sobota, 18 kwietnia 2015

Śmignąwszy: aéroglisseur moderne

Dziś zacznę od informacji o kolejnym, tym razem niewielkim jubileuszu: jakoś na dniach Madzi stuknęły 3 lata w moich niszczycielskich rękach. Czemu zatem nie ma okolicznościowego wpisu? Otóż... nie za bardzo jest o czym. Madzisława nadal sprawnie jeździ, nadal nie psuje się i nadal rdzewieje z wdziękiem. Można jedynie wspomnieć, że w roli dzieciowozu też daje radę. Składany wózek wchodzi do bagażnika, Młodzież zaś nie narzeka na brak prestiżu tylko szybko zasypia. Ja za to niezmiennie narzekam na brak wspomagania i działającego zasilania konsoli środkowej, przez co m.in. nie mam radia. Jednak to, co ma funkcjonować, funkcjonuje sprawnie. Zapewne pojawią się jeszcze wpisy z cyklu "długodystans", szczególnie w sierpniu, gdy Madzia stanie się wehikułem pełnoletnim, dziś jednak ograniczymy się do dystansu krótkiego, za to całkiem mięsnego.

Wiele razy podkreślałem, że lubię Citroeny. No po prostu lubię, nie poradzę, szczególnie te z hydropneumatycznym zawieszeniem, ale większością z pozostałych modeli też absolutnie bym nie wzgardził. Do dziś pamiętam, jak świetnie jeździło mi się zaniedbanym przecież, zajeżdżonym do spodu ZX-em o imieniu Chaimek. I tak, zdarza mi się za nim tęsknić - za jego komfortem, wygodnymi siedzeniami, zaskakująco zwinnym prowadzeniem i jeszcze bardziej zaskakująco pojemnym bagażnikiem. I za tym, że miał podwójny szewron na masce i na kierownicy. Miałem okazję bujnąć się też dwoma hydropneumatykami - Xantią (a nawet dwiema) i XM-em. Oba, szczególnie XM, pod względem relaksującego, rozleniwiającego komfortu były po prostu wspaniałe. Takie, jakie powinny być większe Cytryny. Dlatego też gdy w corocznym prowadzonym przez znanego i lubianego Blogomotive'a plebiscycie USB (skrót od Ulubionego Samochodu Blogosfery) aktualne wydanie C5 dotarło do finału, nie wahałem się zbyt długo.

I Citroen wygrał.

Blogo poszedł za ciosem i korzystając ze zwycięstwa dużej Cytrynki oraz swej - nie oszukujmy się - mocnej, wypracowanej przez lata pozycji w motoryzacyjnej blogosferze zgłosił się do przedstawicielstwa Citroena celem pozyskania Cepiątki na testy. Wszak warto mieć popartą doświadczeniem opinię na temat samochodu, który wygrał w plebiscycie, który bądź co bądź zorganizowało się samemu. Przedstawicielstwo zaś odpowiedni egzemplarz znalazło i udostępniło. Gdy Blogo pochwalił się na swym splendiżowym fąpażu, iż C5 testowanym będzie, rzuciłem z głupia frant, że może by tak przeprowadzić test przymierzania basów do bagażnika, WSZAK TO PODSTAWOWA FUNKCJA SAMOCHODU, NO NIE MÓW MI ŻE NIE. 

I, imaginujcie sobie, wziął i się zgodził.

Umówiliśmy się w mojej okolicy. Blogo podjechał o umówionej godzinie, zlazłem, wymieniliśmy uprzejmości, przymierzyliśmy basiwa (ale o tem potem) a przy okazji mogłem dokładnie obejrzeć poduszkowca. A zrobiłem to z przyjemnością, gdyż aktualne C5 to kawał cholernie ładnego auta.


Cokolwiek nie powiedzieć o poprzedniku, z jakim uwielbieniem się o nim nie wypowiadać, trudno zaprzeczyć jednemu: piękny to on nie był. O ile przypominające transportowiec kosmiczny kombi z jego całkiem fajnym, ozdobionym wysokimi, wąskimi paskami świateł tyłem, można było jeszcze przełknąć, o tyle liftback był po prostu niezgrabny. Po skromnie ale niezwykle zgrabnie narysowanej Xantii pierwszy C5 najzwyczajniej w świecie był ciosem w poczucie estetyki każdego citrofila. Lifting sporo poprawił w kwestii detali, ale sama bezkształtna sylwetka pozostała niezmieniona. A tu - praktycznie żadnych zastrzeżeń. Czy to sedan (co samo w sobie hejtuję z ognistą pasją, DLACZEGO NIE LIFTBACK???), czy dużo bardziej pożyteczne kombi, z którym miałem okazję się zaznajomić - C5 drugiej generacji prezentuje się dynamicznie, elegancko, po prostu dobrze.

