niedziela, 22 stycznia 2017

Wypad z Mesy

Był sobie zespół.




W zasadzie nadal jest, ale niestety już niedługo czas przeszły będzie jak najbardziej na miejscu.

Tak - Wyciągnięci z Mesy, zespół, w którym grałem przez ostatnie 11 i pół roku (lub nieco ponad 10, jeśli odliczymy przerwę konieczną na przygotowania do występu Night Rider Symphony w Chicagówku), mówi dobranoc.

Zanim to jednak nastąpi, zagramy jeszcze raz. 

Ale o tem potem.

Zacznijmy od krótkiego rysu wspominkowo-historycznego.

Wyciągnięci powstali jesienią 2000 roku. W sumie rzadko chyba zdarza się, by zespół powstał specjalnie po to, by zagrać w Radomiu, ale tak właśnie stało się w tym przypadku. W sumie był to chyba jakiś omen, na stałe wskazujący WZM odpowiednie miejsce w szeregu. Tak czy inaczej - Zibi z Błażejem, Panem Panem, Bławkiem, Anią i Dorotą zebrali się po to, by ruszyć do rozbrzmiewającego zazwyczaj swojskimi dźwiękami wszelakich Akcentów i innych Boysów miasta pań pobierających bez krępacji napoje bąbelkowe. Później... później zaczęły się rotacje składowe, które zakończyły się zawieszeniem działalności na początku 2005 roku. Stan ten jednak nie trwał za długo, gdyż na jesieni tegoż roku powstało zupełnie nowe wcielenie WZM. Takie, które miało przetrwać nieco dłużej.

Zibi, Bławek, Tonic i jakiś pacjent
Próby zaczęły się we wrześniu 2005 a już w listopadzie Wyciągnięci jęli w miarę regularnie koncertować. Rok zakończył się pierwszym zagranym przeze mnie (i to, prawdaż, zarobkowo) Sylwestrem.

Jeszcze bez prawka, jeszcze z Mayonesem, ale już wesoło chałturzący
Po pewnym czasie Wyciągnięci stali się dla mnie głównym (a momentami jedynym) źródłem zarobków, który to stan trwał przez około 2 lat. Zibi w tym czasie przesiadł się ze Skody Rapid (tej fajnej, nie aktualnie produkowanej depresji) do Renault 19 (tak, wtedy jeszcze był to apgrejd, a Rapida można było wytargać śmiesznie tanio) a następnie do Audi 100 C4 Avant, ja zaś dzielnie robiłem prawko a na scenie pojawiałem się z kolejnymi basiwami.

Aria

Nexus, którego pozbycia się długo żałowałem


Malinek

MexiJazzik

GeddyJazzik

Yamaszka

Ibek bez zbędnych progów

Swoją drogą - to właśnie na scenie z WZM zapoznawałem się bliżej z walorami bojowymi Alembiców (z początku nie swoich).




Mijały miesiące i lata. Koncertowaliśmy regularnie, co też przynosiło regularny pieniądz, jednak... powiedziałem pa pa. Był to czas, gdy szykując się do koncertu w chicagowskim Harris Theater mieliśmy z Night Rider Symphony nawet 4 próby w tygodniu. Po prostu trzeba było coś odpuścić.

Moje miejsce zajął Jasiek - z wykształcenia flecista, co nie przeszkodziło mu w bardzo sprawnym radzeniu sobie z basem, gitarą i mikrofonem. Stan ten utrzymał się przez pewien czas, do momentu, gdy raz czy drugi zagrałem gościnnie z chłopakami, a Jasiek zamiast basu chwytał za flet lub gitarę. Jak się szybko okazało, taka rozszerzona, 5-osobowa formuła podobała się ludziom jeszcze bardziej.

Nam zresztą też.

W nowym, powiększonym składzie grało się lepiej, niż kiedykolwiek wcześniej.



Niestety, stan ten nie trwał wiecznie. Jasiek, zmęczony brakiem rozwoju w WZM oraz coraz intensywniej udzielający się w innych zespołach, pożegnał się z nami.

Wróciliśmy do kwartetu.


W tym lokalu nie wolno znieważać Miłościwie nam Panujących - czci się Jarosława Zbawcę Narodu i Błogosławionego Antoniego Smoleńskiego


Choć osłabieni (gdyż powrót do bazowego, czteroosobowego składu był osłabieniem w stosunku do kwintetu), nie poddawaliśmy się. Wciąż snuliśmy plany (z których, rzecz jasna, nic nie wychodziło) i, rzecz jasna, graliśmy. Oprócz stałych już terminów lokalnych zdarzały się również sztuki wyjazdowe, na które trzeba było jakoś dotrzeć. Tutaj w ostatnich miesiącach szczególnie przydawał się Skanssen.


Acz przed zrobieniem tylnego zawiasu bywało ciężko.


Niestety, wyjazdowych wykonów było coraz mniej, aż w końcu pozostały jedynie regularne, rutynowe, lokalne grania raz-dwa razy w miesiącu w tych samych miejscach. w tych samych miejscach. Do głosu zaczęło też dochodzić zmęczenie materiału oraz najzwyczajniejsza w świecie stagnacja.

W końcu po jednej ze sztuk Zibi zebrał nas i ogłosił to, czego w zasadzie się spodziewałem.

Tak więc tak. Wyciągnięci kończą działalność. Zostało jeszcze kilka zobowiązań - dwa wesela, jakaś charytatywka - ale stałego, regularnego koncertowania już nie będzie.

W sumie... szkoda. To były dobre lata. Jasne - nie wszystko było idealne: zdarzały się kłótnie, bywały mniej udane grania, a o nagranej i wydanej własnym sumptem płytce nawet nie chcę się wypowiadać, bo to obciach klasy dramat. Jednak... było dobrze. Zdobyłem doświadczenie, zarobiłem parę groszy robiąc to, co lubię, nauczyłem się śpiewać (no, trochę), a przede wszystkim poznałem fantastycznych ludzi, których mogę z czystym sercem nazwać przyjaciółmi.

Zanim przejdę do tego, z czym wiąże się pożegnanie z Wyciągniętymi, posłuchajcie przez chwilę. Lub kilka.

Tak, zdarzało nam się grać smęty. Ale przynajmniej były ładne:


Jednak większość repertuaru była raczej skoczna, w tym chyba najbardziej znane przez publikę nasze własne dzieło:


Dominowały jednak - rzecz jasna - tzw. pieśni masowego rażenia, czyli materiał znany już skądinąd:


Specjalnością Wyciągniętych były szczególnie przeróbki. Zdarzały się takie, w których z oryginału zostawał jedynie sam tekst. A i on był momentami zmodyfikowany:


Mimo wszystko - najfajniej jest grać własne rzeczy:


To wszystko (oraz sporo innych numerów - w tym takie, gdzie to ja przejmuję władzę nad mikrofonem) będziecie mogli usłyszeć już za niecały tydzień.

Tak - Wyciągnięci opuszczają Mesę z hukiem.


Już w najbliższą sobotę o 20:00 w warszawskim Gnieździe Piratów Wyciągnięci Z Mesy zagrają swój ostatni oficjalny koncert. Będzie grubo. Będzie srogo.

Będzie pięknie.

Przybywajcie.

2 komentarze: