprawdę kawałem Eugeniusza drewna bodo. Na szczęście, jak już wspomniałem, korpus jest bardzo wygodnie ukształtowany. Gryf natomiast okazuje się... dość dziwny. Dość płaski profil nie zaskoczył mnie jakoś szczególnie - taki sam wszak miałem w Shiningu. Zaskoczeniem była za to jeszcze bardziej płaska podstrunnica. Zasadniczo zupełnie płaska. Zerowy radius. Nie spotkałem się chyba wcześniej z takim rozwiązaniem. Na szczęście przyzwyczajenie się do tego nie zajęło mi zbyt wiele czasu. Więcej czasu za to trzeba na przywyknięcie do bardzo wąskiego rozstawu strun na mostku, wygodnego do gry palcami czy kostką ale utrudniającego młóckę kciukiem.

Brzmienie "na sucho" jest wyrównane, żywe, ale łagodniejsze niż w przypadku basów z przykręcanym gryfem. Po podłączeniu owa łagodność nie zanika - bas ma zdecydowanie ciepłe, mruczące, dość miękkie brzmienie. W przypadku struny H nawet trochę zbyt miękkie - acz być może inaczej odezwałby się ze strunami ze stalowym oplotem, zwężającym się przy mostku (tzw. taper core). Grając z mocniejszym atakiem można wyciągnąć z niego nieco ostrości, szczególnie na strunach D i G, jednak wyraźnie słychać, że nie są to jego klimaty. Nexusowy obrzyn to - mimo wyglądu i masy własnej - łagodne stworzenie o nieco "generycznym" choć ciepłym i przyjemnym głosie, przy czym najlepiej brzmi gdy obie przystawki są maksymalnie "odkręcone". Sama mostkowa odzywa się jeszcze całkiem fajnie, z mocnym, przebijającym się środkiem,  lecz gdy gramy na samej gryfowej dzwiekrobi się nieco zbyt nosowy i mało wyrazisty. Gdy grają obie, a potencjometr tonów jest w pozycji "otwartej" otrzymujemy zdecydowanie nowoczesny soundomierz o łagodnym charakterze, najlepiej spisującym się przy klasycznej grze palcami, choć z kciuka też można wyciągnąć bardzo przekonujące brzmionko. Charakter ten jest idealny, rzekłbym, do fusion, popu (takiego dobrego, z żywym instrumentarium) lub klimatów a'la Toto. GONNA TAKE A LOT TO DRAG ME AWAAAAY FROM YOUUUUUUUU

Podsumowanie czyli zady i walety:

Nexus headless, jeszcze bez nazwy modelu, to ósmy bas stworzony przez Jacka Kobylskiego - niezwykle zdolnego, ale podówczas, w 1990 roku, jeszcze mało doświadczonego lutnika. Ten brak doświadczenia nie wpływa jednak na ogólną miodność instrumentu. Owszem, widać go w detalach typu równość frezów pod przystawki czy pokrętła, być może również z niego wynika płaskość podstrunnicy (chyba, że był to świadomy zabieg), jednak ogólna jakość i solidność wykonania oraz brzmienie są na naprawdę wysokim poziomie. Sam soundomierz nie jest może tak uniwersalny, jak choćby w Jazz Bassie, ale w niezbyt brutalnych brzmieniowo gatunkach, wymagających bardziej ciepłego dołu i okrągłego środka niż agresywnej górki, sprawdzi się wyśmienicie. Tak, wiem, egzotyk, olej, tralala. Miałem nie kupować takich basów. Ale kupiłem. Brzmi zupełnie inaczej od pozostałych - i dobrze. Czy uczyniłbym z niego podstawowy bas? Niekoniecznie, chyba, że grałbym głównie pop-rock czy fusion. Ale jako uzupełnienie "palety sonicznych barw" sprawdza się doskonale.

Poza tym jest zwyczajnie fajny. I absolutnie jedyny w swoim rodzaju.


Plusy:
  • bardzo wygodny korpus
  • solidna budowa
  • przyjemne, ciepłe brzmienie
  • świetna stylówa i absolutna wyjątkowość

Minusy:
  • koszmarnie kłopotliwa wymiana strun (po wymianie "headpiece'u" na oryginalny problem zniknie)
  • mała uniwersalność
  • zbyt mało wyrazista struna H
  • wąski rozstaw strun (acz jest to rzecz subiektywna)
Czym go wozić:

Bezgłówkowy Nexus to bas równie fajny co nietypowy i jako taki zasługuje na równie wariacki transport. Chociaż większość zdjęć ma w towarzystwie Skanssena (w którym zresztą, jak każdy bas, czuje się świetnie), idealnym samochodem do jego transportu jest chyba ten, w którym przyjechał po raz pierwszy do domu, i którym został zawieziony do swego Twórcy na przegląd, czyli pewien holenderski Szwed ze skrzynią jak w skuterze.


Poza tym... bez względu na to, jaki bas (lub basy) wieziemy, w kwestii wyboru środka transportu warto trzymać się jednej, podstawowej zasady, którą już od dawna wpaja nam red. Z. Łomnik:


3 komentarze:

  1. Edward Ursyn Geniusz? :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ursyn się zgadza, zasadniczo. Ale raczej Łukasz. Ł. Geniusz.

      Usuń
    2. a nie "Eryk Urszula Geniusz"?

      I tak dla odmiany w temacie - w sumie ładny, ciekawie brzmi, taka fajna "miękka sprężynka". Co innego wykończenie - olejowe, którego nie cierpię całym swoim jestestwem, obiektywnie oczywiście #koszmarAlfika :-)

      Usuń