Choć może - niestety - mało citroenowato.


Całkiem ciekawie, choć dość ryzykownie jest także pod maską. Testowany egzemplarz napędzał opracowany wspólnie z BMW (tak, Blogo, z tymi samymi germańskimi oprawcami, którzy stworzyli Najtwojszą) 156-konny benzynowy silnik 1.6 THP. I to niestety budzi pewne obawy. Turbodoładowany silnik z bezpośrednim wtryskiem, napędzający też Mini Coopera poprzedniej generacji, wsławił się kilkoma problemami, z których jeden przypomina ten znany z volkswagenowskiej konkurencji: nietrwały łańcuch rozrządu. Słabej jakości okazały się również panewki wałków rozrządu, do tego zdarzały się problemy z oprogramowaniem sterującym oraz, rzecz jasna, z turbiną. Generalnie - tak samo, jak rodzina TSI, silniki HTP były testowane na ludziach. I to na tych, którzy za nie zapłacili. Czy uporano się z problemami - nie wiem. Statystyki niezawodności dziś wyprodukowanych egzemplarzy pojawią się za kilka lat. Teraz jednak raczej bym nie zaryzykował.

Na szczęście silnik ma też dobre strony - sprawnie napędza  bardzo ciężkiego wszak Citroena. Lekkie wciśnięcie gazu wywołuje spontaniczną a wręcz rzekłbym, że dość entuzjastyczną reakcję i ważący około 1700 kg (czyli sporo za dużo) poduszkowiec bez wysiłku udaje się naprzód. Czyli en avant. Do tego zniknęło to, co wielu kierowców drażniło w starszych modelach koncernu PSA - "gumowate" sprzęgło i nieprecyzyjnie działający mechanizm zmiany biegów. Zarówno pedał sprzęgła, jak i drążek zmiany biegów chodzą - wedle mych dyletanckich kryteriów - jak trza.

Na przeciwległym biegunie znajduje się za to wściekle irytujący elektryczny hamulec postojowy. Umieszczony w miejscu wajchy ręcznego pociągany palcem klawisz ma, poza aktywacją i dezaktywacją hamulca, jedną jeszcze funkcję: doprowadzanie kierowcę do szału. Najchętniej wywaliłbym to cholerstwo i zastąpił je zwykłym, mechanicznym ręcznym, który po prostu działa a nie zastanawia się czy aby na pewno odpuścić, czy jednak potrzymać jeszcze kilka chwil.

Najważniejsze jednak kryje się co prawda też pod maską, ale za silnikiem, w okolicach podszybia.



Tak, gruchy. Te, które częściowo wypełnia płyn LDS a częściowo gaz.

C5, które przedstawiciel Citroena w swej dobroci powierzył Blogomotive'owi, było wyposażone w to, co od lat wyróżnia większe modele Citroena: hydropneumatyczne zawieszenie.

BORZE TUCHOLSKI, UWIELBIAM.

Hydropneumatyki, zwane również poduszkowcami, od dawna wywołują u mnie niekontrolowany ślinotok. W niektórych przypadkach jestem wręcz niebezpiecznie blisko utraty kontroli nad zwieraczami. To rozwiązanie jest po prostu genialne. Dzięki niemu samochód staje się tym, co lubię najbardziej: megawygodną kanapą drogową, za której kierownicą można trzasnąć dowolną trasę a następnie wysiąść bez jednego kwęknięcia ze strony kręgosłupa. Nawet tak geriatrycznego, jak mój. Nie, to nie są auta do targania po Nurburgringu czy choćby torze w Poznaniu. Ale też nie o to w nich chodzi. Tu liczy się relaks. Spokój. Lekkie kołysanie zamiast brutalnych ciosów w zad. Tak, zdecydowanie lubię. Jedynymi pozbawionymi hydropneumatyki samochodami, które osiągają zbliżony poziom bujająco-relaksującego komfortu są starsze Mercedesy (choć np. takiemu Peugeotowi 406 czy Lexusowi GS 300 też trudno cokolwiek zarzucić). Ale to Citroeny zawsze wygrywały w moim prywatnym rankingu - choćby właśnie tym, że mają w sobie coś innego, dziwnego, niecodziennego. Między innymi właśnie hydro.

A w C5 II działa ono... dobrze. Po prostu dobrze.

