Pokazywanie postów oznaczonych etykietą święta. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą święta. Pokaż wszystkie posty

środa, 25 grudnia 2019

Basista się bawi: i znów święta

Matko Bosko Kochano, jak ten czas zatentegowuje.

Ledwie co był nowy rok, ledwie co zakończyłem najtrudniejsze lata dzieciństwa w życiu mężczyzny, a tu znów zaświeciła gwiazdka. Mówiąc prawdę to trochę przerażające. Nim się obejrzę, a już będę na emeryturze (której zresztą raczej nie dostanę) a chwilę później moja Luba (vel Obywatelka Pilotka) będzie mnie opłakiwać. O ile, rzecz jasna, będzie co.

Tak czy inaczej - Boże Narodzenie to taki czas, gdy każdy znów choć przez chwilę bezkarnie być dzieckiem. A jako, że sam w zasadzie nigdy nie przestałem nim być (tylko czasami staram się z tym nie obnosić), wykorzystam niniejszym tę okazję, by pochwalić się najciekawszymi wg mnie nabytkami zgromadzonymi w ciągu tego roku - z czego zresztą niektóre pojawiły się tuż przed samymi świętami.

Już wiele razy pisałem tu o wyrobach firmy Welly. I zazwyczaj piszę o nich ze wszech miar pozytywnie - nie dość, że są nieźle wykonane, mają przyzwoicie odwzorowane szczegóły i kosztują bardzo niewiele, to w dodatku nie boją się prezentować dość niszowych modeli - przynajmniej z perspektywy dzieciaków bawiących się samochodzikami. A Citroen 2CV AZU niewątpliwie jest w takim kontekście bardzo niszowy.


Mam już w kolekcji Dwacefałkę by Welly - a w zasadzie ma ją Młodzież. Co prawda niezbyt często się nią bawi (wciąż woli dinozaury), ale zdaje się ją lubić. Mam też inną, w skali 1:24 - i ta jest już tylko moja. A AZU też zdecydowanie zostaje w moich rękach. Choćby dlatego, że ma, uwaga, otwierane kurołapy.


Całość jest - jak to u Welly - solidnie wykonana, nie brakuje tu dobrze odwzorowanych detali, choć te najdrobniejsze są nieco toporne. W tej cenie jednak absolutnie nie ma co wymagać więcej. Jedyne, czego mi tu ewentualnie brakuje, to otwierany tył paki. Ależ to by było srogie.


Innym niszowym (przynajmniej z dziecięcego punktu widzenia) tematem, choć z zupełnie przeciwległego krańca gamy modelowej, jest inny antyczny Citroen - konkretnie DS 19 Decapotable. Czyli, prawdaż, Ąri Szaprą.


Tak, jak w przypasku AZU, jakość wykonania jest zupełnie niezła, do tego mamy tu ładne detale, takie, jak wlot powietrza w zderzaku, chromowane listwy boczne czy dobrze odwzorowane tylne światła.


Niestety, jest też parę niedoróbek, z których najpoważniejszą są nierówne otwory drzwiowe. Wiem, że za kwoty niewiele przekraczające 20 zł nie powinienem się czepiać, ale to naprawdę troszkę razi. Na szczęście reszta jest naprawdę w porządku.


Stare Cytryny były moją największą miłością przez wiele lat, jednak tak naprawdę numerem jeden może być tylko jedna marka. I wiadomo, że jest nią Volvo.

O ładne Volviacze w wersji mini jest bardzo trudno. Nie robi ich Welly (poza XC90, które jednakowoż zupełnie mnie nie jara), nie robi ich Matchbox, a i wśród propozycji innych firm pojawiają się ekstremalnie rzadko. Na szczęście są fejsowe grupki dla kolekcjonerów i konesuarów, na których można ustrzelić coś sympatycznego. Choćby parę 240-tek wyprodukowanych lata temu przez firmę Norev.


Niestety, w ich przypadku trudno w ogóle mówić o jakości wykonania. Z grubsza zgadzają się proporcje i kształt, przetłoczenia są "mniej więcej", za to drzwi się nie domykają, jakość tworzywa, z którego wykonano podwozia, jest dramatyczna, a do tego w 245 ewidentnie są zbyt szerokie osie, przez co koła (szczególnie tylne) regularnie wystają poza obrys nadwozia. Ale... to są stare, kochane Volviacze. Musiałem.


Szukałem też innych modeli, głównie 940. Tych ostatnich nie ma jednak w ogóle, czasem można utrafić na 740 (albo 760) sedan z ejtisowej kolekcji Matchboxa (niestety te, które się pojawiały, były w dość ponurym stanie) a poza tym - nic. Bida. Smutek w kopalni cynku. Na szczęście jednak na Warsaw Oldtimer Show udało się upolować jeden model, który również jest bliski memu sercu.


Volvo 343 znalazło się w kolekcji Klasyki PRL-u. Niestety, gdy było dostępne w kioskach i na stronie, nie wiedziałem jeszcze, że stanę się szczęśliwym posiadaczem DAFuqa. Na szczęście udało się w końcu ustrzelić egzemplarz - i muszę przyznać, że jest całkiem fajny. Kolekcja DeAgostini miała zarówno lepsze, jak i gorsze momenty, ale na szczęście 343 należy do tych pierwszych. Tworzywa może nie są najwyższych lotów, ale estetyka i jakość odwzorowania detali zasługują na pochwałę.


Jak już wspomniałem, Młodzież wciąż woli dinozaury od samochodów. Jednak pewien czas przed mikołajkami zażyczył sobie... Volvo. Tak - mój syn z własnej woli poprosił o autko, i to do tego najlepszej z możliwych marek. Obiecałem mu, że jak tylko jakieś znajdę (albo, prawdaż, Mikołaj na jakieś trafi), na pewno dostanie. I właśnie wtedy Hot Wheels do swojej i tak już całkiem zacnej, zawierającej sporo ciekawych i nieoczywistych klasyków kolekcji dołączyło jedynego chyba kombiaka, który ścigał się niegdyś w mistrzostwach samochodów turystycznych.

