poniedziałek, 13 kwietnia 2015

20

Chodźcie, opowiem Wam bajeczkę.

Dokładnie dwadzieścia lat temu, 13 kwietnia 1995 roku, pewien licealista wszedł do nieistniejącego już komisu muzycznego na rogu JPII i Al. Solidarności (tego większego, jaśniejszego - były dwa obok siebie) z dwoma banknotami stuzłotowymi w kieszeni. Parę chwil później wyszedł zeń bez banknotów, za to z wymarzonym, wytęsknionym od kilku już lat przyrządem do wydawania niskich dźwięków, czyli gitarą basową.

Licealistą owym byłem ja, zaś pochodzący z Niemieckiej Republiki Demokratycznej, wyposażony w 4 struny artefakt dumnie nosił na główce napis Musima DeLuxe.

Tak - to już dwadzieścia lat. Dwie dychy. Wszystko zaczęło się wtedy, gdy sprawną (no, względnie) Syrenę można było wyrwać za dwie flaszki, sugestie, że Maluch będzie kiedyś klasykiem, wiązałyby się z ryzykiem utraty kontroli nad pęcherzem u interlokutora, zaś wszystko jeździło na czarnych. WSZYSTKO. Były to też czasy, gdy moim największym marzeniem był Fender Precision, o Alembicu nie słyszałem w ogóle, zaś absolutnym, niedoścignionym ideałem był grający zupełnie niepreclowym soundem Wojtek Pilichowski. Który, nota bene, był sporo młodszy niż ja teraz, a już grał tak, jak ja zapewne nigdy nie będę. Było to zresztą dość ciekawe, biorąc pod uwagę, że pierwszą moją inspiracją i powodem, dla którego zapragnąłem chwycić za bas, był John Deacon, czyli świetny (i kryminalnie wręcz niedoceniony) basista Queen, człowiek, którego gra zawsze różniła się diametralnie od pilichowych akrobacji. Tak czy inaczej - po trzech czy czterech latach marzeń, wzdychania i całkowicie nieudanych prób zaoszczędzenia na instrument stałem się w końcu posiadaczem basu. Czyli człowiekiem na początku drogi do zostania basistą.

Od razu wziąłem się za ćwiczenia. Borze Tucholski, ile ja miałem zapału. Oczywiście dużo więcej, niż do nauki. Mogłem tłuc bez ładu i składu w struny po kilka godzin dziennie - szczególnie zaraz po tym, gdy założyłem po raz pierwszy świeże struny - były to stalowe Presto - i odkryłem tajemnicę jasnego, wyrazistego brzmienia. 

Niecałe pół roku później trafiłem do swego pierwszego zespołu. Nosił on dumną nazwę Hegemon a próby miał w podziemiach kościoła na Wrocławskiej. Salka, co ciekawe, istnieje do dziś - zmienił się w zasadzie tylko sprzęt. Za "moich" czasów stało tam combo Fender BXR100. Z wbudowanym chorusem. Oczywiście odpaliłem go natychmiast i rozkręciłem na maxa. W grudniu mieliśmy pierwszy koncert - a w zasadzie krótki, dwunumerowy występ na przeglądzie zespołów próbujących w bemowskiej salce. Byliśmy STRASZNI. Ale nie było to ważne. Najważniejsze było występowanie przed publiką. Wreszcie grałem DLA KOGOŚ. Do dziś pamiętam te emocje, tę adrenalinę, tremę pomieszaną z niesamowitą ekscytacją. To była magia.

Latem kolejnego roku miałem już dwa basy. Głównym wiosłem stał się nowiutki, ciemnoniebieski Zak B4, zaś Musima postradała progi. O Alembicach dalej nie słyszałem, marzeniem stał się Music Man StingRay (czwórka, z "jajkiem" i główką 3+1), koniecznie natural z klonem (takie zresztą do dziś podobają mi się najbardziej), a Warwicki uważałem za wspaniałe instrumenty. Oczywiście bazowałem swoje opinie na ich wyglądzie. Wkrótce później trafiłem do drugiego swego zespołu - tworu o nazwie Dym, który nie zagrał ani jednego koncertu. Specjalnie by z nimi grać kupiłem swój pierwszy wzmacniacz - stuwatowego Soundmana. Dym rozwiał się po kilku miesiącach, z wokalistą zaś stworzyliśmy bezskutecznie poszukujący pozostałych muzyków duet Nediam, którego muzyka obracała się wokół tego, co uwielbiam do dziś, czyli prog-rocka.