Przyznaję - oczekiwałem troszkę więcej, szczególnie mając w pamięci Xantię i XM-a (o klasycznym DS-ie, którym jechałem jako pasażer, nawet nie ma co wspominać - on był, jest i będzie nie tyle z innej planety, co z równoległego wymiaru). Cepiątka okazała się bardzo wygodna, niezwykle przyjemna, ale jednak nieco twardsza od starszych modeli. Jak na mój gust - troszkę zbyt zbliżona do samochodu ze zwykłymi, stalowymi elementami resorującymi, choć wciąż przewyższająca większość znanych mi klasycznych konstrukcji.

Choć może brak tzw. efektu "wow" był winą pewnego ważnego elementu wnętrza.


Nie, nie chodzi tu o deskę rozdzielczą, dość solidnie zmontowaną z przyzwoitych materiałów. Nie mam też na myśli kierownicy, w której ruchomy jest jedynie wieniec, zaś środek pozostaje nieruchomy. Ona akurat jest wręcz genialna. Przyczyną nie jest też dość głębokie usadzenie we wnętrzu, z wysoko poprowadzoną linią okien - choć za tym akurat nie przepadam, jest to dla mnie zbyt przytłaczające, za bardzo niemieckie. Także przestrzeń dla pasażerów nie budzi mych zastrzeżeń.

Elementem tym są... fotele. I tu w 100% zgadzam się z Blogo.

Przednie fotele w C5 wyglądają fenomenalnie. Patrzysz i myślisz: "ożeszwmordęż, ale czad, najwyższa półka, granturismo bez dwóch zdań, ależ to musi być wygodne". Potem siadasz... i poprawiasz ustawienie. Po chwili poprawiasz jeszcze raz. I jeszcze kilka następnych. Korzystasz z elektrycznych silniczków aby znaleźć optymalną, wygodną pozycję. Góra, dół, oparcie bardziej pionowo, bardziej leżąco, może trochę nachylimy siedzisko. I co? I dupa. Nieustająco blada dupa. I, co najgorsze, po paru chwilach obolała. Acz najbardziej obolały bardzo szybko staje się lędźwiowy odcinek kręgosłupa.

Gdyby fotele spełniały w 50% obietnicę, którą składają swoim wyglądem, byłyby rewelacyjne. Niestety - czegokolwiek bym nie zrobił, siedziało mi się w nich po prostu źle.

Wciąż nie poruszyłem jednak najważniejszej kwestii: czy C5 Tourer nadaje się do przewozu basów.


Gdy Blogo podjechał, zszedłem z trzema basami. W tym dwoma w sztywnych, prostopadłościennych futerałach. Tyle wystarczy by rzetelnie przetestować spore kombi pod względem zdolności transportowych. 

Zaczęliśmy od złożenia oparcia kanapy.

Aby oparcie położyło się na płasko, trzeba najpierw podnieść siedzisko (lub przynajmniej tę część, która ma zostać złożona - zarówno oparcie, jak i siedzisko są dzielone). A nie jest to najłatwiejsze: najpierw trzeba wysunąć je trochę do przodu podnosząc lekko jego przednią część a dopiero potem wysunąć całość, opuścić przód i przycisnąć je w pozycji pionowej do oparcia przedniego fotela. Dopiero wtedy można położyć oparcie kanapy, co nie jest łatwe, jeśli kierowca lub przedni pasażer dysponuje wzrostem uniemożliwiającym innym ludziom potknięcie się o niego. A jeżeli z przodu siedział Blogo, który ma ok. 3 m wzrostu, jest to zwyczajnie niemożliwe. Na szczęście jestem od niego nieco niższy i po ustawieniu siedzenia do mego średniego wzrostu (już nie kurdupel, jeszcze nie dryblas) złożenie oparcia stało się nieco mniej problematyczne.

I trzeba przyznać, że uzyskana w ten sposób przestrzeń jest naprawdę imponująca.

Trzy basy, jak widać na powyższym zdjęciu, weszły baz najmniejszego problemu. Weszłyby również wtedy, gdyby złożyć jedynie szerszą część oparcia - ba, wciąż spokojnie weszłoby z pięć, jeden na drugim. W sztywnych futerałach. A w bagażniku zostałoby jeszcze miejsca na głowę i małą paczkę. Pozostała jednak kwestia, czy bas w futerale wejdzie do bagażnika, gdy oparcie kanapy pozostaje postawione. 