Kupiłem dwie sztuki.


Jakie są Hot Wheelsy każdy widzi - małe, proste i bardziej skupiające się na fajności niż dokładności. Ale... nie ma się czego czepiać. Jasne, koła są absurdalnie duże w stosunku do reszty a detale w tak malutkim modeliku zwyczajnie nie mogą być ultradokładne, ale całość jest wystarczająco solidna prezentuje się bardzo sympatycznie. Hotwheelsowa Osiemsetpięćdziesiątka jest po prostu fajna. I to bardzo. Poza tym...  to Volvo kombi, prawda? I to już powinno wystarczyć.

A Młodzież od babciomikołaja dostał hotwheelsową pętlę z kawałkiem toru. I choć akurat Volviacz słabo sobie na niej radzi (zawiesza się na przednim spoilerze i długim tylnym zwisie) mamy mnóstwo innych autek do tej zabawy. A zabawa jest przednia. Wiem - wszak, jak na ojca przystało, bawię się tym z moim synem. I mam z tego mnóstwo frajdy.

* * * * *

Tymczasem z okazji Świąt chciałbym wszystkim Wam życzyć, byście nie bali się czasami być dziećmi. I żeby marzenia się spełniały - ale tak, by wciąż zawsze było o czym marzyć. A choć ten wpis najprawdopodobniej jest ostatnim wpisem z serii "Basista się bawi", sam nie mam zamiaru odkładać tej części siebie samego na półkę.

Wesołych!

wtorek, 25 grudnia 2018

Basista się bawi: priwiet, Died Moroz!

Gdy byłem mały, strasznie marzyłem o Czajce.

Nie, nie prawdziwej - takiej nie miałbym wtedy gdzie trzymać (teraz też nie za bardzo). Otóż za zamierzchłych czasów mego dzieciństwa można było czasem upolować modele aut Made in USSR (a w zasadzie Сделано в СССР). Były to, rzecz jasna, wyłącznie samochody rosyjskie radzieckie a wyróżniały się niezwykle dokładnym odwzorowaniem detali, obejmującym niejednokrotnie wszystkie otwierane drzwi i pokrywy. W przypadku Nivy były nawet  skręcane koła i oparte na malutkich sprężynkach zawieszenie odwzorowujące pracę prawdziwego! Trudno się zatem dziwić, że autka te wywoływały u mnie niepohamowany ślinotok.

Tak się złożyło, że w swojej ofercie miała je dość nieprzyjemna kobiecina handlująca na bazarku przy Namysłowskiej - tuż obok bloku, w którym mieszkała podówczas moja rodzina. Dzięki temu zdarzyło się raz czy drugi dostać taki sprzęt na urodziny lub, prawdaż, znaleźć go pod choinką. W ten sposób wyposażyłem się - o ile pamiętam - w Ładę 2105 (miała otwierane WSZYSTKIE drzwi, ależ to był szał!), wspomnianą już Nivę i Wołgę kombi. Największym jednak marzeniem pozostał majestatyczny, czarny GAZ-13 czyli dygnitarska Czajka.

Czajki były niesamowicie grubym tematem. Zarezerwowane, rzecz jasna, dla partyjnej wierchuszki, stylistycznie były zrzynami z Packarda z lat '55-'56, zaś technicznie stanowiły mieszankę innych pomysłów z wrażej Ameryki: skrzynia biegów była oparta na konstrukcji Chryslera, rama była kopią niesławnej cadillacowskiej "X-frame" itd. Całość porażała majestatycznymi proporcjami, wielkością i niepojętym wówczas wypasem. Do dziś pamiętam egzemplarz latami gnijący na rogu Belgijskiej i Puławskiej na Mokotowie. Tak - już wtedy fascynowały mnie wrosty. Szczególnie takie.

Trudno się zatem dziwić, że pragnąłem miniaturowej Czajki jak kania dżdżu. I w końcu ją dostałem.

I... było to lekkie rozczarowanie. Owszem, otwierały się wszystkie drzwi i bagażnik, jednak w przeciwieństwie do VAZ-ów maska nie była otwierana, zaś podwozie stanowiło plastikowy odlew, podczas gdy w Wołdze była metalowa płyta podłogowa z dostępnym od góry i dołu silnikiem, osobnym wałem napędowym i tylnym mostem wykonanymi z tworzywa. Mimo tego, wiele lat później,  niesamowicie ucieszyłem się, gdy pewnego dnia Obywatelka Pilotka przyniosła do domu inną Czajkę - tym razem nieco większą. I zrobioną w Chinach.


Modeliki Welly opisywałem tu już nie raz. Choć nie stanowią one szczytowego osiągnięcia w dziedzinie dokładności odwzorowania detali i jakości wykonania, odznaczają się wyjątkowo dobrym stosunkiem ceny do ogólnej fajności, sprawiając przy tym całkiem solidne wrażenie. Nie inaczej jest w przypadku GAZ-a 13.


Proporcje oddane są bardzo dobrze, nie brakuje też detali stylistycznych. Mamy tu plastikowe chromy, włącznie z fantazyjnymi listwami bocznymi, zdobieniami błotników czy obramowaniami reflektorów, mamy ładnie odwzorowane zderzaki (łącznie z wmontowanymi w nie "tubami", które w realu miały naśladować wloty powietrza do silników odrzutowych) i niebrzydko wykonane tylne lampy. mamy też otwierane drzwi - niestety, w przeciwieństwie do ruskiej wersji, tylko przednie.