Dwa lata wystarczyły, by Zak przestał mi wystarczać. Niedługo potem zmienił właściciela, ja zaś wszedłem w posiadanie mej pierwszej piątki - Corta Action Bass V. Z tym basem w rękach poszedłem na przesłuchanie do zespołu Braintrust. I już zostałem. Została też moja ówczesna dziewczyna, którą wciągnąłem do zespołu po odejściu pierwszego wokalisty. Braintrust był pierwszym w miarę poważnym zespołem, w którym grałem - i muszę przyznać, że był to kawał ciekawej, niebanalnej muzyki. Zagraliśmy sporo koncertów, nagraliśmy demówkę (z gościnnym udziałem Anji Orthodox w jednym z numerów) - pojawiły się nawet recenzje, i to dość pozytywne. Niestety, po pewnym czasie zespół opuścił gitarzysta, który postanowił pójść w stronę jazzu. Próbowaliśmy jeszcze ratować co się dało, ale... nie dało się. Dlatego kolejnym przystankiem okazał się Humbert Humbert. Zupełnie inny klimat, bardziej "typowo" rockowy, acz potrafiliśmy sprawnie pobujać. Tu też udało się nagrać demo a częstotliwość koncertów była zupełnie przyzwoita. Właśnie w trakcie mojej kadencji w Humbertach Cort stracił progi, zaś jego rolę przejęła Yamaha BBG5S. Niestety - nieporozumienia, tym razem natury personalnej, sprawiły, że najpierw odeszła wokalistka (aktualnie znana ze swojego własnego, autorskiego Back To The Ocean), później zaś sam opuściłem szeregi zespołu.

I trafiłem do Nexx. Składu, który wspominam zdecydowanie najlepiej, jeśli chodzi o klimat tworzonej muzyki. Zresztą pierwszy raz grałem z ludźmi, którzy naprawdę coś wcześniej osiągnęli - zespół wszak tworzyli m.in. byli muzycy prog-rockowego Annalist (moi rówieśnicy mogą pamiętać). Dlaczego zagraliśmy tylko dwa koncerty i stworzyliśmy pięcioutworowe demo - nie wiem. Za szybko się rozpadło. A muzyka była dokładnie taka, jaką uwielbiam do dziś - między innymi chyba najpiękniejszy utwór, który nagrałem kiedykolwiek z kimkolwiek oraz cover największego u nas hitu pewnego zespołu, który - przyznaję bez bicia - bardzo lubię. I który to cover doczekał się komentarza basisty tegoż właśnie zespołu, co zauważyłem... dzisiaj.

Po Nexx przez pewien czas grałem z jednym z byłych wokalistów Oddziału Zamkniętego (szkoła muzycznej dyscypliny i, niestety, picia) po czym trafiłem do gotycko-hardrockowego Viridianu, gdzie wokalistką było to samo dziewczę, co w Braintrust (wówczas już od dawna moja była). Wtedy miałem już Mayonesa Be5, wkrótce potem zaś kupiłem bezprogowego Malinka i wymarzonego od lat Ibaneza Roadstera. Z Viridianem nagrałem dwa dema oraz pierwszy w mym życiu klip. Co ciekawe, widać mnie na nim z Nexusem, choć numer był nagrywany jeszcze na Mayonesie. W międzyczasie dołączyłem do Wyciągniętych Z Mesy, z którymi gram do dziś. 