Otóż... nie. NI-WU-JA. Nullus fallus. Powiem więcej - nawet bas w miękkim pokrowcu nie wlezie w poprzek. Trzeba kłaść go na ukos. Tak, #takasytuacja w dużym kombi segmentu D.


Oczywiście, jak praktycznie w każdym współczesnym kombiaku, winę ponosi to kretyńskie obudowanie boków. To dzięki niemu nie ma szans zmieścić poprzecznie jakiejkolwiek rzeczy o długości znacząco przekraczającej metr. Dla porównania: do bagażnika Xantii Break, czyli samochodu o dwie generacje starszego, oraz sporo mniejszego Hyundaia i30 CW i aktualnego Logana MCV bez problemu mieści się bas w usztywnianym, piankowym pokrowcu. Wchodzi za nadkolami, w tylnej części kufra. W to samo miejsce w Subaru Legacy SW III, czyli reprezentanta segmentu D z przełomu wieków, z łatwością wchodzi bas w sztywnym futerale. No i jeszcze jest Mercedes 190, czyli niewielki sedan, którego bagażnik często był krytykowany za nieszczególną pojemność i słabą ustawność, a który duży, twardy futerał łyka bez pytania, wątpliwości i wahania, że zacytuję klasyka. Dla porównania - wedle danych katalogowych C5 Tourer ma bagażnik o pojemności 533 l. Czyli dużo. Bardzo. I nawet wygląda imponująco. Mimo tego, nie da się tam w poprzek zmieścić zwykłej gitary basowej, nawet przyobleczonej w zwykły, miękki pokrowiec. Ważniejsze było obudowanie boków, żeby przyjemniej woziło się prestiż własny. I tak, dzięki hydropneumatycznemu zawieszeniu można naciskając przycisk opuścić tył, ale nie zmienia to faktu, że sprzęt wozi się słabo. Nie wiem, jak według reszty ludzkości świadczy to o C5 jako o kombi, ale wedle moich standardów niezbyt dobrze.

Podsumowanie czyli zady i walety:

Niestety nie dopytałem, jaką wersję C5 dane mi było dosiąść, sądząc jednak po bogatym wyposażeniu, była to kosztująca 113 500 zł wersja Exclusive. Tych, którzy nie odróżniają abstrakcji od obstrukcji, informuję: to dużo pieniędzy. Za taką kwotę można mieć 45-metrowe mieszkanie w Nowej Soli, działkę budowlaną w Lublińcu lub ubikację w Warszawie. Jednak żadna z tych nie ruchomości nie przewiezie pasażerów z bagażem na jakąkolwiek odległość - a już na pewno nie tak komfortowo, jak zrobi to Citroen C5 z hydropneumatycznym zawieszeniem. To bardzo fajny samochód - wystarczająco szybki, do tego przestronny, ładny i wyposażony w fantastyczne zawieszenie. Tylko ten idiotycznie zabudowany po bokach bagażnik. I skomplikowana procedura kładzenia oparcia kanapy. I te cholerne przednie fotele. I elektryczny hamulec postojowy.

I cena.



Plusy:

* świetne zawieszenie
* niezła dynamika
* ładowność
* przestronne wnętrze
* fajne detale, typu kierownica z nieruchomym środkiem
* bardzo przyjemna stylistyka

Minusy:

* niemożliwe do wygodnego ustawienia fotele
* wąski bagażnik
* niewygodny sposób kładzenia oparcia kanapy
* sprawiający kłopoty silnik THP
* elektryczny hamulec postojowy

Co nim wozić:

C5 Tourer na papierze ma bardzo duży bagażnik, ale w rzeczywistości bez położenia oparcia kanapy nie jest on zbyt zdatny do transportu sprzętu basowego. Oczywiście można wyposażyć się w obrzyna - świetnym wyborem byłby np. Status Kingbass - lub po prostu położyć na stałe część oparcia i tak jeździć, ale tak naprawdę jeśli chcesz wozić swe basy w niebiańskiej wygodzie, którą zapewnia hydropneumatyczne zawieszenie, lepiej kupić... poliftową Cepiątkę poprzedniej generacji, a resztę wydać na sprzęt. Po prostu nowy C5, tak, jak Cactus (choć z innych powodów), mimo całej swej fajności nie za bardzo nadaje się na samochód dla basisty.