Oczywiście, jak to u Welly, w miarę przyłożono się do tematu wnętrza.Co prawda kolorystyka jest tu jednolicie czarna a ułożenie kierownicy nie ma się nijak do rzeczywistości, jednak w plastikowym odlewie widać odwzorowane zegary na desce rozdzielczej i wzór tapicerki na obu kanapach, między którymi znajdują się - tak, jak powinny - dwa dodatkowe siedzenia.


Oczywiście za cenę dwudziestu paru złotych nie można oczekiwać rewelacji - brak choćby dobrze odwzorowanego podwozia (z jego charakterystyczną ramą, w oryginalnej, amerykańskiej wersji znaną z zerowej ochrony przy uderzeniach z boku i tendencji do pękania po latach), ale tego nie było też w radzieckim modeliku sprzed lat. Ogólnie całość prezentuje się nader sympatycznie a do tego wystarczająco solidnie, by rozważyć zostawienie Czajki pod choinką dla Młodzieża.

Rzecz jednak w tym, że Młodzież nadal woli dinozaury.


* * * * *

Tymczasem, z okazji Świąt, życzę Wam wszystkim spokoju ducha i zasłużonego odpoczynku w ulubionym gronie - bo tego nam najczęściej potrzeba w dzisiejszym świecie, gdzie dziki pęd staje się prędkością zalecaną. Dajcie sobie na luz. Usiądźcie. Odpocznijcie. Zasługujecie na to.

W tym roku będzie jeszcze jeden wpis zawierający trochę przemyśleń i podsumowań. A potem... Potem się zobaczy.

Najlepszości!

niedziela, 24 grudnia 2017

Basista się bawi: w zeszłym roku pod choinką

To już w zasadzie tradycja - w Wigilię (lub w ogólnych okolicach świąt) zamieniam się w kilkulatka i z radością skrobię o którymś z kolei dodatku do kolekcji Młodzieża. Lub mojej. 

Dokładnie rok temu opisałem to, co Młodzież zaotrzymał na Mikołajki, oraz coś, co ja sam znalazłem pod choinką. W międzyczasie jednak stan liczebności autek nie zmienił się znacząco, zaś torba niejakiego Św. Mikołaja, wśród różnych przeznaczonych dla mego dziedzica dobrutek, zawierała, jak się miało okazać, przedostatni samochodzik, jaki - jak do tej pory - dostał. Po prostu... młody człowiek woli dinozaury. Owszem, auta są fajne (szczególnie, prawdaż, tatusiowe Volvo), ale dinozaury to namber łan. Dlatego też w tym roku to właśnie prehistoryczne gady będą stanowiły trzon podchoinkowej frajdy, my zaś skupimy się na aucie, które Młodzież przytulił w zeszłe święta.

A był to, rzecz jasna, klasyk. I to nader zacny: VW Karmann Ghia, typ 14.


Urodziwe coupe było trzecim, po Garbusie i Transporterze T1, modelem Volkswagena. Nazwa pochodziła od firmy, która zaprojektowała jego nadwozie (Ghia) i drugiej, która je wytwarzała (Karmann). I o ile oryginał był niezwykłej urody wehikułem, o tyle jego miniatura wykonana przez Welly jest... po prostu ładna.

Z plusów należy wymienić ogólnie dobrze zachowaną sylwetkę i proporcje oraz przyzwoicie odwzorowane detale, takie, jak zderzaki, listwy, kratki wentylacyjne na pokrywie silnika, czy - szczególnie ładne - wypukłe kołpaczki. Niebrzydko wyglada również wnętrze, dobrze widoczne dzięki otwieranym drzwiom.


Niestety, mamy tu również sporo niedociągnięć. Głównym jest ogólna toporność uwidaczniająca się m.in. w grubych przetłoczeniach symulujących szpary między błotnikami a klapami czy w byle jak odwzorowanych chromowanych obramowaniach szyb. Może również drażnić niedbałość wykończenia - szczególnie drażnią niezbyt dobrze spasowane drzwi czy całkowicie na odwal się namalowne tylne światła (sugerujące zresztą, że mamy do czynienia z odmianą z lat sześćdziesiątych).


Niezbyt dobre wrażenie, które pozostawia dokładna inspekcja detali, może zostać częściowo zmazane po zajrzeniu pod spód autka. Podwozie, z jego nośną płytą podłogową opartą na centralnym "kręgosłupie", rozdwajającym się na wysokości skrzyni biegów, zostało całkiem przyzwoicie odwzorowane. Można bez obciachu bawić się w obsługę punktów smarowania lub zabezpieczanie antykorozyjne podwozia. Lub w koziołkowanie.


Ogólnie VW Karmann Ghia w wykonaniu Welly nie jest zły. Nie jest to może poziom Trabanta czy Dwacefałki z tej samej serii, ale dramatu nie ma. A że nie ma też szału? W tej cenie nie ma co marudzić.

Rok później żółte coupe ma o jeden zderzak mniej, zyskało za to kilka nowych zarysowań, jednak, gdy tylko Młodzież ma ochotę pobawić się samochodzikami, wciąż dzielnie spełnia swą powinność. I póki nie przyjdzie etap zabawy w crash testy, zapewne bez problemu zachowa ogólną integralność.


* * * * *

Wiadomo, że - przynajmniej w niezbyt religijnych rodzinach, czyli takich, jak moja - święta urządza się głównie dla dzieci, jednak i dziady mogą mieć z nich odrobinę frajdy. I nie mówię tu tylko o bezkarnym (przynajmniej pod względem moralnym) obżarstwie. Ja już zdążyłem sprawić sobie trochę radości - wczoraj pocztowy Mikołaj przyniósł takie oto pudełeczko:


Westone się ucieszy. Ja, usłyszawszy efekt modyfikacji, zapewne też.

Wesołych świąt Wam wszystkim. Niech marzenia się spełniają! I nie bójcie się w te dni uwolnić Wasze wewnętrzne dzieci. Choć na kilka chwil.

sobota, 24 grudnia 2016

Basista się bawi: Joyeux Noël

No i przyszły Święta.