Nexus i Malinek zostały ze mną na dłużej i zapoczątkowały kolejny etap mojego grania - używałem ich w świetnym neofolkowym Rirlielu, z nimi właśnie trafiłem do hardrockowego (choć niestroniącego od prog-rocka) Night Ridera i na nich w końcu nagrałem pierwsze płyty: "Days" z Peterem Panem oraz "Into the Night" i "Nostalgię" z Satellite. Bardzo dobre, prog-rockowe płyty. I nie ostatnie - później przyszedł czas Strawberry Fields i "Rivers Gone Dry", gdzie użyłem Arii, która zastąpiła Ibaneza, następnie Night Rider Symphony, z którymi zresztą graliśmy w Chicago (przygoda życia!), i nagrywana wreszcie na własnym, wymarzonym, wyczekanym Alembicu autorska płyta Night Ridera - "Widzę Czuję Jestem" z klipem "Do końca", który wrzuciłem zresztą do pierwszego mojego wpisu. W oczekiwaniu na Alembica przez chwilę przewinęły się jeszcze Kolasiński (rozczarowanie) i pięciostrunowy, meksykański Jazz (całkiem przyzwoity), była druga Yamaha i świetny Fender Geddy Lee Jazz Bass, za ktrórym tęsknię do dziś, jednak Alembic przyćmił je wszystkie. I plan jest taki, by został ze mną na kolejne dziesięciolecia - długo po tym, jak Fernandes i bezprogowy Ibanez (na których, oprócz Alembica, nagrałem pewną EP-kę która ukaże się już wkrótce) znajdą swoich następców.

Tak minęło dwadzieścia lat. Jak na tak długi czas mam wrażenie, że nie osiągnąłem zbyt wiele. Ale... doświadczenie pozostaje, pozostają wspomnienia i jednak troszkę zdobytych przez te lata umiejętności. Teraz pora na następne dwadzieścia.


I jeszcze jedno: możecie dziwić się, czemu więcej miejsca poświęciłem zamierzchłym czasom, bliższym początkowi mego grania, niż ostatnim kilku latom. Otóż o mych najwcześniejszych dokonaniach praktycznie nie sposób znaleźć informacji (bo i czemu miałyby gdziekolwiek być), zaś prawie wszystko o historii najnowszej jest gdzieś już napisane. Czy to tu, czy w innych miejscach w sieci. Im jestem starszy, tym chętniej wspominam początki, a ostatnie lata to po prostu historia, która wciąż się dzieje. Może ktoś ją zapamięta. A nawet jeśli nie, być może za kolejne 20 lat znów będzie o czym pisać.

Pora pograć sobie choć kilka chwil. Wszak dwudziestolecie grania nie zdarza się zbyt wiele razy.

15 komentarzy:

  1. Odpowiedzi
    1. Mona zdecydowanie wygrywa puchatością, urodą i przytulactwem. Ale w kategorii kociego IQ raczej niczego nie wygra.

      Usuń
    2. To całkiem jak mój rudy.

      Usuń
  2. Sentymentalnie... :) Pewnie zadajesz sobie pytanie "Kiedy to zleciało?" Cóż, tak czy inaczej, życzę kolejnych dwudziestu lat gry i deszczu zielonych Władysławów w związku z tym. A nawet jeśli nie, to mnóstwa miłych wspomnień, które będziesz mógł przekazywać Młodzieżowi, o ile nie zapała miłością do techno :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 1. Oj tak. Jak ten czas za#$%rwia, ja nawet nie.
      2. JA MU K$%^WA DAM TECHNO. "Chcesz słuchać tego badziewia? Proszę bardzo, SŁUCHAWKI NA ŁEB. I mam nie usłyszeć nawet jednego dźwięku". Jak na razie jednak najbardziej mu odpowiada, gdy tata klanguje ;-)

      Usuń
    2. Rozumiem, że w kwestii techno zgadzasz się ze słynnym stwierdzeniem Macieja Maleńczuka? :) Jednakowoż masz rację - patrząc, jaką Młody ma radochę na wstawianych przez Ciebie filmikach, istnieje spora szansa, że "klasyczne" granie będzie mu bardziej po drodze niż całkowicie elektroniczne brzmienia. Dziecku trzeba zaszczepiać wzorce od najmłodszych lat. Z tego powodu katowałem żonę kawałkami z lat 80. przez całą ciążę. Efekt jest - mały jak słyszy Collinsa czy Modern Talking, to zaczyna tańczyć :D

      Usuń
  3. Ze swej strony podrzucam szczere gratulacje i życzenia kolejnych jubileuszy!
    Dobrze rozumiem, że pół roku po sięgnięciu za instrument miałeś już zespół? Robi wrażenie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oj tam, wrażenie. Dołączyłem do trzech kolesi, którzy umieli tyle, co ja, czyli nic. Uczyliśmy się razem. To było fantastyczne.

