W nowy rok weszliśmy może nie z hukiem, ale z całkiem przyzwoitym łupnięciem pod postacią guglstritowych znalezisk (które to łupnięcie okazało się być cokolwiek przedwczesnym wytryskiem, gdyż już po publikacji znalazłem w GSV kilka kolejnych rodzynów zalegających na ulicach Warszawy). Dlatego teraz pora... na narzekanie.
Tak - wśród instrumentów, które miałem przyjemność posiadać (i ogrywać) był jeden bas, z którym zupełnie się nie zaprzyjaźniłem.
Będąc szczęśliwym posiadaczem Nexusa Shining 5 cały czas marzyłem o Alembicu. Marzenie w końcu ziściło się, jednak potrzebowałem wtedy trochę dodatkowej gotówki a jednocześnie nie mogłem pozwolić sobie na choćby tydzień bez basu, dlatego postanowiłem zrobić mały downgrade, czyli sprzedać (z żalem) Nexusa i na czas oczekiwania na Essence'a zakupić coś tańszego. Rozpocząłem tedy poszukiwania, które doprowadziły mnie do dość ciekawie prezentującego się instrumentu będącego dziełem niezbyt szeroko znanego polskiego lutnika, Grzegorza Kolasińskiego.
Basik był ładny, ja byłem młody i niedoświadczony (czyt. stary i głupi) z czego wynikało przekonanie, że przystawki EMG zapewnią solidny cios w bebechy (to, że coraz więcej ludzi komentowało zbyt potężny, trudny do opanowania dół generowany przez Malinka, nie dało mi jeszcze do myślenia), właściciel Kolasińskiego zaś wyraził zainteresowanie zamianą z dopłatą z jego strony.
Kolasiński (bas, nie lutnik) przybył po kilku dniach i od razu wzbudził we mnie odrobinę wątpliwości. Otóż konstrukcja klonowego, przykręcanego gryfu w doklejaną główką i tejże główki kształt, tak samo, jak umieszczenie kropek na 24-progowej, palisandrowej podstrunnicy, natychmiast przywodziły na myśl Corta. Dokładnie takiego, jakiego niegdyś miałem. Na szczęście korpus był już niewątpliwie autorski - ciekawie ukształtowany, ładnie wykonany i solidnie wykończony przezroczystym, lakierem. Nie pomnę niestety jakie było główne drewno wykorzystane w desce natomiast ze zdjęć od razu wynika, że była ona zwieńczona przyjemnym dla oka topem z klonu płomienistego. Do tego dwa "mydełka" EMG i 3-drożna aktywna elektronika, które zapowiadały brzmienie typu "uśmiech Romana", czyli podbity dół i góra oraz nieco wycięty środek.
I tak w istocie było.
Wiosło brzmiało... specyficznie. Na pewno nowocześnie. Dół był tłusty, góra potrafiła urwać głowę z kawałkiem kręgosłupa, środek za to charakteryzował się, powiedzmy, pewną taką nieśmiałością. Całość niezbyt dobrze siedziała w miksie. Gdybym grał nu-metal na pewno byłbym zachwycony. Jednak nie grałem, nie gram i nie zamierzam, w związku z czym moje uczucia były dość mieszane. Zachwyt jeszcze zmalał gdy rozpadł się jeden z kluczy. Na szczęście w zaprzyjaźnionym sklepie dostałem podobny (też czarny, rozmiarowo pasował, tylko inna firma) zupełnie za friko.
Tak czy inaczej - mój entuzjazm topniał sukcesywnie. Nie pomogło nawet to, że bas był bardzo wygodny w grze. Zacząłem intensywnie rozglądać się za czymś innym. I dość szybko znalazłem rozwiązanie pod postacią meksykańskiego pięciostrunowego Jazza, którego brzmienie satysfakcjonowało mnie o niebo bardziej, zaś jego właściciel poszukiwał właśnie czegoś o brzmieniowej charakterystyce Kolasa. Dokonaliśmy zamiany jeden do jednego i obaj byliśmy zadowoleni z dealu. Nie zmienia to faktu, że powinienem był jednak zacisnąć pasa i absolutnie nie pozbywać się Nexusa. Pięknie uzupełniałby się brzmieniowo z Alembikiem a do tego być może teraz właśnie mógłbym wymienić go na mojego wymarzonego bezgłówkowego fretlessa - wszak Jacek Kobylski (czyli Mr Nexus we własnej osobie) kilkukrotnie wspomniał, że Shininga zrobił oryginalnie dla siebie i gdybym nadal go miał pewnie udałoby się nam dogadać...
Właśnie, Shining. Kilka dni później wylądował na Allegro w cenie prawie dwukrotnie wyższej. I ze zrobionymi przeze mnie zdjęciami.