A tak nawiasem mówiąc - Blogo okazał się megapozytywnym, niesamowicie sympatycznym gościem. A przypominam, że mówimy tu o człowieku, który pojawił się na Dupelku gdyż akurat stał w kolejce po bułki za jakąś aktorką przez co załapał się na słitfocię, a w komentarzach ludzie pytali, co to za blondi stoi przed Blogomotive'em. I zupełnie nie przeszkadza mi to, że ma totalnie inne podejście do motoryzacji niż ja - przede wszystkim dlatego, że wie wystarczająco dużo, by nie myśleć stereotypami. Poza tym powiedzmy sobie szczerze - gdyby wszyscy lubili to samo, byłoby przepotwornie nudno.

poniedziałek, 13 kwietnia 2015

20

Chodźcie, opowiem Wam bajeczkę.

Dokładnie dwadzieścia lat temu, 13 kwietnia 1995 roku, pewien licealista wszedł do nieistniejącego już komisu muzycznego na rogu JPII i Al. Solidarności (tego większego, jaśniejszego - były dwa obok siebie) z dwoma banknotami stuzłotowymi w kieszeni. Parę chwil później wyszedł zeń bez banknotów, za to z wymarzonym, wytęsknionym od kilku już lat przyrządem do wydawania niskich dźwięków, czyli gitarą basową.

Licealistą owym byłem ja, zaś pochodzący z Niemieckiej Republiki Demokratycznej, wyposażony w 4 struny artefakt dumnie nosił na główce napis Musima DeLuxe.

Tak - to już dwadzieścia lat. Dwie dychy. Wszystko zaczęło się wtedy, gdy sprawną (no, względnie) Syrenę można było wyrwać za dwie flaszki, sugestie, że Maluch będzie kiedyś klasykiem, wiązałyby się z ryzykiem utraty kontroli nad pęcherzem u interlokutora, zaś wszystko jeździło na czarnych. WSZYSTKO. Były to też czasy, gdy moim największym marzeniem był Fender Precision, o Alembicu nie słyszałem w ogóle, zaś absolutnym, niedoścignionym ideałem był grający zupełnie niepreclowym soundem Wojtek Pilichowski. Który, nota bene, był sporo młodszy niż ja teraz, a już grał tak, jak ja zapewne nigdy nie będę. Było to zresztą dość ciekawe, biorąc pod uwagę, że pierwszą moją inspiracją i powodem, dla którego zapragnąłem chwycić za bas, był John Deacon, czyli świetny (i kryminalnie wręcz niedoceniony) basista Queen, człowiek, którego gra zawsze różniła się diametralnie od pilichowych akrobacji. Tak czy inaczej - po trzech czy czterech latach marzeń, wzdychania i całkowicie nieudanych prób zaoszczędzenia na instrument stałem się w końcu posiadaczem basu. Czyli człowiekiem na początku drogi do zostania basistą.

Od razu wziąłem się za ćwiczenia. Borze Tucholski, ile ja miałem zapału. Oczywiście dużo więcej, niż do nauki. Mogłem tłuc bez ładu i składu w struny po kilka godzin dziennie - szczególnie zaraz po tym, gdy założyłem po raz pierwszy świeże struny - były to stalowe Presto - i odkryłem tajemnicę jasnego, wyrazistego brzmienia. 

Niecałe pół roku później trafiłem do swego pierwszego zespołu. Nosił on dumną nazwę Hegemon a próby miał w podziemiach kościoła na Wrocławskiej. Salka, co ciekawe, istnieje do dziś - zmienił się w zasadzie tylko sprzęt. Za "moich" czasów stało tam combo Fender BXR100. Z wbudowanym chorusem. Oczywiście odpaliłem go natychmiast i rozkręciłem na maxa. W grudniu mieliśmy pierwszy koncert - a w zasadzie krótki, dwunumerowy występ na przeglądzie zespołów próbujących w bemowskiej salce. Byliśmy STRASZNI. Ale nie było to ważne. Najważniejsze było występowanie przed publiką. Wreszcie grałem DLA KOGOŚ. Do dziś pamiętam te emocje, tę adrenalinę, tremę pomieszaną z niesamowitą ekscytacją. To była magia.

Latem kolejnego roku miałem już dwa basy. Głównym wiosłem stał się nowiutki, ciemnoniebieski Zak B4, zaś Musima postradała progi. O Alembicach dalej nie słyszałem, marzeniem stał się Music Man StingRay (czwórka, z "jajkiem" i główką 3+1), koniecznie natural z klonem (takie zresztą do dziś podobają mi się najbardziej), a Warwicki uważałem za wspaniałe instrumenty. Oczywiście bazowałem swoje opinie na ich wyglądzie. Wkrótce później trafiłem do drugiego swego zespołu - tworu o nazwie Dym, który nie zagrał ani jednego koncertu. Specjalnie by z nimi grać kupiłem swój pierwszy wzmacniacz - stuwatowego Soundmana. Dym rozwiał się po kilku miesiącach, z wokalistą zaś stworzyliśmy bezskutecznie poszukujący pozostałych muzyków duet Nediam, którego muzyka obracała się wokół tego, co uwielbiam do dziś, czyli prog-rocka.

