Pokazywanie postów oznaczonych etykietą S124. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą S124. Pokaż wszystkie posty

środa, 11 października 2017

"A może tak rzucić to wszystko", czyli ratunkowa misja w Bieszczady

Od czego są przyjaciele?

Na przykład od tego, by wsiąść w samochód (nie swój, bo własny nie ma haka), zapiąć lawetę, choć nigdy wcześniej nie jeździło się z jakąkolwiek przyczepą, i ruszyć w Bieszczady, gdzie nigdy wcześniej się nie było.

Ale od początku.

Jest sobie pewne zaprzyjaźnione ze mną i z Lubą (vel Obywatelką Pilotką) małżeństwo. Oboje mocno gustujący w tzw. naturze, przygodach i aktywnościach najróżniejszych. Oboje zmotoryzowani w dwójnasób - zresztą dane mi było testować wehikuły zarówno jego, jak i jej (i to ten wcześniejszy i ten późniejszy). W dwójnasób jednak nie oznacza tu, że oboje posiadają samochody (choć jest to prawdą, q.e.d.), tylko że mają po samochodzie i po motocyklu. I na owych motocyklach, celem uczczenia niedawno naciągniętych obrączek, pocisnęli sobie byli tam, gdzie legendarnie zielono, dziko i w ogóle, czyli w Bieszczady.

No i wtedy, niestety, wziął i nastąpił klops.

Najpierw Pani spłatało psikusa jej własne, osobiste kolano, które postanowiło ulec uszkodzeniu. Następnie uszkodzeniu uległy motocykle. Oba.

Krótka rozkmina, rozważenie za (przyjaciele w potrzebie) i przeciw (niebezpieczeństwo spóźnienia na ostatnią próbę przed pierwszymi, cholernie ważnymi graniami) i szybka decyzja: jadę po was.

Pytanie jednak, czym. Do Skanssena wszak nie załaduję motórów. Do Vivaro w sumie też lepiej nie. No to może laweta? Ale jaka - wszak wszelkie Ducaty i Iveca są z lekka przyduże...

...aha. Przyczepa. Ciągnięta wyposażonym w hak Baleronem Pana.

Cóż zatem było robić.


Niestety było już dość konkretne popołudnie, co oznaczało, że na miejscu znajdę się raczej po północy. Na pocieszenie jednak navi pokierowało mnie... przez doskonale mi znany rejon, w którym co roku spędzam trochę czasu na leniwym relaksie. Tam też zresztą postanowiłem zatrzymać się na krótki popas.


Dalsza droga (czyli jakieś jej 90%) przebiegła bez większych zakłóceń - może poza absolutnie nieprzenikalną mgłą na jednym z ostatnich odcinków, szybką (wspomaganą telefonicznie) nauką cofania i zawracania z przyczepą w nocy, na wąskiej, nieoświetlonej dróżce z rowami po bokach oraz faktem, że na miejscu znalazłem się nie w okolicach północy, tylko po 2.

I to jeszcze nie był koniec.

Gdy przybyłem na miejsce, Pan czekał na mnie w pożyczonym od gospodarza Suzuki Jimny. Na pytanie, gdzie śpią (zaparkowaliśmy w zasadzie pod noclegowiskiem), przepiął lawetę do Suzuczka, po czym ruszyliśmy jeszcze kilka kilometrów wgłąb absolutnej bieszczadzkiej dziczy.

Wiedziałem już, że jeśli mam zdążyć z powrotem, noc będzie krótka. I była.

Za to poranne widoczki można było zaliczyć do niezwykle urokliwych.




Oczywiście Bieszczady nie byłyby Bieszczadami bez UAZ-a. Na czarnych.

Do środka pada, a on nadal pracuje
Zanim zabraliśmy się za załadunek motocykli, była jeszcze chwilka na zaczerpnięcie świeżego, porannego, bieszczadzkiego powietrza.


Aczkolwiek raczej nie stąd

Spa, jak widać, też mają

A dzień dobry się z panem
Relaks trzeba było jednak rychło kończyć - żeby zdążyć na 18 pod Warszawę konieczne było mocne spięcie elementów zadnich. Oraz motocykli na lawecie.