Jak Święta, to - wiadomo - Mikołaj i jego wielki, nabrzmiały worek. A w tym roku worek ewidentnie był napełniany we Francji.

No, w Chinach. Ale przez Francuzów.


Zaczęło się już w Mikołajki.

Jak już kilkukrotnie podkreślałem, Młodzież uwielbia Peugeoty. Ostatnio - rzecz oczywista - polubił również Volvo (w jego języku "fofo") oraz Kie (może dlatego, że to jedyna marka, którą wymawia prawidłowo), ale Peugeot, z jego pięknym znaczkiem, nadal pozostaje numerem jeden. Na widok Peugeota (lub przynajmniej jego znaczka) mój dziedzic wydaje z siebie dźwięczny lwi ryk. Dlatego gdy udało mi się znaleźć w sklepie modelik z dużym, wyraźnym lwim znaczkiem na froncie, decyzja została podjęta w ciągu sekundy.


Jak można było przewidzieć, autko zostało przyjęte entuzjastyczne i stało się - przynajmniej na pewien czas - ulubionym samochodzikiem mej progenitury sztuk raz. Wiadomo jednak, że 207, choć jest nader udanym małym jeździdłem, to zasadniczo nowy samochód, a przecież przyrzekłem sobie, że będę uczył Młodzieża o tzw. Prawdziwej Motoryzacji. 

Na szczęście wspominana już wielokrotnie w tym cyklu firma Welly znów nie zawiodła.


504 jest od lat jednym z moich ulubionych modeli Peugeota. Wyżej cenię chyba tylko 404, zaś w pobitym polu pozostają tak świetne konstrukcje, jak 205 czy 406. Dlatego gdy dowiedziałem się (już pewien czas temu), że pińcetczwórka pojawiła się w ofercie specjalizującej się w niedrogich, nieźle wykonanych samochodzikach firmy Welly, wiedziałem, że muszę zanabyć jedną sztukę.

Co też czem prędzej uczyniłem.


Peugeot 504 by Welly sprawia - jak większość autek tej firmy - solidne wrażenie. Modelik jest przyzwoicie wykonany, trzymając go w dnłoniach nie mamy wrażenia, że jeden nieostrożny ruch sprawiłby, że całość rozpadnie się na kawałki. Oczywiście takie detale, jak filigranowe plastikowe zderzaki, naśladujące chromowane metalowe elementy oryginału, są zapewne dość łatwe do ułamania, ale całość zdaje się całkiem mocna.

Oczywiście, jak we wszystkich wyrobach Welly w tej skali, drzwi są otwierane.


Wnętrze, wraz z kierownicą i deską rozdzielczą, zostało całkiem wiernie odwzorowane. Zgadza się kształt zegarów i wzór kierownicy. Siedzenia nie są wyposażone w zagłówki. Szkoda jedynie, że dźwignia zmiany biegów znajduje się w podłodze - wersja z wajchą przy kierze (a i owszem, była i taka opcja) była znacznie bardziej idiotyczna fajniejsza.


Front, z drobnymi, chromowanymi żebrami grilla i umieszczonym nad nim oznaczeniem modelu, również prezentuje się ładnie. Tu jednak można zauważyć niedoskonałości: grill jest trochę nierówny, zaś kierunkowskazy różnią się umieszczeniem świateł pozycyjnych.

Niestety, nie jest to najważniejsza niedokonałość tego modelu.


Po przyjrzeniu się detalom linii bocznej można zauważyć, że obramowanie szyb w tylnych drzwiach wykonano dość niedbale. Wycięcie w karoserii jest za duże, a chromowana ramka szyby została namalowana na przezroczystym plastiku, z którego zrobione jest okienko. Na styku z metalem prześwituje przejrzyste tworzywo, zaś na metalowej ramce przednich drzwi nie ma imitacji chromu, co sprawia, że całość wygląda nieco nieharmonijnie.

Mimo kilku wad, małe niebieskie 504 okazało się nader sympatycznym nabytkiem. Przede wszystkim dla Młodzieża, który dostał je na Mikołajki.

Na swoją kolej czeka natomiast egzemplarz znacznie rzadszego modelu - zarówno na drogach czy zlotach, jak i na półkach z zabawkami: słonecznie żółte Renault 8.


Po inicjalnym szale kupowania memu Dziedzicowi zabawkowych autek rzadko obecnie zdarza się, bym nie mógł oprzeć się zakupowi samochodziku. Musi zbliżać się odpowiednia okazja lub też sam modelik musi być wyjątkowy. Ta druga okoliczność nastąpiła w tym właśnie przypadku.

Renault, szczególnie starsze modele, nie jest zbyt popularnym tematem zabawkowej czy kolekcjonerskiej miniaturyzacji. Owszem, Majorette czy Matchbox robiły niegdyś malutkie "czwórki" i "piątki" zaś w ofercie Welly znajdowało się przez pewien czas Twingo najmniej ciekawej, drugiej generacji, ale tylnosilnikowe modele są praktycznie zupełnie niespotykane. Dlatego gdy zobaczyłem na półce Leclerca (to ja, Leclerc) małe R8, po kilku krótkich chwilach przegrałem walkę z samym sobą a pudełko z samochodzikiem wylądowało w koszyku. Po rozpakowaniu okazało się, że był to całkiem niezły zakup.

Nawet mimo tego, że przód jest nieco... upośledzony.


Dodatkowa para reflektorów, tak samo, jak dwa białe paski biegnące przez całą długość auta, wskazuje na wersję Gordini. Problem jednak w tym, że lewe dodatkowe światło (drogowe? przeciwmgłowe?) zostało w chińskiej fabryce umieszczone niżej i płycej, niż prawe, co nadaje frontowi wyraz przywodzący na myśl fizjonomie mieszkańców odosobnionych osad głębokiej Alabamy.