Dwa lata wystarczyły, by Zak przestał mi wystarczać. Niedługo potem zmienił właściciela, ja zaś wszedłem w posiadanie mej pierwszej piątki - Corta Action Bass V. Z tym basem w rękach poszedłem na przesłuchanie do zespołu Braintrust. I już zostałem. Została też moja ówczesna dziewczyna, którą wciągnąłem do zespołu po odejściu pierwszego wokalisty. Braintrust był pierwszym w miarę poważnym zespołem, w którym grałem - i muszę przyznać, że był to kawał ciekawej, niebanalnej muzyki. Zagraliśmy sporo koncertów, nagraliśmy demówkę (z gościnnym udziałem Anji Orthodox w jednym z numerów) - pojawiły się nawet recenzje, i to dość pozytywne. Niestety, po pewnym czasie zespół opuścił gitarzysta, który postanowił pójść w stronę jazzu. Próbowaliśmy jeszcze ratować co się dało, ale... nie dało się. Dlatego kolejnym przystankiem okazał się Humbert Humbert. Zupełnie inny klimat, bardziej "typowo" rockowy, acz potrafiliśmy sprawnie pobujać. Tu też udało się nagrać demo a częstotliwość koncertów była zupełnie przyzwoita. Właśnie w trakcie mojej kadencji w Humbertach Cort stracił progi, zaś jego rolę przejęła Yamaha BBG5S. Niestety - nieporozumienia, tym razem natury personalnej, sprawiły, że najpierw odeszła wokalistka (aktualnie znana ze swojego własnego, autorskiego Back To The Ocean), później zaś sam opuściłem szeregi zespołu.

I trafiłem do Nexx. Składu, który wspominam zdecydowanie najlepiej, jeśli chodzi o klimat tworzonej muzyki. Zresztą pierwszy raz grałem z ludźmi, którzy naprawdę coś wcześniej osiągnęli - zespół wszak tworzyli m.in. byli muzycy prog-rockowego Annalist (moi rówieśnicy mogą pamiętać). Dlaczego zagraliśmy tylko dwa koncerty i stworzyliśmy pięcioutworowe demo - nie wiem. Za szybko się rozpadło. A muzyka była dokładnie taka, jaką uwielbiam do dziś - między innymi chyba najpiękniejszy utwór, który nagrałem kiedykolwiek z kimkolwiek oraz cover największego u nas hitu pewnego zespołu, który - przyznaję bez bicia - bardzo lubię. I który to cover doczekał się komentarza basisty tegoż właśnie zespołu, co zauważyłem... dzisiaj.

Po Nexx przez pewien czas grałem z jednym z byłych wokalistów Oddziału Zamkniętego (szkoła muzycznej dyscypliny i, niestety, picia) po czym trafiłem do gotycko-hardrockowego Viridianu, gdzie wokalistką było to samo dziewczę, co w Braintrust (wówczas już od dawna moja była). Wtedy miałem już Mayonesa Be5, wkrótce potem zaś kupiłem bezprogowego Malinka i wymarzonego od lat Ibaneza Roadstera. Z Viridianem nagrałem dwa dema oraz pierwszy w mym życiu klip. Co ciekawe, widać mnie na nim z Nexusem, choć numer był nagrywany jeszcze na Mayonesie. W międzyczasie dołączyłem do Wyciągniętych Z Mesy, z którymi gram do dziś. 