      Usuń
  4. Pozdrowienia od Humberta! ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A ja mam naszą demówkę i nagranie z koncertu na Zamkowym! I wiesz, że to drugie brzmi srylion razy lepiej?

      Usuń
  5. Pienkne SiWi! Gratululu.

    2 stówy za Musimę na 20 lat, to będzie 0.80 na miesiąc?
    Jakbyś wziął we Frankach... pewnie byś grał w zamkniętym zakładzie za długi, aprogi byś przyklejal kropelką żel.
    No ale zostawmy tą polityką, bp to się można udławić.

    20 lat w innym tym świecie, to sporo. Można kilka razy wątrobę wymienić, nie wspominając o koleżankach partnerkach, o której jednej tu wspominasz. Pewnie była tego warta była. No ale pasja do szarpania wyraźnie Cię nie opuszcza i niech tak amen.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie musiałem wymieniać wątroby, by stwierdzić kilka lat temu, że wóda jest absolutnie nie dla mnie. A co do reszty - oh well. Nie miejsce na to i czas ;-) Acz wbrew pozorom zbyt rockandrollowego trybu życia nie prowadziłem. Jakoś mi nie było z nim po drodze. A pasja - cały czas jest, choć może dziś wygląda nieco inaczej niż kiedyś.

      Usuń
    2. Ta rockandrollowość to się bierze chyba z poprzesuwanego czasu pracy. Robota jest wieczorem, gdy biali ludzie są już po robocie. Robota też lubi być zawsze wtedy, gdy biali ludzie mają wolne. Znasz to. Traci się więc kontakt z białymi, bo albo oni są w robocie albo Arytysta. I jest się zdanym na wsobną ekipę, która szybciej się rozpędza, bo ma mniejszą masę własną. Ile ja się hoteli nademolowałem i ile nocy w nightlinerach nieprzespałem, to nie policzę (w porywach 140 dób na rok). Raz kupiłem telewizor gdzieś w Bawarii i zanim trafił do domu przejechał w trasie 18 tys. km. Trzy razy występy odwołano z powodu zamachów stanu w kraju występów (w tym 2 x poprzez ukatrupienie głowy państwa). Po 10 latach wykonałem benefis, zaciągnąłem ręczny, ale nie zamienił bym tych kilku lat za żaden skarb, za nic. Największy rockandroll to się dział z zespołami teatralnymi, musicalowowymi, baletowymi. Duże, zgrane ekipy cudaków z orkiestrami, międzynarodowe składy... Dałeś mi długimi po refleksjach tym wpisem:-) Bo jak taki spokojny człowiek mógł tak wywijać!?

      Usuń
    3. @Andziass - lepiej bym tego nie ujął. Tyle, że jako technik, czasem realizator, mniej może z życia korzystałem, za to życie ze mnie bez oporu. Opamiętałem się po podobnym czasie - teraz żyję skromnie i MAM CZAS dla białych ludzi.
      I mógłbym nawet BGC przejechać gdyby fura była odpowiednia i pilot miał czas ;)
      Pozdrawiam niniejszym cały nasz cebulowy szołbiznes, który ani szoł ani biznesem nigdy nie był :P

      Usuń
    4. Andziasss - wiesz, ja praktycznie od zawsze mam i robotę białych ludzi (lub przynajmniej wykonywaną w standardowych godzinach), i tę wieczorną, czyli granie. W trasy zaś nie jeździłem - jakoś nigdy się nie zdarzyło. I szkoda, bo szczerze mówiąc teraz raczej już bym nie chciał. Choćby ze względu na Młodzieża. Ale do rozrób nigdy mnie nie ciągnęło. Nie ten typ charakterologiczny.

      Emzet - przepraszam :-(

      Usuń