Reszta na szczęście prezentuje się znacznie lepiej - w tym całkiem zgrabnie odwzorowany tył.


Tak, jak w prawdziwej "ósemce", znajdziemy tu wloty powietrza w tylnej pokrywie. W oryginale klapa kryła 4-cylindrowy silnik a wloty były prawdziwe - tu rzecz jasna żadnego silnika nie ma (acz odwzorowanie jego dolnej części na podwoziu jest zupełnie niezłe) zaś wloty są jedynie rowkami w metalu, ale efekt jest zupełnie niezły.

Nieźle prezentuje się się też wnętrze.


Wersję Gordini, poza reflektorami i podwójnym paskiem, zdradza również kierownica z trzema perforowanymi ramionami i ilość wskaźników na desce rozdzielczej.  Muszę przyznać, że widząc taką dbałość o szczegóły, byłem pod sporym wrażeniem - nawet mimo braku imitacji boczków drzwi.

Tym razem widać, że producent samochodziku odrobił pracę domową - zgodność detali, od felg i zderzaków po zaskakująco dokładnie wykonane wnętrze, budzi uznanie. Nawet takie niedoróbki, jak głupkowaty wyraz ryja wynikający z krywo zamontowanych świateł, nie psuje dobrego wrażenia robionego przez całokształt. I tak, wiem, że R8 Gordini powinno być niebieskie, ale w tym kolorze był już Peugeot 504. Poza tym niebieskiej Renówki akurat nie było.


Problemu kolorystycznego nie było w trzecim, oryginalnie najmniejszym, ale w tym przypadu największym francuzie, którego, dla odmiany, Mikołaj był uprzejmy przynieść specjalnie dla mnie. O ile autka w skali 1:43 i 1:34-39 występują zazwyczaj w kilku opcjach kolorystycznych, o tyle modeliki w skali 1:24 widziałem tylko w jednej wersji. I nie jest to problem, gdyż to, co jako 37-letni pierdziel dostałem celem zabawiania mego wewnętrznego 8-latka, jest akurat w jednym z najpiękniejszych lakierowań, w jakich wytępował ten model.


Tak - Dwacefałka by Welly była już tu kiedyś omawiana, zaś zeszłoroczny wpis świąteczny był w całości poświęcony Citroenom. Żadnen z nich z nich jednak nie ociekał tak hojnie tłustą, soczystą zajebistością.


Widziałem już kilka modeli Welly w skali 1:24. Wszystkie robiły bardzo dobre wrażenie, przynajmniej na tyle, na ile można ocenić cokolwiek oglądając to przez okienko w opakowaniu, ale to właśnie Dwacefałka była - a w zasadzie jest - najfajniejsza z nich. Już spoglądając na egzemplarz umieszczony w pudełku można docenić estetykę wykonania, ale po wyjęciu autka wewnętrzny 8-latek dostaje kompletnego fioła.

I trudno go winić.


Tu jest wszystko: zderzaki z czarną wstawką, chromowane listewki (tu w większości przypadków namalowane, ale ze znacznie większą dbałością niż w mniejszych modelikach), połyskujące lusterka, filigranowe klamki, podwieszona pod podwoziem rura wydechowa oraz, oczywiście, piękne, czarno-wiśniowe malowanie wersji Charleston. Znajdziemy tu nawet przednie chlapacze. Oczywiście proporcje są doskonale zachowane (łącznie z prześwitem i szerokością opon), przetłoczenia są tam, gdzie powinny i mają odpowiednią grubość - no i, rzecz jasna, otwierają się drzwi. Tylko przednie, ale to wystarczy, by docenić fajność wykonania wnętrza.


Niestety, nie udało mi się ładnie uchwycić środka Dwacefałki, ale tak - jego wykonanie niewiele ustępuje jakości części wierzchniej. Detale, łącznie z wzorem tapicerki i wystającą z deski rozdzielczej "parasolką" zmiany biegów zostały wykonane bardzo dokładnie (przynajmniej jak na tę klasę cenową), zegary odwzorowano na małej, odpowiednio umieszczonej naklejce, zaś zgodna z oryginałem jednoramienna kierownica... obraca się. A co najlepsze, razem z nią skręcają się koła.

Żeby ośmiolatek posikał się z radości, potrzebna jest jeszcze otwierana maska. I tak. Jest.


Silnik jest, rzecz jasna, na miejscu. Po otwarciu maski widzimy m.in. obudowę wentylatora i okrągłą pokrywę filtra. Jest też akumulator i te charakterystyczne rury, które można znaleźć pod maską każdego chyba jeździdła napędzanego silnikiem chłodzonym powietrzem. Co jednak najlepsze, grill jest ażurowy i po zamknięciu maski możemy zerkać na ukryty z przodu komory silnikowej wentylator.

Jakąkolwiek wątpliwość budzą tylko dwie rzeczy. Jedną z nich jest ukryty w pudełku, przyklejony do jego wnętrza taśmą klejącą wihajsterek.


Na pudełku brak jakichkolwiek informacji dotyczących tego obiektu. Jest za długi na jakiekolwiek akcesorium do Dwacefałki, za gruby na to, by odkręcić śrubki, którymi autko było przytwierdzine do podstawki (swoją drogą nie wiem, czym je tam dokręcają - hydraulicznymi narzędziami przemysłowymi?) i zbyt plastikowy na narzędzie stomatologiczne, które zresztą najbardziej przypomina. Dlatego jeżeli ktokolwiek z Was zna lub przynajmniej ma pomysł, jakie może być przeznaczenie tego obiektu - bardzo proszę od podpowiedź.