Nexus i Malinek zostały ze mną na dłużej i zapoczątkowały kolejny etap mojego grania - używałem ich w świetnym neofolkowym Rirlielu, z nimi właśnie trafiłem do hardrockowego (choć niestroniącego od prog-rocka) Night Ridera i na nich w końcu nagrałem pierwsze płyty: "Days" z Peterem Panem oraz "Into the Night" i "Nostalgię" z Satellite. Bardzo dobre, prog-rockowe płyty. I nie ostatnie - później przyszedł czas Strawberry Fields i "Rivers Gone Dry", gdzie użyłem Arii, która zastąpiła Ibaneza, następnie Night Rider Symphony, z którymi zresztą graliśmy w Chicago (przygoda życia!), i nagrywana wreszcie na własnym, wymarzonym, wyczekanym Alembicu autorska płyta Night Ridera - "Widzę Czuję Jestem" z klipem "Do końca", który wrzuciłem zresztą do pierwszego mojego wpisu. W oczekiwaniu na Alembica przez chwilę przewinęły się jeszcze Kolasiński (rozczarowanie) i pięciostrunowy, meksykański Jazz (całkiem przyzwoity), była druga Yamaha i świetny Fender Geddy Lee Jazz Bass, za ktrórym tęsknię do dziś, jednak Alembic przyćmił je wszystkie. I plan jest taki, by został ze mną na kolejne dziesięciolecia - długo po tym, jak Fernandes i bezprogowy Ibanez (na których, oprócz Alembica, nagrałem pewną EP-kę która ukaże się już wkrótce) znajdą swoich następców.

Tak minęło dwadzieścia lat. Jak na tak długi czas mam wrażenie, że nie osiągnąłem zbyt wiele. Ale... doświadczenie pozostaje, pozostają wspomnienia i jednak troszkę zdobytych przez te lata umiejętności. Teraz pora na następne dwadzieścia.


I jeszcze jedno: możecie dziwić się, czemu więcej miejsca poświęciłem zamierzchłym czasom, bliższym początkowi mego grania, niż ostatnim kilku latom. Otóż o mych najwcześniejszych dokonaniach praktycznie nie sposób znaleźć informacji (bo i czemu miałyby gdziekolwiek być), zaś prawie wszystko o historii najnowszej jest gdzieś już napisane. Czy to tu, czy w innych miejscach w sieci. Im jestem starszy, tym chętniej wspominam początki, a ostatnie lata to po prostu historia, która wciąż się dzieje. Może ktoś ją zapamięta. A nawet jeśli nie, być może za kolejne 20 lat znów będzie o czym pisać.

Pora pograć sobie choć kilka chwil. Wszak dwudziestolecie grania nie zdarza się zbyt wiele razy.

niedziela, 12 kwietnia 2015

Eventualnie: Youngtimer Warsaw rozpoczyna sezon

Nareszcie.

Nareszcie nastała wiosna, nareszcie jest ciepło i słonecznie, nareszcie nie trzeba zakładać na siebie sryliona warstw, by warunki atmosferyczne nie powodowały natychmiastowego zgonu w chwili wystawienia czubka stopy poza obręb budynku. I nareszcie zaczyna się sezon, a z nim - eventy. Pierwszym zaś tradycyjnie jest rozpoczęcie sezonu Youngtimer Warsaw.

W zeszłym roku towarzystwo z YW postanowiło zaeksperymentować i sezon otwarty został na trenie AON-u w Rembertowie. Burdel na kółkach, który podówczas zaistniał, skłonił organizatorów do powrotu na malowniczy żwirek pod Koszykiem Narodowym. I dobrze, bo i bliżej, i wygodniej.

Dlatego też wczoraj koło południa zebrałem się celem obadania, co też pod tym Narodowym się dzieje. A działo się sporo.

Już po drodze było dość grubo

Na miejscu zaś zrobiło się naprawdę gęsto

Choć - po prawdzie - niektóre zaparkowane na uboczu bryki były dużo lepsze niż wiele z tych puszących się w centrum uwagi

Np. to. Y12, rdza, wspaniałość.

Wchodzę sobie na plac a tam JEB!

I PIERDUT!

Ależ, doprawdy ależ

Tak - Delta stojąca pośrodku to ta z Wilanowa

Do tej Alfy za wiele basów nie wejdzie. Nie szkodzi.

Tu nie wejdzie prawie nic, poza włoską rodziną z czwórką dzieci. Też nie szkodzi.

Nic nie szkodzi, CHCĘ.

Tego też.

I tego. Borze, co ja z tymi starymi Fiatami

Fiaty jugosłowiańskie też - jak to mawia niejaki Goły vel por. Bonkers (przywitaj się!) - zdanżały

Polskie zaś sugerowały, że jazda Maluchem to wyzwanie. W latach 80. beka z gościa byłaby bezlitosna.

#takbyło

Ooo, Jożin z Bażin z Nitów 2013!

Gdyby nie te absurdalne koła i przegięta gleba, ten Wartburg 2d byłby MISZCZEM WSZECHRZECZY.