To jednak było niczym w porównaniu z zadaniem, które czekało ciągnącego lawetę Jimny'ego.

Pod górę bieszczadzkiego, pokrytego gliną i porośniętego trawą stoku.

Po całonocnym deszczu.


Pierwszy fragment szlaku, którego część trzeba było pokonywać trawersem, został przebyty w miarę gładko (co było w głównej mierze zasługą kierowcy - ja w tym czasie siedziałem na prawym fotelu i bez większego upodobania wgryzałem się we własne pazury). Jednak chwilę później zaczęły się schody.

A w zasadzie podjazd.

Mokry, śliski podjazd kontra mała terenóweczka ciągnąca około półtonową lawetę.

Pierwsze trzy próby nie przyniosły rezultatu - w pewnym momencie koła małego Suzuczka zaczynały bezradnie mielić glinę. Doszedłem do wniosku, że może odelżenie zestawu o moje własne k. 90 kg zrobi jakąś różnicę.

I, jak widać, zrobiło.


Nie wiem, jakim cudem udało się to onemu obywatelu, ale... jakoś się udało. Kierowca znalazł niewyślizgany jeszcze fragmencik zbocza, Jimny wgryzł się w podłoże przy pomocy w pełni mechanicznego przeniesienia napędu... I poszło.

Pozostało już tylko dotrzeć do Balerona, przepiąć lawetę, wrócić po Panią i ruszyć dodom.

Po drodze do miejsca, gdzie czekał pojemny, komfortowy kombiak, można było jeszcze popodziwiać prawdziwie bieszczadzkie wrosty.



W końcu dotarliśmy na polanke pod kościołem, gdzie czekał Baleron. Trzeba przy tym przyznać, że czekał w całkiem zacnym towarzystwie.

Tak, trochę się paliło. I tak, nadal jeździ.

Ten już raczej nie. Zapewne dlatego, że nie jest UAZ-em.
Pozostało zatem już tylko ruszyć w drogę i mieć nadzieję, że jedynymi wrażeniami, które przyniesie ten dzień, będą przeżycia estetyczne zapewnione przez urokliwe bieszczadzkie landszafty.




Niestety... nie.

Najpierw nawigacja pokazała drogę, która poprowadziła nas na manowce. Nie były to jednak cudne manowce, tylko bezsensowna pętla, po której w pewnym momencie zaczęliśmy jechać... z powrotem. W końcu, celem wydostania się z niej, zjechaliśmy na zasugerowany przez guglmapę skrót.

Na którym urwaliśmy wydech.

Powiem tak: zatrzymywanie się na równie wąskiej co ruchliwej lokalnej drodze celem mocowania bardzo niefartownie urwanej rury wydechowej, podczas gdy w obie strony śmigają autobusy i ciężarówki, nie jest zbyt relaksującym zajęciem.

Na szczęście udało się - zarówno naprawić nadwyrężonego ciśnięciem przez wykroty Balerona, jak i dotrzeć na czas.


Wnioski z wyprawy mam cztery.

1. Baleron to bardzo fajny, wygodny dupowóz, wyśmienicie sprawdzający się w trasie, przyjazny zarówno kierowcy jak i pasażerom, a jednocześnie na tyle twardy, by przeżyć wyprawę z lawetą po drodze, która zabiłaby 90% innych osobówek.
2. Suzuki Jimny to mega kompetentny sprzęt, który potrafi dużo więcej niż to, na co wskazuje jego skromny, pocieszny wygląd.
3. Jadąc w Bieszczady warto mieć przynajmniej 2 godziny zapasu. I mapę. I pilota.
4. Chętnie tam wrócę. Ale już raczej bez lawety.