Drugą problematyczną kwestią jest montażowa niedokładność, która sprawia, że lewe tylne lub prawe przednie kółko zawsze wisi koło dwóch milimetrów nad podłożem. Nie wiem, skąd to wynika - czy jedna z osi jest lekko zakrzywiona, czy po prostu źle zamocowana, ale... nie przejmuję się takim detalem. Całość jest tak przeokrutnie fajna, że patrząc na nią i trzymając ją w rękach żałuję, że naprawdę nie mam kilku lat - tak, by móc bez obciachu pobawić się autkiem na podłodze.

Ale na półce też wygląda genialnie.


Tymczasem, jak już wspomniałem, Święta. Niech dla Was wszystkich będą takie, jakie tylko chcecie - spokojne, rodzinne i ciepłe, czy też wariackie i pełne wygłupów. I pamiętajcie, że w każdym z nas tkwi dziecko. I choć na co dzień musimy zachowywać się zgodnie ze swym wiekiem, choćby po to, by mieć z czego zapłacić rachunki, to przynajmniej na tych kilka dni warto pozwolić dojść mu do głosu.

I tego życzę Wam wszystkim.

sobota, 26 grudnia 2015

Basista się bawi: 3 Cytryny (bez Zbyszka)

Grudzień, poza byciem jednym z najbardziej ponurych pod względem aury miesięcy w roku, jest również szczytem martwego sezonu w kwestii pisaniny. Eventów brak (no, prawie - o pewnym wyjątku, na który czekam z niecierpliwością, już niedługo), graty pochowane w garażach a na umawianie się na testy nówek-salonówek czy ogrywanie basetli najzwyczajniej brak czasu gdyż albowiem Święta. W ten oto sposób tygodniowe przerwy między wpisami stają się normą, a dwutygodniowe też nie są niczym szczególnie dziwnym. Jednak - jako, że Święta właśnie - jest jedna kategoria wpisów, która pasuje doskonale do okresu, w którym panują lampki, wyżerka i siwe grubasy z brodami. Tym bardziej, że jest to czas, gdy nasze wewnętrzne dziecko wyłazi na wierzch.

I dobrze.

Jednak od pewnego czasu Boże Narodzenie oprócz rodzinnych spędów, kłótni przy stole i debetu na koncie kojarzy się również z  łasymi na darmowe napoje gazowane mieszkankami Radomia, i dlatego właśnie jest to idealny moment na przedstawienie bardzo różnorodnego tria, które można zbiorczo określić nazwą jednego z ukochanych w owym grodzie trunków: 3 Cytryny.

Cytryna pierwsza:

Będąc młodocianym knypkiem uwielbiałem resoraki. Miałem ich zresztą sporo i do dziś żałuję, że pozbyłem się chyba wszystkich (większość z nich zresztą skończyła śmiercią okrutną jako obiekty crash-testów, które fascynowały mnie podówczas nader mocno). Autka w mej kolekcji wyprodukowane były przez różne firmy - najpopularniejszy był oczywiście Matchbox, zdarzały się także niezwykle solidne wyroby Majorette (szczególnie smutny przypadek - aktualne produkty tej firmy są straszliwie tandetne), sporo do czynienia miałem również z oferowanymi głównie w skali 1:43 samochodzikami Bburago. Były też firmy mniej popularne, co wcale nie znaczy, że gorsze. Jedna z nich bezproblemowo wygrywała konkurs na najgenialniejszą nazwę, mieszcząc się w tej samej kategorii, co słynny producent żarówek Osram. Było to niemieckie Siku.

Firma Siku do dziś zalewa rynek zabawek dość wąskim strumyczkiem samochodzików. Nie jest to pierwszy, najbardziej oczywisty wybór młodego człowieka - takim są obecnie raczej zupełnie niezłe wyroby Hot Wheels (których Młodzież ma już sporo i bawi się nimi ochoczo) czy Welly (które również znajdują się w jego kolekcji, ale raczej w pudle "na później"). Jednak produkty niemieckiej firmy wciąż są dostępne. I dobrze, gdyż ich wykonanie zawsze było całkiem przyzwoite, a estetyka - zupełnie zadowalająca.

Tak jest też w przypadku autka, które upolowałem pewnego dnia na Alledrogo i natychmiast postanowiłem je zanabyć.


Citroenowska seria Traction Avant, składająca się z modeli 7, 11 i 15CV, to legenda. Dziś już większość powstałych przed wojną samochodów jest raczej zapomniana, jednak Traction Avant znalazł się w gronie tych, które na zawsze wpisały się w świadomość fanów motoryzacji. Najpopularniejsze dziś rozwiązania, takie jak przedni napęd (od którego zresztą wzięła się nazwa modelu), niezależne zawieszenie czy samonośne nadwozie, były w latach 30. już znane, jednak żaden inny producent nie połączył ich w jednym modelu, tworząc do tego tak udaną całość. TA wyróżniał się fantastycznym prowadzeniem i wysokim poziomem bezpieczeństwa. Mimo raczej słabowitych podstawowych silników dzięki swym właściwościom jezdnym potrafił zostawić z tyłu nawet znacznie mocniejsze samochody - stąd wysoka popularność modelu choćby wśród gangsterów.


Również sylwetka TA wyrózniała się spośród konkurencji - niska, szeroka, swymi proporcjami zbliżała się do samochodów, które miały zostać zaprezentowane ponad 10 lat później. Oczywiście takie cechy, jak osobne, wystające błotniki, niezintegrowane reflektory czy dwuczęściowa maska z zawieszonymi pośrodku, dającymi dostęp do silnika z dwóch boków skrzydłami, były zgodne z epoką, jednak same proporcje, tak samo, jak założenia konstrukcyjne auta, zdecydowanie ją wyprzedzały.

Opitym piwem Niemcom z Siku udało się ładnie odwzorować sylwetkę. Również detale, takie, jak tylne śwtatła czy dość oszczędnie użyte chromy, zgadzają się.  Mógłbym przyczepić się do kształtu atrapy chłodnicy (teraz mówi się na to grill) czy wielkości kółek, ale ogólnie Traction Avant w wersji Siku prezentuje się nader przyjemnie.