Gargamel tradycyjnie jest Miszczem Wszechśmieci

Oryginalność lvl -666, ale i tak śliczny

Nie poradzę, W109 podobają mi się od zawsze

W116 jeszcze bardziej, nagniatałbym jak zły

Dwa dowody na to, że Oplowi zdarzało się kiedyś robić samochody, których widok nie wywoływał równie malowniczego co gwałtownego pawia

924 - obok 914 chyba najmniej doceniony model Porsche. I dlatego go lubię, mimo R4 pod maską. Gdyby jeszcze nie ten haniebny ofelunek...

Haniebny ofelunek i absurdalną glebę miało 3/4 BMW na zlocie. To nie, i dlatego było srylion razy lepsze.

A to jeszcze lepsze. Kompaktowy hatchback BMW z przełomu lat 60. i 70.! I miał dzielone oparcie z tyłu!

Ten japoński kompaktowy hatchback z połowy lat 80. też! SŁYSZYSZ, CITROENIE ZACHWALAJĄCY CACTUSA?

Sushiwozów nie było wiele, ale były dobre.

Bardzo dobre. I tak, to jest yougtimer.

Reprezentacja USA też miała co nieco do pokazania

Np. takiego Wagoneera. Powinni tłuc jakąś jego kontynuację, choćby jako odmianę Grand Cherokee.

Tego Amazona pokazywałem już pińcet razy. I pokażę jeszcze szejset.

Tego P1800 - takoż. Niewiele powstało piękniejszych aut.

WTEM! Sonett III!

I Sonett II!!!

Szwedzka matematyka: 2 x 96 = <3

I jeszcze jeden!

I 95 z dwusuwem! AAAAAAAAAAAAA!!!

I 99 w dwudrzwiowym sedanie obok Krokodyla w najpiękniejszym kolorze ever!

I Kroko sedan 2d!

Francuzi też dali radę. Tak, Avantime totalnie jest youngtimerem i kropa. I do tego zmieści się doń kilka basów.

Znajomy wynalazek na bazie 2CV, pozdrawiam, macham, uśmiecham

Ale nic nie poradzę, że wolę oryginał. De facto wolę go od prawie wszystkiego.
Bardzo przyjemnym akcentem było napatoczenie się na znajomych z Klubu Cytrynki, którzy, oczywiście, dostarczyli. I to na pełnym tłuszczu. Wielonasyconym.

Wybranka ostatnio pytała mnie, jaki byłby najlepszy samochód do tego, by móc w nim nocować z Młodzieżem i bagażami. W sumie samo "najlepszy" tutaj wystarczy.

Jeden ruch suwakiem na tunelu środkowym i współczesne SUV-y mogą iść się cmoknąć w prestiż własny. I tak, to jest dokładnie TA wersja.

Proszę, oto dowód. UMARŁEM NA ORGAZM PRZEZ OCZY

Nr 9 na liście niesłusznie niedocenionych youngtimerów!
O, właśnie. Niedocenione youngtimery. Okazało się, że niektóre z nich jednak są już chociaż trochę docenione. Oto kilka pozycji, które udało mi się upolować:

Nr 11

12

4

3!

2!

1!!!
Gdzieś jeszcze mignęła mi stodziewięćdziesiątka (czyli nr 10), jednak to właśnie zwycięzca zestawienia, czyli Peugeot 205, był najliczniej reprezentowanym modelem z listy. Co oznacza, że zaczął być doceniany. A to z kolei wiąże się chyba ze spadkiem z pierwszego miejsca. Co w w niczym nie umniejsza jego zajebistości.

Tymczasem przyszła pora się zbierać.

Kolejka do wyjazdu

Przybył ambasador Libii
Impreza - jak zawsze - była zacna, do tego znacznie mniej chaotyczna niż w zeszłym roku. Narodowy jednak zdaje się najlepszym miejscem na tego typu eventy. Oczywiście nie było idealnie, przynajmniej z mojego jedynie słusznego punktu widzenia - choćby za sprawą tych, którzy za youngtimera uznają nowe Audi TT, czy jak zawsze licznych miłośników tuningu spod znaku idiotycznej gleby, negatywu i BBS-ów, którzy uznali za stosowne gwałcić otoczenie przez uszy za pomocą na#$*wiającego z subwooferów sonicznego szamba. Czy, do wuja chafla, tępe UMC-UMC-UMC naprawdę jest tak dobrze dobranym soundtrackiem do zlotu pojazdów wyprodukowanych w czasach, gdy ludzkość miała szczęście nie znać jeszcze tego typu dźwięków?

Mimo tego (oraz mimo niezałapania się na pizzę z Żuka, która została gremialnie zeżarta zanim się doń dopchałem) było naprawdę dobrze. I - przede wszystkim - sezon wreszcie został otwarty.