Podsumowanie, czyli zady i walety:
Kupowanie instrumentu bez wcześniejszego obadania jest zawsze ryzykowne. Kilka razy mi się udało (Alembic, Geddy, pierwszy Ibanez), tym razem jednak zaliczyłem wtopę. Prawdopodobnie dzieło Grzegorza Kolasińskiego lepiej sprawdziłoby się z innymi przystawkami i elektroniką, jednak nie miałem wtedy głowy do takich zabaw. No i ten gryf podejrzanie przypominające wzięty z taniego Corta...
Plusy:
* komfort gry
* ładny wygląd (korpus - kształt i top)
* przyzwoite wykonanie pod względem lutniczym
Minusy:
* zupełnie nieodpowiadające mi brzmienie
* dość kiepski osprzęt (mostek i klucze)
* gryf - prawdopodobnie z Corta Action Bass V
Czym go wozić:
Będąc podówczas niezmotoryzowany, woziłem piątkę Kolasińskiego zbiorkomem. Myślę, że pasowałby do bagażnika Golfa III. Ale ja tak naprawdę nie woziłbym go niczym. To nie był bas dla mnie, i tyle.
Oszukali Cię... ta gitara ma tylko pięć strun...
OdpowiedzUsuńTakie lubię.
UsuńWitam.
OdpowiedzUsuńJestem obecnie szczęśliwym, co podkreślę, posiadaczem tej basi. Wylicytowałem ją na allegro, miała wzdłużne pęknięcie główki. Zaraz jak przyszła zabrałem się do pracy. Po dokładnym sklejeniu defektu oraz standardowej procedurze regulacyjnej (kąta mocowania gryfu w korpusie, krzywizny szyjki, menzury, siodełka i motylków kluczy) baśka odwdzięczyła się bardzo dobrą intonacją na wszystkich progach ładnym brzmieniem ‘z dechy’ wykazując do tego sustain ‘do jutra’. Przy przeglądzie elektroniki okazało się, że potencjometr głośności jest wyposażony w przełącznik pozycji typu push/pull i dopiero w tej ostatniej (gałka wyciągnięta do góry) nadaje instrumentowi klasyczną, ciepłą barwę tonu z pełnym środkowym pasmem. Może gitara była skonfigurowana dla ‘metalurga”? Przelutowałem te barwy na odwrót, tak że teraz ‘wesoły Roman”, jako rzadko używany przeze mnie, jest w pozycji ‘pull’ gałki. Przy okazji przepiąłem też na odwrót potencjometry bass i treble tak, żeby kolejność regulacji zaczynała się od basu a nie od ‘górki’, tak jak w większości sprzętu grającego.
Preamp gitary (firmy MG) jest bezszumny i zapewnia wysoki poziom sygnału z trójpasmową, głęboką regulacją barw, tak że na piecu nie ma potrzeby ukręcania ‘cudów na kiju’, ba, można nawet z powodzeniem wpiąć się bezpośrednio w końcówkę mocy w przypadkach awaryjnych i nie tylko. Brzmienie strun jest wyrównane, tak że kompresor przyda się raczej w funkcji efektu.
Po naprzemiennym ogrywaniu i odstawianiu na jakiś czas, bardzo polubiłem tę basię od p. Kolasińskiego. Jest wygodna w grze, dynamiczna, czuła na artykulację, trzyma strój, ma dłuuuugi sustain i szeroką paletę bardzo dobrej jakości użytecznych barw (jak na moje ucho).
Pozdrawiam
zbigniew.brodacki@wp.pl
Bardzo dziękuję za komentarz i cieszę się, że basiwo trafiło do osoby, która 1. lubi jego specyfikę, 2. umie z niej korzystać. Ja sam po prostu doszedłem do wniosku, że bardzo nie lubię przystawek EMG i ich charakterystyki. Możliwości elektroniki - przyznaję - nie wykorzystywałem w pełni, gdyż aktualnie wolę pasywy oraz alembicowskie rozwiązanie z filtrem. A sam instrument jest przyjemnie wykonany. Niech służy!
UsuńJeśli chodzi bas na pasywach to moim faworytem jest Fender Jazzbass z lat 60-tych. Miałem okazję pograć na oryginalnym JB'69. On naprawdę rządzi i nie jest to tylko moja opinia. Ogrywaliśmy współczesne gitary, nawet po 10 tys zł i więcej z przystawkami Seymura, Bartoliniego, elektroniką Aguilara itp. i tak ładnie nie grały. Pewnie to kwestia materiałów, może bardziej ręcznej technologii wykonania i wieku instrumentu. Pasywne przetworniki mają swoje charakterystyczne podbicia w pewnym zakresie pasma co stanowi o barwie i oryginalności ich brzmienia, aktywne zaś, mają szerokie, wyrównane pasmo dlatego ich pokładowy preamp oprócz wzmocnienia musi zapewniać skuteczną regulację charakterystyki ich pasma. Ostateczny efekt i tak najwięcej zależy od głośnika/ków w paczce :).
Usuńzb