Ma też jedną cechę, która przeważyła o tym, że decyzja o zakupie stała się oczywista.


Citroen TA, jak wiele samochodów z lat 30., 40. i 50. (produkowany był do 1955 roku) miał przednie drzwi otwierane do tyłu, czyli tzw. kurołapy. Rozwiązanie to niesamowicie mi się podoba - nie dość, że czyni wsiadanie znacznie bardziej dystyngowanym, to jest zwyczajnie dziwne, przynajmniej na tle obecnie stosowanych rozwiązań. A ja uwielbiam wszelakie udziwnienia. 

Od dawna ubolewałem, że wśród miniaturowych samochodzików brakuje autek z otwieranymi kurołapami. Upust swemu żalowi dałem we wpisie o dwóch Syrenach znajdujących się w przeznaczonej w przyszłości dla Młodzieża kolekcji. W komentarzach pojawiły się opinie, że kurołapy w resoraku byłyby bardzo trudne do prawidłowego rozwiązania. Pogodziłem się zatem z myślą, że raczej nieprędko uświadczę takich drzwi w samochodziku w skali 1:43 lub mniejszym.

Jak się jednak okazało - da się. Malutki Traction Avant, mimo bycia autkiem w "matchboxowej" skali, ma działające kurołapy. Nie, nie są idealne - drzwiczki otwierają się dość trudno, do tego na małą szerokość, uwagę zwracają też niemające się nijak do oryginału zawiasy - ale... są. Otwierają się. I dlatego właśnie Citroena Traction Avant wyprodukowanego przez firmę Siku zwyczajnie nie mogłem olać.

Zjedzcie to, wy wszyscy, którzy twierdziliście, że się nie da
 Zaleta w pewnych warunkach czasem staje się jednak wadą. Ze względu na mechanizm, który sprawia wrażenie podatnego na uszkodzenia, Młodzież będzie musiał poczekać jeszcze kilka lat, zanim otrzyma miniaturkę zabytkowego Citroena. Niby wydatek kilkunastu złotych nie jest duży, ale zwyczajnie żal byłoby tak udanego samochodziku. Dlatego na razie niechaj rozbija swoje Hot Wheelsy.

Choć oczywiście wiadomo, że zamierzenia to jedno, a rzeczywistość - drugie.


Cytryna druga:

Dobrzy koledzy są bezcenni. Dadzą się przejechać GS-em lub Trabantem, pozwolą się pilotować podczas rajdu, a czasem również podzielą się posiadamymi przez siebie dobrutkami. I tak zrobił Piotrek, wręczając mi całą torbę autek.

Autka, oczywiście, były przeznaczone dla Młodzieża, choć sądząc po obecnym stanie żółtej Syreny czy zielonego E-Type'a, danie mu ich wszystkich już teraz nie było najlepszym pomysłem. Jeden egzemplarz jednak od początku był przeznaczony dla mnie. Było to oczywiste nie tylko ze względu na jego budowę, zawierającą sporo łatwych do permanentnego demontażu elementów, ale również, jeśli nie przede wszystkim, na to, co to jest.


Dzisiejszy Paryż nie ma się nijak do Paryża lat 60. Jest to załugą między innymi skrajnie antymotoryzacyjnie nastawionej pani mer, która nie tylko robi wszystko, by ograniczyć ruch samochodów w mieście (co pod warunkiem dobrze przemyślanych rozwiązań systemowych uwzględniających tych, którym samochód jest niezbędny nie jest samo w sobie najgorszą strategią), ale również planuje wywalić ze stolicy Francji wszystkie starsze auta. I nigdzie nie ma ani słowa o tym, czy zrobiony będzie wyjątek dla klasyków.

Dlatego warto cofnąć się do roku 1968, gdy zamówiwszy przez telefon taksówkę można było ucieszyć się na widok podjeżdżającego latającego dywanu na kołach, czyli legendarnego Citroena DS/ID. 


W tym konkretnym przypadku jest to raczej drugi z tych modeli. Brak chromowanych listw, niepełne kołpaki oraz deska rozdzialcza (całkiem przyzwoicie zresztą odwzorowana) wskazują na ID, czyli uboższą wersję najsłynniejszego chyba modelu Citroena - już po przeprowadzonym w '67 roku głębokim liftingu, ale jeszcze przed zmianą nazwy na DSpecial/DSuper. Trudno się zresztą dziwić - taksówka jest samochodem w dużej mierze użytkowym, i jeśli kupowana jest nie przez konkretnego, indywidualnego taksówkarza, tylko przez korporację, będzie to raczej model skromniejszy, pozbawiony takich udogodnień, jak znana z DS-a półautomatyczna skrzynia. Taniej w zakupie i w serwisie, a dla pasażera (czyli klienta) komfort ten sam. Czyli niebiański.


Nad zaletami citroenowskiego zawieszenia hydropneumatycznego, będącego jednym z rozwiązań, które rozsławiły markę, rozpływałem się nie raz. Zarówno jako kierowca, jak i pasażer - także DS-a, którym dane mi było raz przejechać się na prawym przednim fotelu. Tak cudownie, relaksująco bujającego samochodu chyba nie było ani wcześniej, ani później (kolejne hydrocytryny resorowały już nieco sztywniej, choć nadal była to cała liga powyżej większości konkurencji). I dlatego był to tak dobry wybór na taksówkę - przynajmniej we Francji, gdzie problem z serwisem skomplikowanego układu hydropneumatycznego był stosunkowo najmniejszy.