Choć... jeśli będzie trzeba, zrobię to znowu. W końcu od czego są przyjaciele?

czwartek, 21 lipca 2016

Śmignąwszy: Kombibaleron

Czasem zdarza się możliwość upieczenia dwóch pieczeni na jednym ogniu. Można np. jedząc arbuza jednocześnie najeść się i napić, prowadząc stare Volvo kombi przewieźć sprzęt i ociekać zajebistością a na basie bezprogowym grać nieczysto, za to nierówno. Można też pomóc odrobinę przy organizacji rajdu i jednocześnie dokonać krótkiego śmignięcia sympatycznym automobilem. Tak też zdarzyło się w przypadku obstawiania naraz dwóch punktów na tegorocznym Rajdzie Złomnika (jeden osobiście, jeden za pomocą Skanssena z kartką "SPRZEDAM TE WOLWO"), co spowodowało konieczność dobrania współpracownika z wehikułem. A przy okazji wehikułem onym można było się przejechać.


Baleronem, czyli Mercedesem serii W124, dane mi już było się przejechać. Do tego był on napędzany dokładnie takim samym silnikiem - pięciocylindrowym, wolnossącym dieslem o pojemności 2,5 litra. Jednak między egzemplarzami tymi są trzy różnice. Po pierwsze - ten, którym bujnąłem się pewien czas temu, pochodził z ostatniej, rdzewiejącej serii z wąskim obramowaniem grilla, zaś ten, który został użyty do obsługi checkpointu na rajdzie, był "pierwszym poliftem", czyli już szeroka listwa ale jeszcze poprzedni front. Po drugie - młodszy egzemplarz był wyposażony w automat, zaś starszy w skrzynię manualną. Po trzecie (i najważniejsze) - wcześniej miałem do czynienia z sedanem, tu zaś przyszło mi sprawdzić walory użytkowe kombi, czyli wersji S124.



Jaki jest Baleron - każdy widzi: połączenie komfortowego, dobrze (a w topowych wersjach wręcz luksusowo) wykończonego auta z wołem roboczym, szczególnie jeśli pod maską pracuje niemal niezniszczalny diesel. Piszę "niemal", gdyż a) nie ma rzeczy niezniszczalnych, a już na pewno nie ma takich mechanizmów, b) większość starszych Mercedesów karmionych mazutem olejem napędowym została już w zasadzie wyeksploatowana do spodu.

Na szczęście w tym przypadku sprawa ma się nieco inaczej.

Owszem, samochód wymagał wkładu finansowego, i to wykraczającego poza wymianę mocno już wyłysiałych opon Pneumant (to ta firma, która robiła opony na pierwszy montaż do Trabantów i Wartburgów). Jednak w przeciwieństwie do wielu innych przypadków był on opłacalny. Dzięki temu po wyłożeniu kwoty, którą i tak trzeba wyłożyć na dobry egzemplarz starszego Mercedesa, można zasiąść spokojnie w jego wygodnym wnętrzu i cieszyć się jazdą.


Właśnie, wnętrze.

Ktokolwiek siedział już za kierownicą Mercedesa (szczególnie starszawego), odnajdzie się tu od razu. Bardzo charakterystyczna, ponadczasowa stylistyka oraz niezwykle solidny montaż idą tu w parze z typowymi dla niemieckiej marki rozwiązaniami, takimi, jak choćby "nożny ręczny", o którym wspominałem już przy okazji niedawnej przejażdżki CLK. Typowa dla Mercedesa jest też wygoda. Miejsca nie zabraknie chyba nikomu, natomiast siedzenia są po prostu wyśmienite. To jedne z moich ulubionych foteli ever - ich charakter przypomina mi nieco stare kanapy ze skrzypiącymi sprężynami. Pełen relaks.

Relaksująca jest też jazda, i to nie tylko ze względu na zdecydowanie komfortowe nastawy zawieszenia. Otóż... z 90 wysokoprężnymi końmi pod maską nie ma zbyt wielkiego wyboru. Przyspieszenie - no, powiedzmy, że występuje. Jakieś. Kiedyś. No chyba, że pod górkę. Wtedy nie. Żeby nie było - nie jesteśmy w nim skazani na bycie zawalidrogą. 90 KM to nie 50, które miały podstawowe Beczki i jakoś dawało się nimi jeździć. Jednak w połączeniu ze sporą masą nie jest to moc, która pozwala na bardzo dynamiczną jazdę. Inna rzecz, że charakter auta nie skłania do ciśnięcia - fotele otulają, zawieszenie kołysze, i jeszcze tylko automatu do pełni szczęścia brak. 