Czy to DS, czy ID - oprócz bycia nieziemsko wręcz wygodnymi samochodami, duże Cytryny były zwyczajnie piękne. Nietypowa, nieprzypominająca niczego innego sylwetka była jednocześnie niezwykle harmonijna. Widać to również w przypadku zachowującej proporcje miniaturki. Linie są płynne a detale - wysmakowane. Niestety, w skali 1:43 nie ustrzeżono się pewnych niedoskonałości: są to choćby końcówki rynienek dachowych, stanowiące jednocześnie obudowę tylnych kierunkowskazów (w miniaturze zastosowano po prostu... kawałki czerwonego plastiku), zbyt płaskie klosze reflektorów czy nieco za głęboko osadzone tylne koła (w oryginale rozstaw tylnych kół był mniejszy, niż przednich, ale nie były one tak oddalone od przykrywających je błotników). Mimo to, całość jest niezwykle miła dla oka i stanowi bardzo dobre towarzystwo dla czerwonego CX-a.

Ktoś mi podpowie, co to jest to coś na zderzaku?

Niestety nie wiem, kto wyprodukował mojego ID, zresztą z tego samego powodu, dla którego musiałem upewniać się, że to nie DS, patrząc na detale, a nie zaglądając na umieszczone na podwoziu informacje. Otóż... miniaturowego Citroena nie da się odkręcić od podstawki. Śruba łącząca autko z plastikowym podestem jest zapieczona na amen. Próbowałem kilku śrubokrętów, wylałem kilka litrów potu a moje stękanie przerywane słowami obelżywemi słyszane było zapewne kilka przecznic dalej. Wszystko to, razem z bólem dłoni, na nic.

Nie szkodzi. Jego rolą i tak jest stanie na moim biurku i wyglądanie pięknie. Zresztą w wersji zminiaturyzowanej i tak nie ma hydro.

Cytryna trzecia:

Nie samą precyzją wykonania i wiernym odwzorowaniem szczegółów człowiek żyje. Czasem dla odmiany potrzebne jest radosne DIY, nawet, jeśli polega ono li tylko na montażu uskutecznianym wedle dostarczonego schematu zaś materiałem jest równie szlachetna co trwała tektura. Dlatego też, gdy dowiedziałem się o istnieniu firmy Leolandia, wytwarzającej tekturowe zabawki do samodzielnego składania, z zainteresowaniem zastrzygłem uszami, zaś gdy dowiedziałem się, że w jej repertuarze znajduje się przepiękna Dwacefałka, moja reakcja mogła być tylko jedna:



Zamiar nabycia został jednak odłożony na tzw. czas pewien, do momentu, gdy Personalna Pani Pilot zaskoczyła mnie gustownym kartonowym pudełkiem leżącym na biurku.

Mimo, że nie były to Święta.

Mijały dni, tygodnie i miesiące, a pudełko z Cytrynką leżało sobie na półce czekając na kilka wolnych chwil, które będę mógł poświęcić czynnościom manualnym. Święta, jak mają to w zwyczaju, przyszły w końcu, a ja stwierdziłem, że jak nie teraz, to cholera wie kiedy.

Zasiedliśmy zatem celem dokonania czynności montażowych.


Pudełko, płaskie i kompaktowe, zawierało instrukcję składania oraz elementy, które należało zgodnie z ową instrukcją zginać i łączyć ze sobą. Pozostało już tylko przystąpić do działania.



Instrukcja jest w dużej mierze obrazkowa i na pierwszy rzut oka troszkę onieśmiela ludzi niezbyt uzdolnionych technicznie (czyli np. mnie), jednak po wnikliwszym obejrzeniu okazuje się dość jasna. Zilustrowany jest zarówno sposób montażu, jak też bardzo istotne kierunki zginania tektury. Samo zginanie jest ułatwione dzięki liniom, jednak czasem trzeba przyłożyć nieco siły. Jest to zresztą jasno zaznaczone w instrukcji, i to w kilku językach. Niestety, oprócz konieczności użycia czasem odrobiny siły by jeden element połączyć z drugim, potrzeba też wyczucia i delikatności - zaczepy łatwo gną się przez co tracą sztywność. Wpływa to oczywiście na solidność montażu autka, która jest... no cóż, kartonowa. Uszkodzenie jednego elementu potrafi sprawić, że prawie cała Dwacefałka będzie wymagała bardzo ostrożnego obchodzenia się - inaczej może się rozlecieć równie malowniczo jak w komediach o pewnym stetryczałym żandarmie.



Złożenie całego szkieletu razem z osiami i kołami to około pół godziny, może nieco mniej. Montaż poszycia mógłby zdawać się już w zasadzie formalnością, jednak to właśnie ono, poza strukturą dachu, wymaga najwięcej ostrożności - zaczepy wciska się dość ciężko, a uszkodzone przez niedostatecznie ostrożne traktowanie najzwyczajniej w świecie nie chcą trzymać. Mimo to, efekt - choć wyraźnie odbiegający od oryginału - jest bardzo fajny. Można powiedzieć, że ma podobny klimat, jak prawdziwa Dwacefałka - prosta, bezpretensjonalna, dość ażurowa konstrukcja o wyglądzie wywołującym uśmiech na paszczy.



Co ciekawe - właściciel Leolandii jest jednocześnie perkusistą, z którym grałem wiele lat temu w pewnym składzie, który nawet ne wyszedł poza salę prób. Aktualnie zaś bębni w zespole znanym z  jeżdżenia autobusem 138 aż na samą pętlę i pogardliwego stosunku do kasztanów.



Rafał - fajna Cytrynka. Teraz pora na kolejnego grata z tektury. HY może być niezłym pomysłem.

Albo Suzuki Carry.

* * * * *

Z okazji mijających właśnie Świąt chciałbym życzyć Wam wszystkim tego, czego sami byście sobie życzyli. Podkreślam - sami sobie, nie innym. Innym z okazji Świąt pozwólcie robić (i życzyć sobie) po swojemu.

Bez okazji zresztą też.