Co ciekawe, niekorzystny stosunek masy do mocy nie przeszkodził w szarpnięciu ponadtonowej przyczepy. Inna rzecz, że bagażnik S124 sprawia, że do 99% zastosowań nie będzie ona potrzebna. Problem może być jedynie z... basem w futerale.


Tak - bagażnik S124 jest wielki. Gigantyczny. Przepastny. W kwestii czystego litrażu może nawet większy od zadnich kwater 940. Jednak umieszczenie koła zapasowego pionowo na lewej burcie sprawia, że jego szerokość nie ledwie pozwala na umieszczenie basu (lub dwóch, lub dziesięciu) na skos, a wsadzenie sztywnego futerału bez kładzenia oparcia zapewne nie byłoby możliwe. A o ile nie przewozisz swoich wieseł w "trumnach" i nie bierzesz ze sobą głowy i paczki nie powinno to stanowić problemu, o tyle w razie zabrania nagłośnienia (lub niezmotoryzowanego bębniarza z niewielką nawet perkusją) robi się już pewien problem.

Mimo tego uważam Balerona w kombiaczu za świetny samochód. Relaksująco wygodny, fantastycznie trwały i więcej niż wystarczająco pojemny. I tylko szerokość bagażnika sprawia, że raczej nie byłby moim wyborem.


Podsumowanie, czyli zady i walety:

Mercedes S124 to po prostu Baleron, tyle, że z plecakiem. Plecak ten, choć ogromny, okazał się niezbyt korzystnie ukształtowany dla basisty. Nie zmienia to faktu, że to kawał fantastycznego auta - do tego powoli stającego się klasykiem. Niestety, na dobrego Balerona trzeba wyasygnować około 10 tysięcy - a jeśli kupisz takiego za 4, i tak dołożysz do okrągłej dychy. Tak też było i w tym przypadku - konieczny był remont silnika, naprawa Nivomatu i kilka innych, drobniejszych operacji. Jednak wcale nie okazuje się to nieopłacalne - W/S124 należą do wąskiej grupy aut, w których można odzyskać zainwestowaną kwotę przy odsprzedaży. Dlatego warto. Przynajmniej wtedy, gdy nie brakuje Ci szerokości bagażnika.

A jeśli wydaje się Wam, że widzieliście już gdzieś ten egzemplarz, macie rację - w tegotygodniowym Motorze, w artykule o udanych zakupach motoryzacyjnych za 4000 zł, znalazło się między innymi jego zdjęcie (wraz z zadowolonym właścicielem), pod którym omówiona została kwestia kosztów. I tak - zarówno właściciel, jak i autor artykułu (którego wszyscy zresztą znamy), zgadzają się, że w ten samochód zainwestować warto.

Plusy:
  • komfort jazdy
  • komfort wnętrza
  • trwałość i solidność
  • pojemny bagażnik
  • dostępność części
Minusy:
  • szerokość bagażnika
  • osiągi wolnossących diesli
  • większość egzemplarzy (szczególnie z dieslem) została zakatowana
Co nim wozić:

No i mamy problem, bo auto fantastyczne, do tego bagażnik wielki, ale... nieco za wąski. Oczywiście rozwiązaniem może być obrzyn - choćby odpowiadające rydwanowi krajem pochodzenia Marleaux Betra czy cudne wynalazki nieistniejącej już niestety firmy Schack. Pytanie tylko, czy pasowałyby do dystyngowanego charakteru Mercedesa. Ja sam obrzyny uwielbiam, ale aktualnie takowego nie posiadam - zresztą wolę dopasowywać samochód do sprzętu a nie na odwrót. Dlatego też wybrałem inne, równie wspaniałe (choć pod innymi względami) wielkie kombi. Jednak tak naprawdę oba są jednymi z najwybitniejszych przedstawicieli swego gatunku w historii motoryzacji - wybór jest jedynie kwestią potrzeb i upodobań.